Media, tak jak ludzie, mijają się z prawdą na różne sposoby, w imię rozmaitych idei i na gruncie odmiennych mechanizmów. Te liberalne manipulują rzeczywistością, bo wierzą, że w ten sposób chronią masy przed ich własnymi demonami. Ale tylko dokarmiają potwory.
ikona lupy />
Karolina Lewestam etyk, Boston University i Uniwersytet Warszawski / Dziennik Gazeta Prawna
25 stycznia syryjski uchodźca zmarł w Berlinie, wyczerpany głodem i kilkudniowym oczekiwaniem na mrozie w kolejce do rejestracji imigrantów. Zaczęło się od zwykłej infekcji, która zakończyła się atakiem serca. Mężczyźnie nie zdołano udzielić pomocy na czas.
11 stycznia w Niemczech trzynastolatka pochodzenia rosyjskiego o imieniu Lisa została brutalnie pobita i zgwałcona. Sprawcami byli uchodźcy z Syrii i migranci z północnej Afryki, którzy porwali dziewczynkę i wypuścili dopiero po trzydziestu godzinach. Ofiara jest w szoku.
Co wspólnego ze sobą mają te dwa wydarzenia?
O obu słyszałeś; mówiono o nich wszędzie. Któreś z nich na pewno cię oburzyło.
I jeszcze jedno: obie te historie są wyssane z palca.
Grzechy liberałów
Jeśli podzielilibyśmy media tradycyjnie na tak zwane liberalne i prawicowe, to historie Lisy i tragicznie zmarłego uchodźcy pokazują, że oba medialne obozy kłamią – a przynajmniej bardzo chętnie dają się wprowadzić w błąd. To media „liberalne” (od „Deutsche Welle” przez agencję DPA po „Gazetę Wyborczą”) błyskawicznie podjęły fałszywy sygnał młodego wolontariusza o zmarłym tragicznie uchodźcy. Gdy informacji zaprzeczyła policja, rzecz triumfalnie dementowały media „prawicowe”, które z kolei o wiele zbyt radośnie podjęły relacjonowaną przez rosyjską telewizję opowieść o Lisie. A gdy portale w stylu prawicowego „The European Guardian” opisywały w szczegółach „brutalny gwałt” arabskiego gangu na nastolatce, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „The Guardian” i inne liberalne media europejskie czekały z niecierpliwością na policyjne dementi i skupiały się na tym, że Lisę wykorzystał do swoich celów Kreml.
Wszyscy kłamią – ale czy każdy tak samo? W takim samym celu, z tych samych pobudek? Otóż nie. Media, tak jak ludzie, mijają się z prawdą na różne sposoby, w imię rozmaitych idei i na gruncie odmiennych mechanizmów.
Jako liberał, chciałabym przyjrzeć się tu sposobom, w jaki z prawdą mijają się właśnie media liberalne. Powody są dwa. Po pierwsze odpowiedź na pytanie, dlaczego w stabilnym środkowoeuropejskim państwie, z ciepłą wodą w kranie i realnym wpływem na politykę Unii Europejskiej, tak duży odsetek głosów w wyborach uzyskały dwie partie eurosceptyczne, nacjonalizujące, o konserwatywnych poglądach obyczajowych i często ksenofobicznej retoryce, kryje się częściowo właśnie tam: w meandrach liberalnej opowieści. A po drugie, jak widać na przykładzie kryzysu uchodźczego, ten sam proces zachodzi też na większą skalę – nawyki dziennikarskie międzynarodowego liberalnego mainstreamu powoli legitymizują o wiele radykalniejszy nastrój prawicowy, tym razem o zakresie ogólnoeuropejskim czy nawet ogólnozachodnim. I o ile doniesienia o śmierci polskiej demokracji są wciąż mocno przesadzone, to raczej nie są przesadzone wiadomości o stopniowych narodzinach nowego, europejskiego rasizmu, do którego powstania przyczyniamy się też my, liberałowie, i którego konsekwencje mogą być naprawdę przerażające.
