Pierwsza wojna światowa przyniosła użycie czołgów i gazów bojowych. Druga – bombę atomową. Inwazja Rosji na Ukrainę stała się testem dla rozwiązań cyfrowych.
Pierwsza wojna światowa przyniosła użycie czołgów i gazów bojowych. Druga – bombę atomową. Inwazja Rosji na Ukrainę stała się testem dla rozwiązań cyfrowych.
Dmytro ma na oczach okulary VR, a w ręku plastikowy kontroler. Gdyby nie wojskowa panterka, można by pomyśleć, że występuje w filmie o przeprowadzce do cyfrowego świata Metaversum. Nic podobnego. Dmytro mierzy się z realnymi problemami. Jego jednostka próbuje wyprzeć Rosjan z zajętego przez nich terytorium. Dron, którym steruje, zaraz zrzuci niewielki granat na rosyjski czołg. Dmytro jest bohaterem reportażu stacji France 24 o tym, jak te urządzenia zmieniają oblicze wojny.
Użycie dronów bojowych, czyli niewielkich bezzałogowych samolotów, to nic nowego. Masowo zaczęli się nimi posługiwać Amerykanie w operacjach antyterrorystycznych po atakach z 11 września 2001 r. Później stały się popularne na całym Bliskim Wschodzie – produkują je m.in. Turcy i Irańczycy. Także w Ukrainie zaczęły latać wojskowe samoloty bezzałogowe na służbie obu stron konfliktu. Ale Dmytro nie pilotuje jednego z nich – steruje niewielkim, tanim urządzeniem, jakich w czasie pokoju używają fotografowie do robienia zdjęć z lotu ptaka.
Dron DJI Mavic 3 kosztuje 1,7 tys. dol. i lata na 30 km z maksymalną prędkością 60 km/h. Może pozostać w powietrzu przez niewiele ponad 40 min. Wystarczy, żeby zlokalizować przeciwnika. I przenieść granat nad jego czołg. Nawet jeśli urządzenie później zostanie zniszczone lub wyczerpie mu się bateria, kalkulacja jest prosta: wystarczy kilka tysięcy euro, by zadać Rosjanom straty rzędu kilkuset tysięcy.
Zdalnie sterowana broń jest współczesnym koktajlem Mołotowa – prosta w konstrukcji, tania, łatwa w obsłudze. Nie ma wątpliwości, że niekonwencjonalne zastosowania dronów zostaną z nami na dłużej. Podobnie jak wiele innych technologii, jakie w boju przetestowano w Ukrainie. Jej władze przekonują, że tam, gdzie technologia łączy się z usługami publicznymi i wojskiem, Ukraina zamierza założyć żółtą koszulkę lidera.
Każdy Ukrainiec może się poczuć jak Dmytro dzięki aplikacji eBayraktar, która pozwala… zagrać w niszczenie rosyjskich czołgów. Wszystko – jak twierdzi Mychajło Fedorow, minister ds. transformacji cyfrowej Ukrainy – dla odstresowania i podniesienia morale społeczeństwa. Ale eBayraktar to zaledwie detal w przygotowanej przez ministerstwo aplikacji Diia. Uruchomiony w 2019 r. program na smartfon miał być wirtualnym portfelem dokumentów i platformą pozwalającą na dostęp do wirtualnego urzędu. Program sprawdził się w warunkach wojennych i trudno dziś wskazać bardziej kompleksową i funkcjonalną usługę rządową w naszym regionie. Sami podążający na zachód Ukraińcy mają się ponoć dziwić, że w krajach, do których trafiają, nie ma podobnych rozwiązań. W aplikacji Diia zawsze można było np. zarejestrować narodziny dziecka, a teraz także zgłosić straty wojenne, złożyć wniosek o zapomogę dla osób przesiedlonych czy skorzystać ze zdalnego nauczania. Rząd używa jej także do przeprowadzania ankiet o statusie gdzieś między badaniem opinii a referendum. Z aplikacji korzysta już przeszło 18 mln obywateli Ukrainy.
Jak stwierdził w wywiadzie dla DGP Janusz Cieszyński, sekretarz stanu w KPRM, Polska przyłożyła rękę do tego sukcesu. Nasz kraj stworzył data center działające poza granicami ogarniętego wojną kraju. Gdzie? Tajemnica.
Co ciekawe, Ukraińcy bardzo szybko umieścili dane także w chmurze, (np. należącej do Microsoftu). – Niewątpliwą zaletą tego rozwiązania jest to, że w takie centrum danych nie trafi rakieta ani bomba – mówi dr Łukasz Olejnik, niezależny badacz i konsultant prywatności, autor książki „Filozofia cyberbezpieczeństwa”. Inne kraje dopiero pracują nad podobnymi rozwiązaniami.
