Ile byłbyś w stanie zapłacić za miesięczny dostęp do FB?
/>
Znacie Jana Zainteresowanego? To sympatyczny 30-latek o ciekawym hobby: jest nim „poznawanie ludzi”. Za punkt honoru stawia sobie, by codziennie zaznajomić się z co najmniej jedną osobą. Chce wiedzieć o niej jak najwięcej: jakie książki czyta, jakiej muzyki słucha, w jakich restauracjach bywa, dokąd jeździ na wakacje oraz – jakie ma poglądy polityczne. W tym celu przeprowadza zazwyczaj z każdym nowym znajomym rozmowę, a następnie dopisuje jego nazwisko do liczącej kilka tysięcy pozycji listy w specjalnym kajeciku. To jednak naszemu bohaterowi nie wystarcza.
Jan Zainteresowany chce też wiedzieć, co znajomi z listy robią i jak się czują – każdego dnia i w każdej chwili. W związku z tym sięga co kilkanaście minut po telefon i wybiera numery tych, którzy akurat wpadną mu do głowy. – Co jadłeś na śniadanie? Zadowolony z dnia? Pełen energii? Pogrążony w nostalgii? Idziesz na koncert? Czy zagłosujesz w wyborach? Na kogo? – wypytuje. Jego ciekawość jest niezaspokojona, a obdarzeni nią znajomi coraz częściej mają go za natręta, a sam Jan nie jest w stanie wyjaśnić, na co mu te wszystkie informacje.
Co sądzicie o młodzianie? Wysłalibyście go do psychologa? Nie tak prędko. Na przypadłość podobną do tej, która dotknęła Jana, „choruje” (choć objawy nie są tak samo intensywne w każdym przypadku) już 2,2 mld ludzi na całym świecie, w tym 16 mln Polaków. Co więcej, gdy przyjrzeć się chorobie bliżej, to nawet biorąc pod uwagę wszystkie niedogodności z nią związane, jest ona dla tych 2,2 mld ludzi czymś korzystnym. Nie obiektywnie korzystnym. Subiektywnie. Nie przyznają tego otwarcie, może psioczą na nią, ale w praktyce zachowują się tak, jakby uważali ją za korzystną. Cierpią na schizofrenię? Nie. To nie jest diagnoza medyczna.
To diagnoza ekonomiczna. Użytkownicy Facebooka – bo tak ta przypadłość się nazywa – uzyskują dzięki tej platformie nadwyżkę konsumenta. Podobno idącą w miliardy dolarów. Innymi słowy, jeśli ktoś powie ci, że korzystając z FB, marnujesz czas, prawdopodobnie się myli.
Eksperymenty na ludziach
Nadwyżka konsumenta to różnica między tym, ile jesteśmy teoretycznie skłonni zapłacić za produkt, a tym, ile płacimy faktycznie. Można też dodać, że nadwyżka ta wynika częściowo z ignorancji sprzedawcy. Gdyby wiedział, że podnosząc cenę kilograma jabłek o 20 gr, nie zniechęci nas do kupna, zapewne by to zrobił. Ale nie wie – bo nie umie (dzięki Bogu!) czytać w naszych myślach. To jak to jest z FB? Dostęp do niego jest darmowy – więc łatwo stwierdzić, że jeśli za jakikolwiek aspekt działania portalu bylibyśmy hipotetycznie skłonni zapłacić tylko złotówkę, osiągamy dzięki niemu nadwyżkę. Jaką konkretnie?
Żeby to wiedzieć, musimy obliczyć, ile wart jest FB dla użytkowników. Ile średnio byliby w stanie zapłacić za dostęp do portalu, gdyby zostali postawieni przed taką koniecznością? Problem polega na tym, że FB obiecuje, że będzie darmowy, więc gdyby użytkowników Facebooka zapytać o kwoty, mówiliby rzeczy, których nie sposób zweryfikować. Najczęściej zapewne twierdziliby, że po wprowadzeniu odpłatności zrezygnowaliby z usługi. Dlatego z naukowego punktu widzenia takie oświadczenia byłyby bezwartościowe. Ale ekonomiści wymyślili sposób, jak poradzić sobie z tą trudnością. Pytali ludzi nie o to, ile mogliby płacić za FB, ale za jaką kwotę zgodziliby się dezaktywować konto na portalu na dany okres – godzinę, dzień, miesiąc, rok – a potem wypłacali pieniądze, jeśli ktoś faktycznie zrezygnował. Badanie było wiarygodne, ponieważ funkcja portalu pozwalała zweryfikować, czy ktoś z badanych nie „wkręca” uczonych.