Mediów portret własny
Pojęcie „media liberalne” jest oczywiście nieprecyzyjne i funkcjonuje najczęściej jako rodzaj oskarżenia (amerykańska prawica uwielbia mówić o „spisku liberalnych mediów”; polska prawica zaś, od PiS po Korwina, lubi mówić w tym kontekście także o mediach „lewackich” lub o „salonie”). Teoretycznie rzecz biorąc, media liberalne to takie, których twórcy wyznają liberalne wartości: sprawiedliwość społeczną, demokratyczny liberalizm czy racjonalność w moralności, która objawia się choćby potępieniem opresji niezależnie od tożsamości jej ofiar. Takie media powinny skupiać się na jednostce i mieć na sercu zwiększanie jej wolności, a więc na przykład wspierać procesy sekularyzacji polityki. Od mitów narodowych powinny woleć prawdę historyczną. Za grzech największy uważać dyskryminację, a za symptom zepsucia – nierówności między ludźmi. Takie media mają być podejrzliwe w stosunku do uczuć triumfu i dumy; chętniej ufać poczuciu winy i poznawczej niepewności. Mniej zaufania pokładać w ludziach, więcej w instytucjach. Ich misję można streścić słowami, którymi Jonathan Heidt w „Prawym umyśle” opisuje „podstawową” opowieść, jaką hołubią w głębi duszy prawdziwi liberałowie: „Pewnego razu większość ludzi cierpiała, żyjąc w niesprawiedliwych, niezdrowych, represyjnych i tradycjonalistycznych społeczeństwach. [...] Ale ludzkie dążenie do autonomii, równości i dostatku walczyło z tą nieracjonalną opresją, zakładając współczesne demokratyczne, liberalne, kapitalistyczne państwa dobrobytu [...]. Jednak jeszcze wiele jest do zrobienia [...]. Walka o społeczeństwo, gdzie równe sobie jednostki szukają tego, co one same definiują jako swoje szczęście, to jedyna wartościowa misja”.
W praktyce jednak media liberalne często identyfikowane są nie tyle przez spójną filozofię, ile przez konkretne polity czne cele. Dlatego nie musimy dokopywać się do głębokiej narracji wewnętrznej dziennikarzy i redaktorów, by je rozpoznać – mamy bowiem w zanadrzu kilka szybkich heurystyk. „Gazeta” pisze źle o PiS? Medium liberalne. W TVN zgadzają się w czymś z „Wyborczą” albo z „Newsweekiem”? Medium liberalne. Portal popiera związki partnerskie? Nawołuje do pomocy uchodźcom zamiast lękać się rozpa du kultury Starego Kontynentu? Bez komentarza. Felietonista z uznaniem cytuje „Washington Post” albo „The New Yorker”? Liberał i to ten bardziej salonowy. Albo, po naszemu, lewak.
Oczywiście nie tylko u nas definiuje się liberalne media przez afiliację partyjną – liberalny „The New York Times” jest liberalny, bo walczy z ksenofobią i rasizmem, ale też dlatego, że otwarcie popiera amerykańskich demokratów. Ale liberalne media, tak u nich, jak i u nas, można od razu rozpoznać na jeszcze jeden sposób: te najważniejsze prawie zawsze widzą siebie jako inteligencję i uporczywie mówią językiem miejskich elit.
Efekt hydry
Spór o to, czy i jak media liberalne kłamią, trwa wszędzie i od dawna. Jest on szczególnie ciekawy w USA, gdzie prawicy już dawno udało się przekonać wyborców, że mainstreamowe media, od CNN przez MSNBC po „The New York Times”, aktywnie usiłują zaciemnić rzeczywistość. Główną przyczyną tego zaciemniania jest, wedle amerykańskiej prawicy, zbyt głęboka internalizacja zasad politycznej poprawności, która ma być niejako tanim substytutem głębszej liberalnej filozofii. To przez polityczną poprawność liberałowie chętnie potępią policję za brutalność wobec czarnych mężczyzn, ale pod lufą pistoletu nie wspomną o wysokim współczynniku zbrodni wśród czarnych – chyba że będzie to dowód w sprawie beznadziei życia opresjonowanej przez białych czarnej populacji. To owa poprawność, twierdzą republikanie, sprawia, że w mainstreamowych gazetach próżno szukać słów „terrorysta” i „muzułmanin” w jednym zdaniu, chyba że jest to zdanie mówiące o tym, że ów terrorysta nie rozumie, co to znaczy być muzułmaninem. Bill O’Reilly, prawicowy komentator, powiedział kiedyś o liberalnych dziennikarzach, że jest przekonany, iż budzą się rano i świadomie mówią do siebie: „Nie będę relacjonował rzeczy, które w złym świetle pokazują moją ideologię”.
Na przekonaniu o strukturalnym kłamstwie liberalnym i rzekomym liberalnym monopolu stopniowo wyrosła w USA bardzo silna sieć drobniejszych „niepokornych” mediów i think-tanków, sięgająca daleko poza tradycyjnie prawicowy Fox News, która w tej chwili ma zasięg zdolny obejść starszyznę republikańską i wylansować najradykalniejsze pomysły polityczne – na przykład radykalną Partię Herbacianą albo populistycznego kandydata na prezydenta Donalda Trumpa.