Te zaproponowane przez naszych wschodnich sąsiadów stały się zresztą dla wielu z nich inspiracją. Własną aplikację do zarządzania państwem uruchamia właśnie Estonia. mRiik jest na razie dostępna dla testerów, którzy sprawdzą, jak działają cyfrowy dowód osobisty, prawo jazdy, paszport i dostęp do części usług rządowych. Dla wszystkich obywateli ma zostać uruchomiona w połowie roku. Jak poinformował Fedorow, Ukraińcy podzielili się z Estończykami nie tylko kodem źródłowym, lecz także projektem graficznym.
W Polsce ukraińska aplikacja stała się inspiracją dla rozwijania naszego rodzimego e-urzędu, czyli mObywatela. Po wybuchu wojny mogą z niego zresztą korzystać także uchodźcy. Uruchomiono dla nich również aplikację Diia.pl – to pierwsza w Unii Europejskiej cyfrowa karta pobytu, która pozwala się poruszać w strefie Schengen. Zainstalowało ją już ponad 80 tys. osób.
Częścią Diia jest chatbot JeWoroh, dzięki któremu każdy z obywateli może stać się częścią wywiadu wojskowego Ukrainy. Robota można poinformować o ruchach wojsk, lokalizacji rosyjskiego sprzętu, domniemanych konfidentach. To spowodowało problem z uznaniem, kto dziś tak naprawdę jest cywilem. Pierwszy protokół dodatkowy do konwencji genewskiej stanowi bowiem, że osoby cywilne nie korzystają z ochrony, jeśli uczestniczą bezpośrednio w działaniach zbrojnych, a tak można zinterpretować działania wywiadowcze.
Jak zauważył amerykański magazyn „Wired”, władze Ukrainy powinny jasno komunikować, jakie konsekwencje mogą się wiązać z używaniem aplikacji. A należą do nich także rosyjskie polowania na donoszących przy pomocy smartfonów cywili.
Sama aplikacja to nie wszystko. Już na samym początku wojny Mychajło Fedorow ogłosił powstanie cyberarmii złożonej ze specjalistów IT. W pierwszych dniach zgłosiło się ponad 230 tys. osób, które miały być angażowane np. w przeprowadzanie ataków DDoS (z wielu komputerów jednocześnie) na rosyjskie strony internetowe. Chodzi o to, by zalać je tak dużym ruchem, że stają się one niedostępne. Ukraińcy przygotowali dla ochotników specjalnie służące do tego narzędzie. W połowie 2022 r. władze informowały o 400 udanych operacjach. Miało się wśród nich znaleźć zakłócenie czerwcowego forum ekonomicznego w Petersburgu. Z tego powodu przemówienie prezydenta Rosji Władimira Putina miało zostać opóźnione.
Tu jednak pojawiają się wątpliwości. Jak zwrócił uwagę serwis CyberDefence24, przyjmowanie ochotników może się skończyć infiltracją przez prawdziwych przestępców. Albo rosyjskich hakerów, którzy będą poznawać ukraińskie metody działania, a mogą też wniknąć do ich systemów.
Nękana rosyjskimi atakami hakerskimi Ukraina ma naturalnie także profesjonalne cyberwojsko. Potrzebę sformowania takich jednostek widać wyraźnie także w innych krajach – już od 2016 r. jest to kwestia dyskutowana w NATO. Na szczycie organizacji wskazano, że cyberprzestrzeń jest regularną domeną operacyjną równorzędną z dotychczasowymi: lądem, wodą, powietrzem i przestrzenią kosmiczną. W Polsce rozpoczęcie działalności Wojsk Obrony Cyberprzestrzeni ogłoszono na dwa tygodnie przed rosyjską inwazją. Formację budowano przez trzy lata, a na jej czele stanął gen. Karol Molenda.
Ukraińcy zdecydowanie płyną na fali najnowszych cyfryzacyjnych trendów. Doskonale wykorzystali np. kryptowaluty. Ukraina jest trzecim państwem na świecie pod względem kapitałów zainwestowanych w te aktywa.
– Kryptowaluty są bardzo skuteczne zwłaszcza tam, gdzie system bankowy może być narażony na usterki – przypomina prof. Krzysztof Piech, dyrektor Centrum Technologii Blockchain Uczelni Łazarskiego.
To prawda – dzięki temu, że są wirtualnym zapisem, nie ma problemu, by „zabrać je” ze sobą w czasie ucieczki z kraju. Nie wyparują też, kiedy hakerzy wrogiego państwa zaatakują system bankowy. Pozwalają również na szybkie i nieobciążone daninami transfery pieniężne. To okazało się krytycznie ważne, kiedy Ukraina szukała sposobu na ucieczkę przed rosyjską presją jeszcze przed wojną.
