Ta pandemia to moment przełomowy. Zrozumiemy, że przekazując więcej informacji na temat swojego zdrowia, przyczynimy się do poprawy naszego bezpieczeństwa, a także systemu opieki medycznej.
Katarzyna Kolasa kierownik Zakładu Ekonomiki Zdrowia i Zarządzania Opieką Zdrowotną w Akademii Leona Koźmińskiego fot. Materiały prasowe / DGP
Kto i kiedy jako pierwszy odkrył, że infekcje w Wuhanie to coś bardziej niepokojącego niż grypa?
Co ciekawe, nie była to Światowa Organizacja Zdrowia, lecz profesor zdrowia publicznego Kamran Khan z Uniwersytetu Toronto wraz z grupą epidemiologów 30 grudnia 2019 r. zauważyli, że w Wuhanie w krótkim czasie odnotowano 27 przypadków zapalenia płuc o niezidentyfikowanej przyczynie. Ponieważ wcześniej pracowali przy innych epidemiach, m.in. SARS, byli wyczuleni na takie zjawiska i zawiadomili WHO. A organizacja tydzień później poinformowała o problemie świat. Zidentyfikowanie zagrożenia było możliwe dzięki algorytmowi sztucznej inteligencji stworzonemu przez uczonych z Kanady.
Do jakich baz danych miał dostęp algorytm? Te ogólnodostępne chyba nie pozwalają wyciągać konkluzywnych wniosków. A trudno uwierzyć, że algorytm spenetrował zasoby chińskiego systemu ochrony zdrowia…
Ale tak właśnie było. Algorytm włada 65 językami i co 15 minut przeszukuje sieć przy użyciu słów kluczy z prędkością i dokładnością nieosiągalną dla ludzkiego mózgu. Jest w stanie odczytać właściwie wszystkie rodzaje odmian, koniunkcji, ale też różnych dialektów i gwar. I nie jest mu potrzebny dostęp do danych systemu ochrony zdrowia w Chinach. Internet daje ogromne możliwości identyfikowania nowych problemów zdrowotnych. To, co można znaleźć w mediach społecznościowych, na lokalnych portalach, portalach newsowych czy stronach, gdzie sprzedaje się bilety lotnicze, ma nierzadko większą wartość niż fakty, jakie można by odkryć, eksplorując kartoteki medyczne pacjentów w Wuhanie. Podobne algorytmy sprawdzały się już wcześniej, m.in. podczas epidemii Zika, która wybuchła w 2015 r. na terenie krajów Ameryki Centralnej i Południowej oraz w regionie Pacyfiku – np. interfejs programistyczny Cloudberry stworzony przez Uniwersytet w Kalifornii analizował tweety wysyłane przez obywateli USA, aby zidentyfikować nowe potencjalne ogniska choroby. Algorytmy działają zresztą nie tylko w przypadku chorób zakaźnych. Jedno z badań wykazało, w jaki sposób fala hejtu na Twitterze jest skorelowana z występowaniem zagrażających życiu incydentów, m.in. udarów mózgu, wylewów czy zawałów serca. Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda pod przewodnictwem dr. Johannesa Eichstaedta wykazali, że złe emocje, jakie towarzyszą kłótniom na platformie społecznościowej, są jednym z istotnym czynników wzrostu liczby takich przypadków. A to oznacza więcej problemów dla ochrony zdrowia.
Czyli dyskusje w social mediach podnoszą poziom stresu, z jakim musimy sobie radzić?
Jestem przekonana, że tak, zwłaszcza jeśli sami zamieszczamy wpisy w social mediach czy komentarze pod tekstami na portalach. Twitter ma ponad 300 mln użytkowników, Facebook prawie 2,5 mld. To potęga. Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że pokolenie iGen – osoby urodzone po 1995 r. – dorastało, gdy smartfony i internet były czymś powszechnie dostępnym. W ich przypadku okazało się, że korzystanie z nowych technologii przekłada się na problemy zdrowia psychicznego – co także pokazują badania. Tylko w Stanach Zjednoczonych zaobserwowano 50-procentowy wzrost zachorowań na depresję w populacji iGenowców w porównaniu z ich starszymi kolegami. Przyczyniają się do tego takie aplikacje, jak WhatsApp, Instagram i inne narzędzia ułatwiające kontakty.