Postrzegana przez prawicę opresja przyczyniła się więc nie tylko do wzrostu jej mocy, ale do jej metamorfozy w swoją własną karykaturę, nie tyle zabawną, ile realnie niebezpieczną. David Brooks z „The New York Timesa”, konserwatysta chętnie dopuszczany do „liberalnego mainstreamu”, zdumiał niedawno swoich czytelników, pisząc, że już tęskni za znienawidzonym przezeń dotąd Barackiem Obamą – bo gdy patrzy na wiodących kandydatów swej partii, to zdaje sobie sprawę, że spokojna, racjonalna postawa Obamy, jego umiarkowanie i uczciwość, właśnie odchodzą w przeszłość. Amerykańska prawica zadziałała więc niczym hydra, która jest tak dogłębnie wzburzona obcięciem głowy, że dokłada największych starań, aby każdy z odrastających jej na to miejsce łbów był wyjątkowo szpetny i paskudny. Jedna z nich ma więc dziś blond pożyczkę Trumpa, a druga bezlitosny uśmieszek Teda Cruza.
W Polsce mamy własną wersję historii o strukturalnym kłamstwie liberalnym. Jedną z najbardziej wpływowych opowieści porządkujących nasz dyskurs polityczny jest wszak właśnie opowieść o świadomym zakłamaniu prawdy o Okrągłym Stole przez liberalny „salon” pod wodzą Adama Michnika. Ta opowieść ma swój dalszy ciąg – wypaczywszy znaczenie dobra i zła poprzez rehabilitację komunistów, liberalne media aktywnie zabrały się bowiem za zaciemnianie narodowej tożsamości i rozmontowywanie naszego kapitału kulturowego, rozsnuwając tym samym nad wszelką publiczną rozmową gęste opary fałszu. Zasadą tego kłamstwa był wstyd: zapatrzone w Zachód elity (elity, w słowach Kaczyńskiego, „nieszczęsne, peryferyjne, naśladowcze, małpiarskie”) odrzuciły polskość jako siłę uwsteczniającą i, niczym dobrowolnie stworzona kolonia kulturowa poddały się bezkrytycznie podziwianym wzorcom – łącznie zresztą ze znienawidzoną przez republikanów polityczną poprawnością. Towarzyszyło temu procesowi przekonanie liberałów o historycznej jednotorowości postępu, który miał iść w kierunku kosmopolityzacji i wyzbycia się naszych lokalnych idiosynkrazji. Jednocześnie ich monopol na poważną debatę publiczną sprawił, że wszelka wzmianka o Rodzinie, Narodzie, albo – nie daj Bóg – Bogu, stawała się obiektem drwin, prowokowała oskarżenia o zaścianek, kołtuństwo i buractwo. Podobnie jak w USA, przekonanie, że nie dość, że elity kłamią, to jeszcze monopolizują debatę, delegalizując przeciwne poglądy, przyniosło powstanie sieci pozamainstreamowych prawicowych mediów, od „Frondy” przez popularne portale internetowe po Telewizję Republika. Te media powoli zaczęły sprawować rząd dusz, który w końcu wystarczył do wpłynięcia na wyniki wyborów.
Siła uczucia
Nie jest do końca jasne, czy liberalne media jako ogół faktycznie są aż tak silnie liberalne, jak pisał w książce „Bias” Bernard Goldberg („Dla wszystkich elit medialnych prawicowi są wszyscy na prawo od Stalina”); nie jest też bezsporna ich sugerowana przez prawicę absolutna hegemonia. Psychologowie zawsze jednak tłumaczą, że w związkach można dyskutować o faktach, ale uczucia trzeba traktować jako bezdyskusyjne, bo to one, nie fakty, stanowią rzeczywistość związku. I prawicowe odczucie siedzenia w oblężonej twierdzy, ciągłe wysyłanie raportów z oblężonego miasta, głębokie przekonanie o tym, że od lat walczą w defensywie, jest realne i niewątpliwe. Jakiś czas temu w wywiadzie dla DGP Bronisław Wildstein powiedział, że to „Gazeta Wyborcza” na nowo stworzyła polski antysemityzm, sugerując poniekąd, że histeria wobec głupkowatych aktów wandalizmu czy aktywne żądanie, by wciąż nieprzygotowane do tego społeczeństwo przyjęło z pokorą opowieść Grossa, była najskuteczniejszą receptą na podkręcenie słabych i rozproszonych nastrojów. Nie sądzę, by miał całkowitą rację, ale coś jest na rzeczy. Ponieważ nic tak nie radykalizuje, jak poczucie wykluczenia, wydrwienie i delegitymizacja, nie można się dziwić, że prawicowe nastroje w końcu wybuchły u nas z niespodziewaną siłą i że nowe głowy naszej rodzimej hydry nie tylko mają twarze Andrzeja Dudy, ale też i Zbigniewa Ziobry, narodowców od Kukiza czy Korwin-Mikkego.
