„Praca w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, w państwie ludu pracującego, jest podstawowym prawem, obowiązkiem i sprawą honoru każdego obywatela”. Tak brzmiało pierwsze zdanie preambuły uchwalonego w 1974 r. kodeksu pracy.
Dziś nie ma już oczywiście ani PRL-u, ani państw ludu pracującego, a praca przestała być prawem, obowiązkiem i sprawą honoru. Czasów transformacji nie przetrwała też sama preambuła k.p., choć usunięto ją – co znamienne – nie w 1989 r., lecz dopiero w czerwcu 1996 r. A więc prawie siedem lat po wyłonieniu Sejmu kontraktowego, za rządów ósmego już niekomunistycznego premiera (Włodzimierza Cimoszewicza) i po zakończeniu prezydentury Lecha Wałęsy.
Ta opieszałość okazała się symptomatyczna. Myli się bowiem ten, kto sądzi, że po usunięciu z niego sformułowań rodem z poprzedniej epoki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki będzie on pasował do nowej rzeczywistości – czasów rodzącego się kapitalizmu z pracodawcami w pierwszym pokoleniu i pracownikami, którzy od kilku dekad czuli się własnymi szefami. Łatwiej jest bowiem wyrzucić z ustawy choćby najbardziej górnolotne określenia, takie jak kształtowanie socjalistycznych stosunków pracy czy pomnażanie zasobów materialnych państwa, niż zmienić sam cel uchwalania i stosowania przepisów. W tym zakresie nie można się łudzić: ustawa uchwalona za Gierka nie będzie się sprawdzać w czasach Balcerowicza.
Można się o tym przekonać już po pobieżnej lekturze kodeksu pracy. Na przykład określenie „pracodawca” wciąż jest w nim stosowane zamiennie z „zakładem pracy”. Oczywiście można tłumaczyć to tym, że przepisy regulują nie tylko prawa i obowiązki zatrudniającego i zatrudnianego, lecz także np. warunki, jakie muszą spełniać miejsca, gdzie świadczy się obowiązki, a więc zakłady pracy. Problem polega na tym, że to drugie pojęcie Polakom ewidentnie kojarzy się z zatrudnieniem w przemyśle – w kopalniach, hutach, wielkich kompaniach chemicznych, energetycznych itp. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że zakład pracy to także pobliski kiosk, szkoła lub gabinet dentystyczny. Założę się, że gdyby dzisiejszy młody człowiek przeczytał, że zgodnie z art. 182 k.p. pracownicy uczestniczą w zarządzaniu zakładem pracy w zakresie i na zasadach określonych w odrębnych przepisach, to uznałby, że w zarządzaniu może i uczestniczy hutnik czy górnik (co zresztą potwierdzałyby obecne zdarzenia – jak górnik zastrajkuje, to i prezesa kopalni może odwołać), ale na pewno nie kasjerka w pobliskim markecie. Tymczasem określenie „zakład pracy” jest użyte w k.p. nie raz czy dwa, ale dokładnie 67 razy.
To jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Znacznie bardziej dotkliwe – z punktu widzenia dzisiejszego rynku pracy – jest to, że według k.p. każda firma, która zatrudnia choćby jedną tylko osobę na podstawie umowy o pracę, to pracodawca. A jego obejmują prawie wszystkie obowiązki wynikające z 305 artykułów kodeksu pracy (z dosłownie kilkoma wyjątkami). Jeśli więc ktoś zatrudni choćby jednego pracownika, to musi m.in. prowadzić dokumentację pracowniczą (składa się na nią 185 rodzajów dokumentów) i ewidencję czasu pracy, dotyczą go bardzo szczegółowe obowiązki dotyczące czasu pracy, wynagrodzeń czy bhp (nawet ten nakazujący wybranie spośród załogi osoby odpowiedzialnej za ewakuację z budynku – w tym przypadku samego siebie).
W poprzedniej epoce, gdy w praktyce nie było mikrofirm, brak takiego rozróżnienia nie był problemem. Dziś jednak w małych przedsiębiorstwach pracuje większość z ponad 12 mln pracowników. Traktowanie tych podmiotów praktycznie tak samo jak wielkiego koncernu zatrudniającego tysiące pracowników powoduje praktyczne problemy. Dobrze obrazuje to przykład, który wskazał jeden z ekspertów z zakresu prawa pracy. W przeszłości przez kilka lat prowadził swoją małą firmę konsultingową. Potrzebował tylko jednego pracownika, który zająłby się obsługą biura. Zatrudnił więc swoją siostrzenicę (nazywaną przez niego Beatką), która właśnie skończyła szkołę. Jako ekspert zadbał o to, aby spełnione były wszystkie kodeksowe wymogi związane z zatrudnieniem na umowę o pracę. Tak mu się przynajmniej wydawało aż do momentu wizyty wyjątkowo dokładnego inspektora pracy. Po godzinach poszukiwań kontroler znalazł wreszcie nieprawidłowość – otóż wujek nie wydał Beatce obwieszczenia w sprawie obowiązującego ją systemu czasu pracy oraz przyjętego okresu rozliczeniowego.
Oczywiście przykłady pozostałości poprzedniego ustroju w kodeksie pracy można by jeszcze mnożyć. Nadal obowiązujące są np. przepisy umożliwiające powoływanie w zakładach pracy komisji pojednawczych, które mają polubownie rozstrzygać spory wynikające ze stosunku pracy. W praktyce to od lat kompletnie martwe regulacje. Podobnie k.p. wciąż zastrzega, że właściwości sądów pracy nie podlegają spory o pomieszczenia w hotelach pracowniczych. Kiedyś – ze względu na brak mieszkań – był to poważny problem. Dziś przepis ten wzbudza już tylko co najwyżej skojarzenia z gospodarką opartą na chronicznym niedoborze dóbr. Można się więc kłócić, czy w ogóle potrzebne jest usuwanie takich przepisów, czy też niech sobie powoli odchodzą w niepamięć z powodu ich niestosowania. Jedno jest jednak pewne: skoro od 1990 r. kodeks pracy był zmieniany 76 razy, to może warto było z niego przy okazji usunąć te rozwiązania rodem z PRL, które dziś utrudniają zawieranie umów o pracę.