Jeśli wszystkie informacje o nas są już dostępne, to dlaczego problem z nowym koronawirusem odkryli Kanadyjczycy, a nie Chińczycy? Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę skalę inwigilacji w ich kraju.
Istnieje hipoteza, że władzom w Pekinie nie zależało szczególnie na tym, aby upublicznić problem epidemiologiczny. Przypuszcza się, że starały się zamieść pod dywan zakażenia, zgodnie z zasadą, że a nuż się uda. Ale nie wyszło. Natomiast trzeba przyznać, że Chińczycy świetnie sobie radzą – właśnie dzięki technologiom – z powstrzymywaniem rozprzestrzeniania się wirusa. Chodzi m.in. o rozwiązania pomagające w diagnostyce i izolacji osób zainfekowanych. Prym wiedzie bardzo popularna w Chinach aplikacja WeChat, będąca czymś w rodzaju WhatsAppa połączonego z Google’em i Messengerem: pozwala zamówić jedzenie, taksówkę, ale także sprawdzić stan zdrowia. Każdego miesiąca korzysta z niej miliard osób. Kiedy wybuchła epidemia, dodano inną aplikację z nową funkcjonalnością: każdy obywatel miał do niej wprowadzić dane o temperaturze ciała i wypełnić krótką ankietę na temat swojego samopoczucia. Narzędzie rejestruje też ruchy posiadacza telefonu i rekomenduje mu pożądane zachowania: pan czy pani Yun powinni przestać się przejmować, zostać w domu przez 14 dni lub skontaktować się z placówką medyczną w celu wykonania badań. To działa ze względu na masową skalę korzystania z tego narzędzia – jest ono już w ponad 200 miastach.
Już sobie wyobrażam, jak Polacy słuchają rekomendacji aplikacji...
W Chinach przestrzeganiu zaleceń pomagają inne środki, np. podłączone do sieci kamery, które monitorują ulice. Jest ich ponad 200 mln. Oprócz tego, że służby mogą obserwować, czy nie dochodzi do incydentów zakłócających bezpieczeństwo publiczne, mają też ogląd, czy osoby, którym WeChat zalecił dwutygodniową kwarantannę, nie złamały nakazu i nie narażają siebie oraz innych na ryzyko zakażenia. Monitoring zachowań obywateli ChRL daje zresztą jeszcze większe możliwości. Każdy Chińczyk ma przypisany kod, którym musi się posłużyć, kiedy robi zakupy – zarówno w sieci, jak i wówczas gdy realizuje jakąś transakcję w realu. Dzięki temu władze wiedzą, gdzie dana osoba znajdowała się w określonym czasie i z kim miała kontakt. Czy nie zetknęła się czasem z ludźmi, u których wykryto zakażenie. Jeśli okaże się, że tak, można szybko nakazać jej kwarantannę lub wysłać na badania. Bardzo podobne rozwiązania są stosowane w Korei Południowej – tam analogiczna do chińskiej aplikacja nazywa się Corona 100m.
Ludzie na Zachodzie nie godzą się tak łatwo na głęboką ingerencję w swoją prywatność.
Atak wirusa we Włoszech sprawił, że inne państwa członkowskie UE zaczynają postulować zamknięcie granic. Mam wrażenie, że pandemia i związana z nią panika to moment przełomowy w dziejach świata, który doprowadzi do konsensusu w sprawie ułatwienia dostępu do danych. Zrozumiemy, że przekazując więcej informacji na temat swojego zdrowia, przyczynimy się do poprawy naszego bezpieczeństwa, a także systemu opieki medycznej.