„Weź udział w badaniu online na temat internetu i zarób 30 dol.” – taka reklama wyświetliła się w 2018 r. 1,7 mln amerykańskich użytkowników portalu Marka Zuckerberga. Dzięki niej Hunt Allcott z Uniwersytetu Nowo jorskiego oraz Luca Braghieri, Sarah Eichmeyer i Matthew Gentzkow z Uniwersytetu Stanforda pozyskali 2844 uczestników badania, które stało się (jak dotąd) najbardziej kompleksową ekonomiczną pracą na tematy oddziaływania portalu na jego użytkowników: „Wpływ mediów społecznościowych na dobrobyt”. „Większość badanych wycenia dostęp do FB na okres czterech tygodni na 100 dol. bądź więcej i te wyceny mogą wskazywać, że wartość rocznej nadwyżki konsumenta płynącej z Facebooka idzie w setki miliardów dolarów” – czytamy w pracy.
Tylko setki? Skoro dla jednej osoby dostęp do fejsa wart jest 12 tys. dol. rocznie, to dla 2,2 mld osób byłoby to aż 26 bln dol., a więc 52-krotnie więcej, niż wynosi giełdowa wycena firmy, prawda? Nie. 26 bln dol. to kwota wielokrotnie zawyżona z wielu przyczyn. Na przykład dlatego, że różne grupy społeczne inaczej szacują wartość portalu. Autorzy cytowanego badania zastrzegają, że ich próbka badawcza obejmuje ludzi „młodszych, lepiej wykształconych, o większych skłonnościach lewicowych”. Kolejna sprawa to fakt, że Facebook jest dostępny w krajach o różnej zamożności, w tym biednych, np. w Kirgistanie, w którym PKB per capita wynosi 1,1 tys. dol. Trudno się spodziewać, by 600 tys. tamtejszych facebookowiczów wyceniało dostęp do portalu na tę samą kwotę co Amerykanie (PKB per capita – 60 tys. dol.). Trzeba też pamiętać, że nie każdy korzysta z FB równie intensywnie i w ten sam sposób. Niektórzy posiadają konto, ale logują się rzadko. A niektórzy codziennie. Tych pierwszych jest 700 mln. A podobnych zastrzeżeń jest więcej. Załóżmy jednak dla wygody, że roczna realna wartość Facebooka dla konsumentów to 2 bln dol. A skoro cena za dostęp do niego wynosi zero, to nadwyżka konsumencka wynosi także 2 bln? Nie.
Ślepy jak noblista
Przede wszystkim dlatego, że wbrew pozorom portal nie jest darmowy. – Płacimy za dostęp pośrednio, gdy regulujemy rachunki za dostęp do internetu, kupujemy iPada i smartfona. Im bardziej cenisz Facebooka, tym więcej będziesz chciał za te dobra płacić – zauważa prof. Tyler Cowen, ekonomista z George Mason University w jednym z wpisów na swoim blogu (MarginalRevolution.com).
Sheryl Sandberg z zarządu firmy twierdzi nawet, że dla niektórych portal jest tak cenny, że używają jego nazwy na określenie internetu (te pojęcia im się po prostu mieszają), co mogłoby oznaczać, że w przypadku tych osób wystarczy sprawdzić ceny ich urządzeń mobilnych, by znać cenę dostępu do samego fejsa. Cowen wskazuje jednak na oczywistość, że internet to znacznie więcej niż FB. W wymiarze globalnym nie jest nawet monopolistą w zakresie platform społecznościowych. Oprócz Facebooka mamy jeszcze m.in. należący do koncernu Google (dziś Alphabet Inc.) YouTube (1,9 mld użytkowników), należące do koncernu Marka Zuckerberga WhatsApp (1,5 mld) i Instagram (1 mld), chińskie QQ (800 mln), QZone (531 mln), Douyin (500 mln) czy Sina Weibo (446 mln), a także serwisy takie jak Reddit (330 mln) i Twitter (326 mln). O każdej z platform można by napisać osobny artykuł, gdyż każda ma swoją specyfikę.
Podsumujmy więc, czego już dowiedzieliśmy się o facebookowej nadwyżce konsumentów: wiemy, że za dostęp do FB jakoś płacimy, a także, że wartość, jaką ma on dla nas, idzie w „setki miliardów dolarów”. Od tych setek miliardów należy odjąć to „coś”, które płacimy w rachunkach za podłączenie do sieci i – voila! – znamy wysokość nadwyżki. Ale to znów daje nam wyobrażenie tylko o rzędzie wielkości, a nie daje nam konkretów. I, niestety, ekonomiści przekonujących szacunków nam nie przedstawią. Użytkowników Facebooka jest zbyt wielu i stanowią zbyt niejednorodną masę, by opisać ich wszystkich w jednym modelu i zaprezentować wiarygodną wartość nadwyżki.
