- Internet nie jest zieloną wyspą, ale też nie jest wyspą, która tonie. Chociaż przedsiębiorcy nie tak wyobrażali sobie ten biznes - mówi w wywiadzie dla DGP Włodzimierz Schmidt, prezes Związku Pracodawców Branży Internetowej IAB Polska.

Resort sprawiedliwości zapowiada, że stworzy Radę Wolności Słowa, która obroni polskich internautów przed samowolą globalnych serwisów społecznościowych. Po tym, jak Facebook, Twitter i YouTube zablokowały prezydenta Donalda Trumpa, wzrosła temperatura dyskusji o tym, co wolno w sieci.
Poszanowanie wolności wypowiedzi to wyjątkowo ważny problem w internecie. Członkowie IAB Polska od lat sygnalizowali nam, że rewolucja, jaką jest dynamiczny rozwój serwisów społecznościowych, wymaga nowych regulacji dotyczących blokowania treści. Konieczne jest przyjęcie rozwiązań prawnych zabezpieczających interesy trzech grup: użytkowników umieszczających treści w serwisach, podmiotów, których prawa lub interesy mogą być tymi treściami naruszone, oraz administratorów platform internetowych pozwalających na zamieszczanie tych materiałów.
Z dużą satysfakcją przyjęliśmy w związku z tym projekt rozporządzenia Unii Europejskiej o usługach cyfrowych (Digital Services Act – DSA), który wprowadza procedurę postępowania i szereg mechanizmów chroniących prawa użytkowników w sytuacji, gdy ich treści są blokowane. Projekt odrębnej ustawy resortu sprawiedliwości uważamy więc za niepotrzebny. KPRM właśnie przygotowuje stanowisko polskiego rządu w sprawie projektu DSA. Skoncentrujmy się na wypracowaniu dobrego unijnego rozwiązania. Inaczej polscy przedsiębiorcy internetowi poniosą koszty dostosowania zarówno do polskiej ustawy, jak i DSA. A na koniec, z racji hierarchii aktów prawnych, krajowa ustawa i tak będzie musiała być uchylona.
Unijne akty przemodelują rynek? Obudzimy się z innym internetem, gdy wejdą w życie?
To się dopiero okaże. Mamy na razie pierwszy projekt regulacji. Będzie się do niego jeszcze odnosił Parlament Europejski. Na pewno intencją jest uporządkowanie rynku cyfrowego i wprowadzenie pewnych zmian w funkcjonowaniu internetu – np. transparentności procedur czy regulacji dotyczących zwalczania treści szkodliwych i niezgodnych z prawem – co na pewno pomoże rynkowi się rozwijać.
Po wstępnej analizie propozycji o rynkach cyfrowych (Digital Markets Act – DMA) możemy powiedzieć, że w pełni popieramy reformę prawa konkurencji i dostosowanie jej do wyzwań rynków cyfrowych. Mamy jednak uwagi co do części ex-ante. Różnorodność usług cyfrowych oferowanych przez podmioty – nawet jeśli ograniczymy ich liczbę do platform gatekeepers – jest bardzo duża. Uważamy, że określenie wszystkich skutków jest w chwili obecnej niemożliwe. Trudno teraz oszacować, w jaki sposób zmiany w świadczeniu usług cyfrowych wpłyną na inne podmioty gospodarcze opierające na nich swoją działalność. Dlatego apelujemy, aby projektowany kształt przepisów nie powstrzymywał szerszej cyfryzacji w UE.
Europejskie przedsiębiorstwa, zarówno duże, jak i małe, korzystają z narzędzi internetowych, aby ułatwić i zoptymalizować rozwój swojej działalności. Na przykład reklamy online pomagają firmom każdej wielkości w znajdowaniu nowych klientów, a przetwarzanie w chmurze pomaga obniżyć koszty ogólne i zwiększyć produktywność. Nowe regulacje powinny zatem zagwarantować konkurencyjność funkcjonowania małych, lokalnych podmiotów względem globalnych graczy, ale jednocześnie nie powodować nadmiernych kosztów i obciążeń dla europejskich przedsiębiorstw i nie ograniczać możliwości szybkiego skalowania biznesu i oferowanych usług w UE i na całym świecie.
Kodeks usług cyfrowych ma zapewnić przejrzystość reklam: będziemy znali ich źródło i wiedzieli, dlaczego do nas trafiły. Zapisy DSA wystarczą, by to osiągnąć?
To jest kierunek, w którym reklama internetowa i tak podąża. Część takich rozwiązań to efekt RODO. Wzrosła też świadomość internautów, co wymusza na branży większą transparentność. Już dzisiaj możemy na stronach internetowych sprawdzić, jakie podmioty zbierają nasze dane w cookies – parę lat temu nie było takiej opcji. Zapisy DSA wpisują się więc w trend rynkowy.
Z tym wiąże się zamieszczony w projekcie element samoregulacji. To dobra metoda, ponieważ sektor reklamy cyfrowej tak szybko zmienia się pod wpływem nowych technologii, że żadne twarde regulacje za tym nie nadążą. W Polsce samoregulacja od lat funkcjonuje w niektórych obszarach marketingu i świetnie się sprawdza.
A nie jest tak, że wilk się samoreguluje, żeby nie jeść owieczek?
Nie, bo samoregulacje włączają w cały proces regulatora rynku, który je wspiera i monitoruje ich skuteczność.
Założenia KE dotyczące usuwania nielegalnych i szkodliwych treści też uważacie za dobre?