Rozumem tę ideę, ale nie wierzę, że ludzie tak chętnie udostępnią swoje dane. Co jeśli wyciekną i wpadną w niepowołane ręce?
RODO pozwala pacjentowi samodzielnie podjąć decyzję, jakie informacje udostępnić systemowi opieki zdrowotnej, a jakich nie. I ja tego nie kwestionuję. Jestem jednak zdania, że poszerzenie bazy danych o niektóre informacje dotyczące uprawianych sportów, diety czy stron, które odwiedzamy – choćby z mediów społecznościowych, portali i popularnych aplikacji – mogłoby przyczynić się do polepszenia naszej kondycji psychofizycznej, a także rozwiązania wielu systemowych problemów ochrony zdrowia. Choćby dzięki wyższej i szybszej wykrywalności różnych schorzeń, diagnostyce zagrożeń czy szerszemu i skuteczniejszemu dotarciu do pacjentów z poradą i profilaktyką. Badania naukowe potwierdzają, że połączenie historii chorób pacjentów z ich danymi socjodemograficznymi przekłada się na dobrostan całych populacji.
Magazyn DGP z 13 marca 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Nie odpowiedziała pani na pytanie, co z zagrożeniem wycieku danych.
Jestem przekonana, że za parę lat, a może i szybciej, centrum dowodzenia naszymi danymi dotyczącymi zdrowia będzie w telefonie komórkowym i zainstalowanych aplikacjach. To my będziemy decydować, jakie informacje i komu udostępnimy. A jeśli chodzi o bezpieczeństwo – już dziś za pomocą smartfona robimy przelewy, płacimy za zakupy. Pokonaliśmy nasze obawy, bo ważniejsza jest wygoda i funkcjonalność. Podobnie będzie w przypadku aplikacji związanych ze stanem naszego zdrowia. Mam nadzieję, że rewolucja, którą zainicjuje panika koronawirusowa, sprawi, że chętniej będziemy się dzielić danymi. Oraz że zostanie wprowadzony obowiązek udostępniania ich do celów naukowych. Narodowy Fundusz Zdrowia w Wielkiej Brytanii już płaci osobom zaproszonym do przekazania informacji o swoim stanie zdrowia i próbkach krwi, aby wspomóc pracę naukowców nad nowymi terapiami. W Finlandii zbiera się dane dotyczące genomu populacji obywateli. Powtórzę: tylko dzięki zbudowaniu wielkiej bazy danych na tematy zdrowotne będziemy w stanie pomóc systemom ochrony zdrowia, które we wszystkich krajach zachodnich przechodzą kryzys.
Strach przed nowym wirusem sprawił, że nagle medyczne chaty, e-porady, e-wizyty, e-recepty, zdalne zwolnienia zaczęły być wykorzystywane na masową skalę.
I mam nadzieję, że nowoczesne technologie będą coraz śmielej wchodzić do naszych domów. Naukowcy testują dziś np. sensory, za pomocą których można monitorować zachowania chorych na alzheimera i zapobiegać niebezpieczeństwom. Sensory sprawdzają się także w przypadku pacjentów chorych z parkinsonem – można śledzić zaburzenia ruchu danej osoby i łatwiej ją zdiagnozować lub dobrać odpowiednie leki w optymalnych dawkach. Z kolei aplikacja Apple Watch jest przydatna osobom, które cierpią na migotanie przedsionków. Na świecie jest mnóstwo narzędzi technologicznych, które pozwalają na szybkie wychwycenie zagrożeń w organizmie, a systemom opieki zdrowotnej na szybką reakcję. W wielu krajach – choćby w Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Hiszpanii – korzystanie z nich jest refundowane. Uważam to za zaniechanie, że w Polsce nawet nie zaczęliśmy dyskusji na ten temat.
Na naszym rynku nie brakuje za to anonsów firm paramedycznych, oferujących seniorom e-monitoring stanu zdrowia za duże pieniądze. Oczywiście jego skuteczność pozostawia wiele do życzenia.
