Gdy politycy mówią o odpartyjnieniu mediów, mają na myśli wyrzucenie z nich swoich przeciwników. Żeby to jednak osiągnąć, muszą zacząć od siebie. Może dlatego jeszcze nikomu się nie udało.

Wczoraj senacka komisja kultury i środków przekazu zajmowała się społecznym projektem reformy mediów publicznych. Prezentując go senatorom Jan Dworak – jeden z autorów, były przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i były prezes TVP – mówił m.in. o kruchości demokracji.
– O wolność, w tym wolność słowa, wciąż trzeba zabiegać – podkreślił.
W odniesieniu do mediów publicznych oznacza to odebranie ich politykom i oddanie kontroli jak najszerszej reprezentacji społeczeństwa. Tak by z partyjnych tub propagandowych stały się one mediami obywatelskimi.
Ochronę przed sięgającymi po publiczne radio i telewizję mackami polityków mają zapewnić mechanizmy regulujące powoływanie i odwoływanie władz tych spółek oraz członków organu regulacyjnego.
Tym ostatnim pozostanie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale będzie inaczej wybierana – kwalifikowaną większością w Sejmie i Senacie. Ponadto projekt przewiduje przywrócenie zasady rotacji członków KRRiT. Zanim bowiem Prawo i Sprawiedliwość w pierwszej kadencji (tj. w 2005 r.) zaczęło manipulować przy ustawie o radiofonii i telewizji (rtv), krajowa rada liczyła dziewięć osób i co dwa lata wymieniano część jej składu. Odpolitycznienia to nie gwarantowało, ale przynajmniej umożliwiało zachowanie pluralizmu.
Autorzy obecnego projektu idą jednak dalej i przewidują również likwidację Rady Mediów Narodowych (wprowadził ją PiS w 2016 r.), która dziś stanowi swoiste „biuro zasobów ludzkich” dla władz mediów – i to biuro składające się z czynnych polityków. – Kontrola powinna mieć charakter społeczny, a nie polityczny – zaznacza współautorka projektu prof. Monika Kaczmarek-Śliwińska.
Stąd pomysł utworzenia rad powierniczych łączących kompetencje, istniejących obecnie rad nadzorczych i rad programowych. Osobne rady miałyby media ogólnopolskie i te działające w poszczególnych województwach. Znajdą się tam osoby rekomendowane m.in. przez organizacje społeczne, środowiska twórcze i uczelnie akademickie.
To właśnie rady powiernicze wybiorą nowe zarządy mediów, które następnie powoła krajowa rada – ale nie „po uważaniu”, tylko na podstawie jasnych kryteriów ustawowych. Skończy się też wolna amerykanka w przypadku odwoływania tychże zarządów w trakcie trwania kadencji – będzie to możliwe tylko na podstawie kryteriów ustawowych, na wniosek rady powierniczej lub po uzyskaniu jej pisemnej pozytywnej opinii.
Ryzykowny w tej układance jest tylko jeden element: skład rad powierniczych w regionach uzupełniają sejmiki samorządowe. Nie mogą wprawdzie delegować aktywnych polityków, ale zawsze będzie to kolejna furtka do wtrącenia trzech groszy.
Kolejnym mechanizmem ochronnym ma być finansowanie mediów publicznych. Dziś ich głównym źródłem przychodów są zastrzyki z budżetu państwa zwane rekompensatami – ok. 2 mld zł rocznie. Za każdym razem jest to jednak decyzja polityków: dadzą albo nie. Jak dają, to oczekują czegoś w zamian.
– Gdy środki finansowe dla mediów są co roku przedmiotem debaty politycznej, to odpolitycznienie jest niemożliwe – stwierdza kolejny autor projektu mecenas Karol Kościński.
Ma temu zaradzić składka audio wizualna pobierana z PIT/CIT lub składkami na ubezpieczenie społeczne rolników KRUS. Taki pomysł padł już w 2015 r. z kwotą 8,33 zł – i szybko upadł, bo konieczność płacenia wzbudziła społeczny opór. Abonament rtv za telewizor (lub radio i telewizor) jest wprawdzie niemal trzykrotnie wyższy – ale mało kto go uiszcza. Opłaty pobieranej z podatkiem nie sposób byłoby unikać.
Kolejne ryzyko, które może zagrozić powodzeniu reformy, to dwuletni okres przejściowy, zanim opisany system zacznie działać. Autorzy reformy proponują, by w tym czasie działali pełnomocnicy ds. przekształceń w mediach publicznych i ds. powołania rad powierniczych. Ale bezkrólewie może kogoś skusić do sięgnięcia po media.
Co wiąże się z największym problemem: wprowadzenie mechanizmów odpartyjniających wymaga przegłosowania odpowiednich przepisów. Odsunąć polityków od mediów publicznych nie uda się więc bez współpracy polityków.
Na obecną większość parlamentarną nikt w tej sprawie nie liczy. Ale nowa większość (zakładając, że nadchodzące wybory zmienią układ sił) też będzie się składała z polityków, którzy chcieliby, aby pokazać ich w dobrym świetle, nagłośnić ich sukcesy, a dokopać przeciwnikom. Takie usługi na rzecz partii rządzącej świadczą dziś „Wiadomości” i TVP Info.
Po wyborach wystarczy przestawić zwrotnicę. I jedziemy! Czy następcy PiS oprą się pokusie wykorzystania dla swoich celów tak sprawnej machiny propagandy? Czy lis stanie się obrońcą kurnika? Przed obecną żadna koalicja rządząca nie posunęła się tak daleko w zawłaszczaniu mediów – ale też żadna nie zrzekła się kontroli nad nimi. Wymagałoby to od polityków samoograniczenia się.
Gdy spytałam wczoraj parlamentarzystów, czy obecna opozycja się na to zdobędzie i w razie wygranych wyborów przyjmie opracowany przez ekspertów program reformy mediów, gotowość do samoograniczenia się zgłosił poseł Marek Rutka. – Mówię to jako przedstawiciel Lewicy: projekt jest godny poważnego rozważenia – zadeklarował. Dodał, że choć zasiada w RMN, popiera jej likwidację.
Przewodnicząca komisji Barbara Zdrojewska (Platforma Obywatelska) zaznaczyła, że posiedzenie poświęcone projektowi reformy mediów ma zachęcić społeczeństwo do dyskusji na ten temat.
– Tylko nacisk organizacji i grup społecznych na polityków powoduje, że decydują się oni na pewne rozwiązania – stwierdziła w odpowiedzi na moje pytanie. Zastrzegła, że „ten czy inny” projekt legislacyjny będzie mógł zostać przedstawiony dopiero w następnej kadencji. – W tej kadencji przykro mi, ale nie przeprowadzimy żadnego projektu. Natomiast powinniśmy mieć te projekty gotowe – zachęciła. – Wszystko zależy od kształtu następnego parlamentu. Wszystko jest w rękach wyborców – podsumowała.