Podoba nam się podtrzymanie braku obowiązku monitorowania treści przez pośredników internetowych. Natomiast w szczegółach musimy się temu jeszcze przyjrzeć. Zasada, że co jest nielegalne offline, będzie też nielegalne online, jest słuszna, jednak monitorowanie może być trudne lub wręcz niemożliwe. Zupełnie inna sytuacja jest w przypadku treści szkodliwych. Ustalanie, co jest treściami szkodliwymi, może przynieść kolejne komplikacje. Czerwone lampki zapalają się nam przy „trusted flaggers” – kto może pełnić taką funkcję? Jeśli to nie zostanie jasno zdefiniowane, to powstanie pole do nadużyć i nieuczciwej walki konkurencyjnej.
Jakaś organizacja zostanie „zaufanym podmiotem sygnalizującym” i wykorzysta tę pozycję do usuwania treści konkurenta?
Na przykład. Diabeł tkwi w szczegółach. Jakie procedury zostaną w tej sprawie ustalone: kto, dlaczego, na jakich zasadach będzie pełnił taką funkcję?
W prekonsultacjach zwracaliście uwagę na niewystarczające zachęty dla platform do przeciwdziałania szkodliwym treściom. Tu rozwiązaniem może być klauzula „dobrego Samarytanina”?
To słuszny kierunek, choć ciężko dziś powiedzieć, czy to rozwiązałoby problem. Wszystko zależy od tego, jak zostanie to opisane w ostatecznym tekście rozporządzenia.
Innym elementem DSA i DMA, który będziemy dokładnie analizować, są sankcje i ich egzekwowanie. Oba projekty przewidują ogromne kary – w DMA nawet 10 proc. globalnych obrotów. To są gigantyczne pieniądze dla każdej firmy. Takie sankcje mogą sprawić, że firma zniknie z rynku, a chyba nie to jest intencją projektodawcy. Choć powyższy katalog kar może wydawać się restrykcyjny i dolegliwy – nawet w stosunku do obowiązujących obecnie regulacji – ich zastosowanie będzie w teorii uzależnione od okoliczności konkretnej sprawy, a tym samym adekwatne do działania platformy gatekeepera naruszającej prawo. Niezbędna jest tu jednak dalsza analiza i ocena, biorąc pod uwagę cele projektu.
Pomówmy teraz o regulacjach krajowych. To źle, że Netflix w ub.r. zapłacił polską opłatę audiowizualną?
Co się kryje za tym pytaniem?
Kiedy w tarczy 3.0 pojawiły się zapisy o opłacie, IAB je skrytykowało. Dlaczego?
Niewłaściwe były sposób nałożenia tej daniny i jej forma. To podatek obrotowy arbitralnie wprowadzony tylnymi drzwiami w ustawie niemającej z tą kwestią nic wspólnego. Powoduje on dodatkowe obciążenie, zwłaszcza dla mniejszych polskich serwisów. Polski rynek VOD jest bardzo konkurencyjny. Funkcjonują na nim serwisy zagraniczne, ale i szereg krajowych platform, które nie dość, że muszą się zmagać z konkurencją międzynarodowych gigantów, to jeszcze spadły na nie teraz dodatkowe ciężary.
Najmniejsze firmy nie muszą płacić. Danina obowiązuje serwisy obsługujące ponad 1 proc. abonentów szerokopasmowego internetu – w ub.r. to było 77,7 tys. osób.
Tak, ale niektóre serwisy funkcjonują jako część działalności większych spółek i na początku nie było wiadomo, jak ten zasięg będzie liczony. Nie chcielibyśmy, żeby prawo dotyczące biznesu było w ten sposób wprowadzane, praktycznie bez rozmowy z biznesem.
Skoro płacą platformy cyfrowe, kablówki, nadawcy telewizyjni, dystrybutorzy kinowi, to czemu nie serwisy VOD?
Pytanie, na co te pieniądze są przeznaczane. W tym przypadku opłata nie przekłada się na korzyści dla rynku. Normalnie pieniądze pozyskiwane w ten sposób przeznacza się na wspieranie produkcji, czyli rozwój rynku. Tutaj nikt z tymi firmami nie rozmawiał. Nikt nie sięgnął po inne rozwiązania: np. zamiast wnoszenia opłaty w gotówce serwisy mogłyby przeznaczyć te środki na produkcje lokalne.
Pieniądze trafiają do kasy PISF, który je wydaje na wsparcie i promocję polskiej produkcji filmowej.
I zasadniczo to dobrze. Jednak wielu widzów przeniosło się do internetu, więc należy zapytać o wsparcie dla produkcji tworzonych z myślą o emisji online.
Skoro mowa o pieniądzach: w drugim kwartale 2020 r. nastąpił pierwszy w historii spadek przychodów z reklamy internetowej. Jak to się stało?
Na początku pandemii wybuchła panika, branże w lockdownie wstrzymały wydatki na kampanie i drugi kwartał jest tego efektem. W trzecim było już dużo lepiej, firmy otrząsnęły się z zaskoczenia, nauczyły się funkcjonować w nowej sytuacji. Z rynku zniknęły jednak budżety reklamowe branż zamykanych w lockdownie.
Pandemia odbija się na całej gospodarce. Mówi się, że branża cyfrowa zyskała na koronawirusie. Owszem, nasze życie w dużym stopniu przeniosło się do internetu, ale i w tym sektorze są jednak obszary, które strasznie ucierpiały. Obraz nie jest taki różowy, jak się go maluje.
W porównaniu z innymi nie macie co narzekać.
Są w branży cyfrowej firmy, które zyskały i mogły rozwijać się szybciej niż przed pandemią, ale są też i takie, które przeżywają trudny okres. To głównie firmy usługowe, małe, mające jednego czy trzech klientów.
Więc internet nie jest zieloną wyspą?
Nie jest zieloną wyspą, ale też nie jest wyspą, która tonie. Całościowo jako branża wychodzimy z tej sytuacji obronną ręką. Chociaż nie tak przedsiębiorcy wyobrażali sobie ten biznes.