Kraj musiał mierzyć się np. z naciskami na systemy płatnicze – uległ im choćby serwis PayPal, gdy zablokował zbiórkę na system rozpoznawania twarzy we wschodniej Ukrainie. Miał on służyć do wyszukiwania członków Grupy Wagnera. Współpracujące z ukraińskimi służbami specjalnymi i badające zbrodnie przeciwko bezpieczeństwu narodowemu Centrum „Myrotworeć” przeszło wówczas na kryptowaluty.
Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji rząd w Kijowie otworzył oficjalne portfele elektroniczne i namawiał na przekazywanie w ten sposób dotacji na ukraińską armię. W niecały miesiąc środki przekazano tak 120 tys. razy. I choć kwota była niewielka w porównaniu z dotacjami w klasycznych walutach, przedstawiciele ukraińskiego rządu mówili wprost: gdyby nie kryptoaktywa, wiele z nich po prostu nie dotarłoby na miejsce. Wszystko dlatego, że przelewy do zaatakowego kraju były traktowane przez banki jako potencjalnie ryzykowne i środki wracały do nadawców.
Ukraińcy spróbowali wykorzystać też modę na NFT. To obrazek, dźwięk lub film, który można wymienić z innymi użytkownikami przez specjalne giełdy. Ich wartość jest zakodowana w technologii blockchain. Ukraińskie tokeny stworzyły wirtualne muzeum wojny – galerię z pracami nawiązującymi do wydarzeń na froncie. Cały zebrany dochód miał trafić na pomoc cywilom i doposażenie armii.
Trzeba przyznać, że wykorzystanie kryptoaktywów uderzyło też rykoszetem w Ukraińców. Kiedy w listopadzie 2022 r. upadła amerykańska giełda kryptowalut FTX, wśród republikanów i wspierających ich amerykańskich mediów pojawiły się oskarżenia, że była ona ogniwem w transferze pieniędzy z budżetu federalnego na kampanię Partii Demokratycznej. Dotacje miały przepływać przez ukraińskie rachunki kryptowalutowe właśnie na giełdzie FTX, a potem być przesyłane demoratom. Kijów odciął się od takich spekulacji.
Aby te wszystkie innowacje działały, potrzeba jednej rzeczy: internetu. Sposób jego dostarczania to jedna z rzeczy, które po rosyjskiej inwazji zmienią się bezpowrotnie. Przed 24 lutego słowo „Starlink” było znane głównie entuzjastom nowinek technicznych. Usługa, która się pod nim kryje, miała jednak odegrać w wojnie kluczową rolę. Przypomnijmy: to system satelitów spółki SpaceX. Zintegrowane ze stacjami odbiorczymi pozwalają na komunikację z internetem. A ten jest kluczowy – Starlink pozwala nie tylko naprowadzać drony nad pozycje przeciwnika, lecz także funkcjonować cywilnej infrastrukturze. Sęk w tym, że właścicielem spółki jest nieprzewidywalny i kapryśny miliarder Elon Musk. I właśnie po raz kolejny rozważa jego odłączenie. Ukraińscy użytkownicy właśnie zaczęli dostawać informacje, że warunki usługi pozwalają na użycie satelitarnego internetu tylko do zastosowań cywilnych.
Muskowi nie podoba się, że jego system jest wykorzystywany w walce. Tak jak w akcji z końca grudnia, kiedy Ukraina uderzyła w dwie bazy znajdujące się setki kilometrów w głąb terytorium Rosji. Do ataku użyto zmodyfikowanych dronów naprowadzanych dzięki połączeniu internetowemu. Jak wynika z odpowiedzi biznesmana na Twitterze, miliarder obawia się, że takie akcje podgrzeją konflikt, który przekształci się w III wojnę światową. W dodatku Rosjanie zagrozili mu zestrzeliwaniem wyniesionego na orbitę systemu.
Ci, którzy śledzą losy konfliktu, od początku mogą odczuwać déjà vu. We wrześniu ubiegłego roku Musk rozważał odłączenie Ukrainy od Starlinku, ale skończyło się na tym, że przedłużył nawet częściowe finansowanie przesyłu danych. Pomogły negocjacje, które z prowadził z nim Pentagon. Czy teraz będzie tak samo? Trudno przewidzieć.
Z całą pewnością można jednak przyjąć, że infrastruktura sieciowa już zawsze będzie krytyczna – jak drogi czy prąd. A tych nie pozostawiamy w rękach kapryśnych miliarderów. Dlatego też kolejne państwa stają do wyścigu o własne systemy satelitarne. Jednym z graczy jest UE – Rada i Parlament Europejski chcą ustanowić unijny program bezpiecznej łączności i do 2027 r. wysłać na orbitę konstelację satelitów. System IRIS ma kosztować 2,4 mld euro i zapewnić Unii strategiczną autonomię. W przyszłości dzięki satelitom będzie można udostępniać internet nie tylko na terenie UE. Na razie Rada Europejska chce, by było to możliwe w Afryce i na Antarktydzie. ©℗
Reklama
Reklama