To poważny problem, nie tylko w Polsce. Byłam niedawno prelegentem na konferencji naukowej na Uniwersytecie Korwina w Budapeszcie, na której jeden z pracowników tamtejszej agencji oceny technologii medycznych opowiadał o aplikacji mającej diagnozować osoby chore na cukrzycę bez próbek krwi, a następnie skłaniać je do zażywania określonych preparatów. Nie mam pojęcia, dlaczego osoby odpowiedzialne za ochronę zdrowia nie reagują w takich przypadkach.
Czy przy epidemii nowe technologie mogą wesprzeć również lekarzy i personel medyczny?
W Chinach, Korei Południowej czy Japonii do opieki nad pacjentami na szeroką skalę wykorzystuje się roboty: odkażają pomieszczenia szpitalne, podają leki czy dostarczają jedzenie. A nawet przeprowadzają zabiegi chirurgiczne. W zeszłym roku w naszym kraju roboty da Vinci wykonały ich niemal 900, a na całym świecie (głównie w USA) – ok. 1,22 mln zabiegów. To oszczędność czasu, a co więcej za sprawą niezwykłej precyzji pacjenci szybciej wracają do zdrowia, ich rany się lepiej goją, blizny są mniejsze. Kolejna sprawa to postęp w farmaceutyce, także napędzany przez algorytmy. Dzięki nim prace nad szczepionką na koronawirusa nie będą trwać przez lata, lecz miesiące. Na świecie jest ok. 200 start-upów, które wspierają badania kliniczne. Napisane przez nich algorytmy wyszukują w sieci np. publikacje naukowe potrzebne do przygotowania leku, podpowiadają, jakie cząsteczki i w jakiej ilości dobrać, aby preparat miał optymalny skład. Wcześniej zajmowało to mnóstwo czasu, bo ludzie działali trochę na chybił trafił. Jedna z firm dzięki tej innowacji zredukowała liczbę kombinacji cząsteczek przy tworzeniu pigułki z 2,5 tys. do 350.
To wszystko brzmi bardzo atrakcyjnie, ale zaraz pojawią się głosy, że potrzebne są gigantyczne inwestycje, na które Polski nie stać.
Dziś nie stać nas na to, aby nie inwestować w innowacje i rozwiązania cyfrowe. Mając szeroką wiedzę na temat pacjenta, możemy go leczyć skuteczniej i bezpieczniej. Ile osób umiera dzisiaj z powodu niepożądanych interakcji leków, bo między systemami ochrony zdrowia – publicznym i prywatnym – nie ma żadnej komunikacji? Podchodzę do tego bardzo emocjonalnie, gdyż mój ojciec padł ofiarą tego problemu. Zniknie on, gdy cała wiedza o człowieku, jego chorobach, lekach itd. będzie dostępna w aplikacji na smartfonie, a transmisja informacji potrwa ułamek sekundy. Chorych będzie można wówczas leczyć holistycznie. Kolejna oszczędność to czas personelu medycznego – dzięki specjalnym aplikacjom pacjent ma zdalny dostęp do porady lekarskiej. Tylko w Londynie i okolicach ponad 40 tys. osób korzysta dziś z refundowanej przez państwo aplikacji Babylon, która zapewnia taką usługę. Na początku pacjent nie będzie musiał nawet rozmawiać z lekarzem, bo zamiast specjalisty wywiad medyczny zrobi z nim sztuczna inteligencja.
Mam rozmawiać o swoich dolegliwościach z botem?
Tak. Sztuczna inteligencja oceni, czy potrzebuje pani poszerzonej diagnozy, czy może trzeba już wysłać po panią karetkę.
Ciekawa jestem, co na to sami lekarze. Oni już dziś się wściekają, że pacjenci korzystają z konsultacji „doktora Google’a”.
Tyle że ten nowoczesny cyfrowy doktor będzie certyfikowany, przez to bezpieczny.