Można więc spekulować, że ostrożne włączanie prawicowych idei do „mainstreamu”, rzetelna dyskusja z nacjonalizmem, wysłuchiwanie, rozumienie i niezmordowane rozpraszanie antysemickich obaw lub choćby poważne potraktowanie „moherów” w 2005 r. zapobiegłoby prawicowemu poczuciu funkcjonowania w zakłamanej rzeczywistości, a w rezultacie tak silnemu „efektowi hydry”. Ale, niestety, liberalne media nie są w stanie pochylić się nad prawicą bez uczucia głębokiego lęku – i dlatego są skazane na wieczne oskarżenia o manipulację.
Anatomia kłamstwa
Liberał, jak każdy, mija się z prawdą. Robi to jednak ze specyficznych powodów: bo taki ma obowiązek.
Z jednej strony, jak każdym, liberałem kieruje głęboko ukryty lęk. Ale o ile prawica najbardziej na świecie boi się najazdu Innego, o tyle liberał boi się zostać Innym. Jego pierwszym koszmarem nie są rozbiory, ale Auschwitz – bez znaczenia jest przy tym to, czy skończyłby tam on sam, czy ktoś inny, bo samo wyobrażenie faktu, sama teoretyczna możliwość Auschwitz lub jakiejś jego pochodnej, jest dlań nie do zniesienia. Liberalizm jest dlań także, bo przecież nie tylko, obroną przed taką myślą.
Lecz mimo tego, że liberał często przybiera swój liberalizm z emocjonalnych powodów, jego ideologia jako taka jest tak naprawdę daleka ciału, racjonalna, odpersonalizowana, abstrakcyjna. Tolerancja to nie żarliwa wiara, ciemniejszy bliźni zza morza to nie bliska rodzina, europejskie instytucje to ani Naród, ani Ojczyzna. W wyścigu o dusze widzów i czytelników od razu startuje więc ze spętanymi nogami, retorycznie przegrany, uzbrojony jedynie w pomięte zdjęcie tragicznie zmarłego Aylana. Jak skutecznie przekazać słuchaczom, żeby działali wbrew nawykom i instynktom? Jak sprzedać im moralność, która ich zbawia, ale tak naprawdę wykorzenia?
Ratunkiem jest tu paradoksalnie obce osobowości liberalnej uklasowienie dyskursu. Jeśli liberał samego siebie zacznie postrzegać jako elitę, da sobie tym samym mandat do protekcjonalnego traktowania mas, mandat inaczej dlań niedostępny – nadrzędność intelektualna jest wszak dlań bardziej do zniesienia niż siłowa, osobowościowa czy ekonomiczna. Taka wolta ma swój koszt: zatraca się w niej intymną relację z własnym słuchaczem, tak naturalną na prawicy, gdzie hierarchia jest częściej kwestią siły osobowości, a nie klasowej różnicy. Ale zyskuje się dzięki niej przynajmniej jakąś broń, a mianowicie autorytatywny, nauczycielski ton, który może stać się narzędziem skuteczności – a w najgorszym wypadku nagrodą pocieszenia. Prawdą jest często powtarzana mantra o liberalnych „elitach”, ale mało kto rozumie, że liberalna elityzacja jest tak naprawdę samoobroną.
Na prawicy władza nad umysłami jest zwykle kwestią wodza. Wódz może jadać w namiocie z żołnierzami, może też przejść się na krakowskie kremówki. Liberał, by tę władzę dzierżyć z jako taką skutecznością i w jako takiej ze sobą zgodzie, musi się raczej widzieć w roli filozofa-króla, który swoją grochówkę je w pewnym oddaleniu, patrząc na swych żołnierzy z zatroskaniem, wierząc, że tylko on wie, jak ich ochronić przed nimi samymi. Dlatego właśnie manipulują rzeczywistością media liberalne – bo wierzą, że w ten sposób chronią masy przed ich własnymi demonami. Innymi słowy – platońskie szlachetne kłamstwo. Niekoniecznie głębokie, niekoniecznie głoszone z premedytacją i niekoniecznie nawet kłamstwo – ale stylistyczne naginanie opisu niesfornej rzeczywistości dla sprawy.