Bogiem a prawdą ekonomiści od zawsze mieli problemy z szacowaniem korzyści gospodarczych płynących z usług i produktów związanych z nowymi technologiami. Przywiązanie do liczb czasami prowadziło ich na manowce – gdy ich wskaźniki czegoś nie wykazywały, uznawali, że to coś po prostu nie istnieje albo ma znaczenie marginalne. Profesor Robert Solow, laureat Nagrody Nobla w 1987 r. z ekonomii za wkład w teorię wzrostu gospodarczego, gdy użycie komputerów w zakładach pracy i fabrykach było już, przynajmniej w USA, powszechne, mówił: „Temu, co każdy postrzega jako rewolucję technologiczną, drastyczną zmianę w naszym życiu, towarzyszy spowolnienie wzrostu produktywności, a nie przyspieszenie. Erę komputerów widać wszędzie, tylko nie w statystykach produktywności”. Zamiast przetrzeć szkiełko swoich okularów, ekonomiści woleli im zawierzyć i kwestionować rzeczy dość jasne dla zwykłego człowieka – w tym tę, że pecety zwiększają produktywność. To dzięki komputerom Amazon jest potęgą w sprzedaży i logistyce. To one umożliwiają szybkie zakupy w sieci i gwarantują optymalne lokowanie produktów w magazynach. Ja sam zdany na kartkę i długopis pracowałabym nad tym artykułem dwa razy dłużej. Komputery nie zwiększają istotnie produktywności? Dobre sobie.
W tę samą pułapkę co Solow wpadł prof. Daniel Sichel. W wydanej w 1997 r. książce „Rewolucja komputerowa” uznawał wpływ komputeryzacji na produktywność za umiarkowany i powątpiewał, czy w przyszłości ulegnie to zmianie. – To prawda, w 1997 r. nie udało mi się przewidzieć wzrostu znaczenia pecetów, który dla oka statystyki zauważalny stał się już trzy lata później – bije się dzisiaj w piersi wykładowca amerykańskiego Wellesley College. Autorzy zbiorowej pracy „Ile warte są media społecznościowe”, opublikowanej w grudniu 2018 r., przekonują, że podobna ślepota może dotyczyć wpływu Facebooka na gospodarkę. Tak jak czwórka wcześniej cytowanych ekonomistów dochodzą do wniosku, że średnia wartość FB z punktu widzenia użytkownika to ok. 1 tys. dol. rocznie i wskazują, że to czterokrotnie więcej niż wartość pojedynczego użytkownika serwisu z punktu widzenia inwestora giełdowego firmy. „To wspiera tezę, że większość korzyści z wynalazków otrzymują konsumenci, a nie wynalazcy. Nasze wyniki pokazują, że usługi online mogą dostarczać olbrzymich wartości społeczeństwu, nawet jeśli w minimalnym stopniu wpływają na PKB. (...) spowolnienie produktywności, na które wskazuje Solow, może po prostu nie przekładać się na wzrost takich miar dobrobytu jak nadwyżka konsumenta” – spekulują autorzy badania. Sam Facebook publikuje od czasu do czasu raporty, które mają udowodnić jego niepoślednie znaczenie nie tylko dla konsumentów, lecz także dla wzrostu PKB.
W 2015 r. firma Deloitte opublikowała na jego zlecenie raport, z którego wynikało, że portal przyczynił się do powstania ok. 4,5 mln miejsc pracy i wytworzenia produktów i usług o wartości ponad 220 mld dol. I to tylko w 2014 r. Do takich badań należy jednak podchodzić ostrożnie, gdyż nie biorą pod uwagę, że FB jest skutkiem, a nie przyczyną wzrostu dostępu do sieci. Rzadko też biorą pod uwagę koszty alternatywne, np. w sferze zatrudnienia. Nie każde miejsce pracy utworzone dzięki Facebookowi powstaje jako dodatkowe. Niektóre tworzone są zamiast już istniejących; zdarza się np., że firma X przyjmuje osobę odpowiedzialną za reklamę na portalu, ale zwalnia osobę zajmującą się reklamą drukowaną.
Czyli znów: wiemy, że Facebook na gospodarkę wpływa, i to raczej pozytywnie, ale nie jesteśmy w stanie – jeśli chcemy zachować naukowy rygor – pokazać tego na liczbach. A sprawę utrudnia kolejna kwestia związana z użytkowaniem FB: jego kosztowne skutki uboczne, które w ekonomii noszą miano negatywnych efektów zewnętrznych.
Im mniej wiesz, tym…
Cambridge Analytica wykorzystywała dane o użytkownikach FB w celach politycznych bez ich zgody. Sztab danego polityka mógł ją wynająć, by „targetowała” w trakcie kampanii wyborczej jego reklamy w sposób nie tyle zindywidualizowany, ile manipulancki. Jeśli jesteś weganinem, nagle wyświetlała ci się reklama, że jednym z postulatów pana X jest zakaz uboju rytualnego. Jeśli zaś jadasz produkty mięsne – dowiadywałeś się, że tenże sam pan X zrobi wszystko, by podnieść jakość dostępnej w sklepach mielonki.
