Kredyty walutowe coraz bardziej doskwierają instytucjom nadzorującym banki. Są już praktycznie niedostępne, a i tak pojawiają się głosy, aby zakazać ich całkowicie.
Marek Siudaj, kierownik działu branże i firmy
Mało tego – jeden z przedstawicieli NBP uznał, że najlepiej byłoby dokonać przewalutowania tych, które już zostały udzielone. Trudno wyobrazić sobie skutki takiej operacji. Raty by wzrosły, a wraz z nimi liczba niespłacanych kredytów.
Uważam, że przeciwnicy kredytów walutowych, motywując swoją postawę troską o klienta, używają dość zabawnych argumentów. Twierdzą choćby, że pożyczać trzeba w walucie, w której się zarabia, bo inaczej naraża się na ryzyko walutowe. Tylko że według tej zasady sporą część pensji powinno się dostawać w naturze, w chlebie czy pasztetowej. W końcu ceny żywności się wahają, więc też występuje ryzyko kursowe. Istnieje niebezpieczeństwo, że w świńskim dołku ceny pasztetowej staną się tak wysokie, że nie będzie nas stać na jej zakup. Jednak nikt nie przejmuje się wahaniami cen towarów. A przecież waluty to także rodzaj towaru, można je swobodnie kupować i sprzedawać.
Inny argument mówi, że biorący kredyty walutowe ulegli mirażowi niskiej raty. A co w tym dziwnego? Zdolność obsługi zobowiązań ma pierwszorzędne znaczenie w przypadku każdej pożyczki i każdy rozsądny człowiek stara się obniżyć koszty. Nawet wielkie przedsiębiorstwa w trakcie negocjacji starają się doprowadzić do obniżki oprocentowania, co przekłada się na wysokość raty. Kiedy firma bierze droższą pożyczkę, natychmiast budzi podejrzenia.
Najmniej trafiony jednak jest argument, że osoby, które wzięły kredyt walutowy, nie zadały sobie trudu zastanowienia się, jakie ryzyko może się z nim wiązać w przyszłości. Otóż było odwrotnie.
Na stronach Ministerstwa Finansów można znaleźć publikację pod nazwą „Monitor konwergencji nominalnej”. To zestaw danych, przygotowanych przez pełnomocnika ds. euro (i nie chodzi tu o człowieka zajmującego się mistrzostwami w piłce nożnej), pokazujących stopień przygotowania naszego kraju do przyjęcia wspólnej waluty. Na jednym z wykresów pokazane są oczekiwania rynku co do terminu przystąpienia naszego kraju do strefy euro. Wynika z niego, że przez lata 2006 – 2007 utrzymywało się przekonanie, że nasz kraj przyjmie wspólną walutę w 2011 roku. Potem ten przewidywany termin przesunął się na rok 2012, dopiero mniej więcej w połowie 2009 r. inwestorzy uznali, że wspólną walutą zaczniemy się posługiwać znacznie, znacznie później.
To przeświadczenie, że szybko przyjmiemy euro, było podtrzymywane przez dane, które wskazywały, że w roku 2008 spełnimy prawie wszystkie kryteria przyjęcia wspólnej waluty. Tak też się stało – nasz kraj nie spełniał jedynie kryterium stabilności walutowej, ale do tego konieczne było wstąpienie Polski do ERMII, czyli poczekalni przed euro.
Argumenty przeciwników kredytów walutowych są zabawne
Także rząd już się gotował do przystąpienia do wspólnej waluty. We wrześniu 2008 roku premier Donald Tusk zapowiedział, że przyjmiemy euro w 2011 roku. Szybko sprostowano, że pan premier mówił o 2011, a myślał o 2012 i taka też data zaczęła się pojawiać w oficjalnych dokumentach rządowych.
Wyznaczenie daty miało duże znaczenie. Każdy – zarówno ekonomista, jak i zwykły Kowalski – mógł bowiem spodziewać się, że wkrótce nastąpi zrównanie krajowych stóp procentowych z ustalonymi przez Europejski Bank Centralny oraz że kurs złotego zostanie ustabilizowany na poziomie, który zostanie wyznaczony w trakcie negocjacji. To oznacza, że w latach 2006 – 2009 Polacy mieli pełne prawo spodziewać się spadku stóp procentowych oraz – co bardzo ważne – że kurs złotego będzie stabilny, ewentualnie dojdzie do jakiegoś wzmocnienia polskiej waluty. To zaś zmniejszało ryzyko walutowe praktycznie do minimum.
Nic dziwnego, że Polacy przy takich perspektywach postanowili skorzystać z niskiego oprocentowania, zanim zacznie ono obowiązywać w całym kraju, i brali tańsze kredyty walutowe. Taką samą kalkulację, dotyczącą ryzyka walutowego i stóp procentowych, przeprowadziły też te banki, które na masową skalę pożyczały w obcych walutach.
Oczywiście najwięcej kredytów udzielono nie w euro, ale w jeszcze tańszym franku. Tylko że w tamtych czasach kurs szwajcarskiej waluty był silnie skorelowany z euro. W ciągu dwóch dekad istnienia wspólnego pieniądza maksymalna zmiana kursów obu walut nie przekraczała 24 proc. Mało tego – w pierwszej dekadzie XXI wieku frank głównie tracił na wartości w stosunku do euro.
Jak widać – pomysł, aby wyprzedzić akcesje i wcześniej korzystać z niskich stóp procentowych w latach 2006 – 2009, wcale nie był nieracjonalny ani krótkowzroczny. Przeciwnie – miał silne podstawy ekonomiczne.
Tak naprawdę o ryzyku, jakie może wiązać się z kredytami walutowymi, mogli wiedzieć jedynie ci, którzy znali prawdę o fatalnej sytuacji zachodnich instytucji finansowych i którzy przewidzieli, że w drugiej turze kryzysu zawirowania finansowe uderzą w kraje strefy euro. Trudno powiedzieć, ilu takich ludzi było w tamtym czasie, ale z dokumentów wynika, że ani uczestnicy rynku finansowego w Polsce, ani przedstawiciele rządu do nich nie należeli.
Inna sprawa, że finansiści mają pełne prawo obawiać się kredytów walutowych, ale zaciąganych nie przez Kowalskich albo przez banki. Ostatnie lata pokazały, że istnieje duże ryzyko, iż jakiemuś bankowi nikt nie będzie chciał pożyczyć ani grosza i że wskutek tego będzie miał problem ze spłatą pożyczki zaciągniętej na udzielanie kredytów detalicznych. To mogłoby doprowadzić do jego upadłości.
Tylko że przecież byłoby dziwne, gdyby dobrze skapitalizowanym, zyskownym instytucjom działającym w kraju, który jest zieloną wyspą wzrostu na europejskim morzu spowolnienia, nikt nie chciał pożyczyć pieniędzy. Tyle że zapewnienia, że jest dobrze, płyną z rządu i od ekonomistów, a jak pokazuje sprawa daty wstąpienia do euro – im trudno wierzyć.