Karmiąc demony
Jasne, że wszyscy naginają rzeczywistość, i choć nie o niej tu mowa, to pewnie skrajna prawica ma o wiele więcej na sumieniu niż media liberalne. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że na każdego zmarłego uchodźcę przypadają przynajmniej trzy rzekomo zgwałcone Lisy. Ale symboliczne uelitycznienie liberalizmu nadaje jego niewielkim nawet manipulacjom większe znaczenie i czyni je zarazem cięższym grzechem. Jeśli prawdą jest, że „szlachetne” narracyjne łagodzenie niewygodnych faktów ma na dłuższą metę wręcz odwrotny skutek i kończyć się może „efektem hydry”, to znaczy to też, że na liberalnych mediach spoczywa dziś również wielka odpowiedzialność. Nie da się zabić demona w ciemności, w ciemności potwór tylko rośnie w siłę. By go zniszczyć, trzeba go wyciągnąć na światło dzienne. Zwłaszcza teraz, kiedy naszym absolutnym priorytetem, jako liberałów, musi być przejście przez kryzys uchodźczy bez dokarmiania demona rasizmu.
Media niemieckie pokazały, jaki sposób na to jest zdecydowanie najgorszy. Po sylwestrowych wydarzeniach w Kolonii, gdzie duża liczba młodych kobiet doświadczyła ataków seksualnych i rabunkowych z rąk uchodźców i migrantów, telewizja ZDF była w posiadaniu informacji o atakach, a jednak zdecydowała się nie pokazywać ich w wiadomościach. Stacja przeprosiła, ale przez trzy dni o napaściach wszędzie mówiono enigmatycznie, przypisując je niezidentyfikowanym „młodym ludziom”; tymczasem każdy niemal użytkownik mediów społecznościowych wiedział, kto może za tymi napadami stać.
Za nimi poszły inne media europejskie i amerykańskie, dotąd ogromnie wrażliwe na przypadki przemocy wobec kobiet, nagle bagatelizujące wydarzenia. Szlachetne kłamstwo, niewątpliwie mające na celu właśnie ochronę mas przed demonem rasizmu, przyniosło efekt dokładnie odwrotny, wzbudzając sceptycyzm nawet wśród dotychczasowych sojuszników. Jedna z komentatorek „The Guardian” pisała wtedy: „Jestem przekonana, że moglibyśmy przyjąć o wiele więcej uchodźców. Ale szaleńcze usprawiedliwianie mizoginii i homofobii, a także otwarta odmowa rozmowy z przejętymi wydarzeniami obywatelami, wrzucanie ich do jednego wora z rasistami i ksenofobami oraz automatyczne porównywanie wszelkiego sceptycyzmu do czarnych kart historii sprawia, że zaczynam bać się naszej lewicy bardziej niż migrantów. Problemy z tymi drugimi można by pewnie jakoś rozwiązać, ale nie da się im nawet przyjrzeć w obecności tych pierwszych”.
Co więc powinny zrobić dziś media liberalne? Nie mogą całkowicie zrezygnować z pewnej wybiórczości, to jasne. Wybiórczość ta jest bowiem cechą języka, naturą medium, a jej zasady – funkcją tożsamości. Nieco szybciej więc napiszą o zmarłym uchodźcy niż o trzynastoletniej Lisie – i tak poniekąd powinno być. Ale trzeba spojrzeć demonom w twarz. W tym celu, jak przekonywał choćby Slavoj Zizek, należy przełamać pewne nawyki poprawnościowe, które są właśnie tanim substytutem głębokiej filozofii, bo „starczy już tego patologicznego strachu wielu zachodnich liberalnych lewicowców obawiających się choćby posądzenia o islamofobię”. A potem trzeba pójść na żywioł, starać się pisać prawdę i zobaczyć, co się stanie. Szlachetne kłamstwo nie działa, a przynajmniej nie działa w naszym wykonaniu. Hanna Arendt napisała kiedyś: „Jeśli wszyscy zawsze kłamią, konsekwencją nie jest to, że ludzie wierzą w kłamstwa, ale to, że nikt nie wierzy już w nic”. To nieprawda. Jeśli wszyscy kłamią, konsekwencją jest wiara w kłamstwa radykalnej prawicy. Dlatego my musimy być ostrożni, bo tego trzeba bać się najbardziej.
Nic tak nie radykalizuje, jak poczucie wykluczenia, wydrwienie i delegitymizacja, nie można się więc dziwić, że prawicowe nastroje w końcu wybuchły u nas z niespodziewaną siłą. I że nowe głowy naszej rodzimej hydry nie tylko mają twarze Andrzeja Dudy, ale też Zbigniewa Ziobry, narodowców od Kukiza czy Korwin-Mikkego