Wykorzystywanie danych o użytkownikach FB do manipulowania nimi, a szerzej – używanie prywatnych treści dotyczących facebookowiczów w niejasny, czasem nielegalny sposób – to jeden ze wspomnianych skutków ubocznych. Wśród innych wymienia się także np. osłabianie realnych więzi społecznych, zwiększanie liczby prób samobójczych, osłabienie zdolności do koncentracji, przyczynianie się do otyłości i chorób oczu, wzmacnianie polaryzacji światopoglądowej, ułatwianie rozpowszechniania mowy nienawiści czy po prostu negatywny wpływ na samopoczucie psychiczne.
Co ciekawe, pierwsze z badań, które zacytowałem, podejmuje ten wątek. Skłonienie użytkowników FB do dezaktywacji konta dało autorom raportu możliwość porównania ich zachowań przed faktem i po nim, a także po powrocie do korzystania z serwisu. Okazało się, że korzystanie z fejsa ogranicza czas, jaki przeznaczamy na realne spotkania z ludźmi, a to z kolei może zwiększać nasze poczucie samotności i wpędzać nas w depresję. Osoby po dezaktywacji konta „uwolniły średnio dodatkowe 60 minut dziennie”, przestając korzystać nie tylko z FB, lecz także idąc za ciosem i ograniczając użycie innych usług online. W zamian zaczęły poświęcać więcej czasu rodzinie i znajomym oraz tradycyjnej telewizji.
Osoby po dezaktywacji mniej czasu poświęcały newsom ze świata. Badacze odkryli, że osoby będące na facebookowym detoksie stają się mniej zainteresowane polityką w ogóle. Oznacza to też, że nie angażują się w polityczne spory z realnymi znajomymi z taką zaciętością jak w sieci. Brak FB osłabił polaryzację polityczną, ale nie zmniejszył zaangażowania politycznego – bezfacebookowicze także uczestniczyli w wyborach. Czyli wilk syty i owca cała. Stopień zaangażowania politycznego można było sprawdzić, bo naukowcy zaplanowali badanie na okres przypadający w USA na wybory do Senatu i Izby Reprezentantów. Zatem żeby mieć święty spokój, nie trzeba już rzucać wszystkiego i wyjeżdżać w Bieszczady? Najwyraźniej. Ekonomiści odkryli też, że wraz ze zwiększoną socjalizacją i mniejszym rozpolitykowaniem „w małym, ale istotnym stopniu” wzmocniło się wśród badanych deklarowane poczucie szczęścia, satysfakcji z życia, a zmniejszyły skłonność do depresji i niepokoju. Co więcej, jak podkreślają ekonomiści, odwyk od FB ma skuteczność równą od 25 do 40 proc. efektu terapii psychologicznych.
Czy po okresie odwyku ludzie wracali do FB? Tak, ale używali go rzadziej i w sposób bardziej świadomy. „Redukcja czasu korzystania z FB po ponownej aktywacji konta jest spójna z hipotezą, że ludzie przekonali się, że życiem bez Facebooka można się cieszyć bardziej, niż wcześniej przypuszczali. (...) Okres dezaktywacji spowodował, że mogli lepiej ocenić pozytywny i negatywny wpływ portalu na ich życie” – piszą ekonomiści. Dożywotniej abstynencji od mediów społecznościowych nie wybrała zdecydowana większość badanej grupy i do użytkowania FB wróciła. Pozytywów znalazła zatem więcej.
Oznacza to także, że ekonomiści mają raczej rację, gdy przekonują, że FB generuje istotną nadwyżkę konsumenta. Zresztą, by wierzyć w to, że portal jest raczej błogosławieństwem niż przekleństwem, istnieją bardzo dobre powody natury ogólnej. Chodzi o fundamentalne założenia ekonomiczne dotyczące gospodarki rynkowej opartej na dobrowolnej wymianie: transakcje rynkowe mają charakter typu win-win. Każdy w ich wyniku coś zyskuje. Wróćmy do przykładu z ceną jabłek, którą sprzedawca mógłby podnieść. Dzięki jego niewiedzy oszczędzamy, ale i on zyskuje, bo przecież na owo jabłko i tak narzuca jakąś marżę zysku. W ten sposób po obu stronach powstaje wartość dodana. Od 200 lat obserwujemy, jak prężnie i szybko rozwijają się rynkowe gospodarki dzięki nieustannemu wytwarzaniu tej wartości, służąc coraz większej rzeszy ludzi. Kapitalizm w 1800 r. obsługiwał mniej niż miliard osób. Dzisiaj służy – z kilkoma wyjątkami, takimi jak Wenezuela czy Korea Północna – niemal 8 mld osób. Facebook i inne media społecznościowe to części tej machiny.