Obarczenie chciwości sektora bankowego winą za wszystkie patologie współczesnej gospodarki jest łatwe i kuszące. Ale, niestety, nieprawdziwe i mało konstruktywne
Obarczenie chciwości sektora bankowego winą za wszystkie patologie współczesnej gospodarki jest łatwe i kuszące. Ale, niestety, nieprawdziwe i mało konstruktywne
A już się wydawało, że ta fala do nas nie dotrze. I że banker bashing pozostanie zjawiskiem charakterystycznym dla lewicujących (choć bez przesady) elit opiniotwórczych bogatego Zachodu i tamtejszych ruchów w stylu Occupy Wall Street. A tu proszę! I my mamy swoje walenie w bankowców! Oto na naszych oczach przez polskie media przetacza się wielka krytyka sektora finansowego. Jego chciwości i nieuczciwości. Wciskania Bogu ducha winnym Polakom polisolokat i kredytów we frankach szwajcarskich. I, żeby było jeszcze ciekawiej, coraz częściej odbywa się to z pozycji ortodoksyjnie wolnorynkowych.
Spaślaki gnębią konsumenta
Z pozoru całe zjawisko wygląda zaskakująco. W końcu jeszcze kilka lat temu banki były przecież jak skaliste wybrzeża polskiej zielonej wyspy. Wokół grzmiało i huczało, ale one dumnie opierały się nawałnicy. Ameryka, Irlandia, Islandia, Wielka Brytania. Ba, nawet Niemcy, Francja i Belgia. Wszędzie tam przerażone korporacje finansowe jedna po drugiej ustawiały się w kolejce po rządową pomoc. By uniknąć paniki, władze państwowe musiały nawet rozszerzyć rządowe gwarancje dla depozytów. A banki centralne na niespotykaną wcześniej skalę zabrać się do zaopatrywania gospodarki (właśnie poprzez pompowanie systemu bankowego) w utraconą płynność.
Wszystko to działo się (a gdzieniegdzie dzieje nadal) w najbogatszych i najbardziej rozwiniętych gospodarkach świata. A u nas? Nasza chata na szczęście z kraja. Nawet w najgorszych kryzysowych latach 2008–2009 działające w Polsce banki notowały bardzo dobre wyniki. Dobre do tego stopnia, że niektórzy ekonomiści zaczęli się na poważnie obawiać, iż ich zagraniczne spółki matki (taka jest struktura własnościowa większości polskiego sektora finansowego) zechcą kosztem działających w Polsce córek polepszyć nieco położenie całej grupy. Również dziś wśród obserwatorów panuje przekonanie, że wskaźniki makro polskiego sektora finansowego nie budzą szczególnych obaw. I tak w 2012 r. relacja aktywów działających w Polsce banków do polskiego PKB wynosiła 91 proc. Dla porównania w strefie euro ten wskaźnik to... 345 proc. Z kolei relacja kredytów mieszkaniowych do PKB wynosi u nas 19,8 proc. Czyli dokładnie dwa razy mniej niż średnia dla Eurolandu. Podobnie jest z kredytami korporacyjnymi i poziomem depozytów (zarówno tych prywatnych, jak i korporacyjnych). Stosunkowo wysoki w porównaniu z Zachodem mamy tylko wolumen kredytów konsumpcyjnych. Ale to akurat charakterystyczne dla krajów o niskim poziomie dochodów. Mówiąc krótko, jeżeli już silić się na generalne oceny polskiego systemu bankowego, to trzeba powiedzieć, że cechuje się raczej znaczącym strukturalnym zapóźnieniem wobec rozwiniętego Zachodu. A już na pewno naszym problemem nie jest (przynajmniej na razie) daleko posunięta finansjalizacja gospodarki. Innymi słowy: dominacja sektora finansowego i spekulacyjnego nad produktywną gospodarką to zjawisko słusznie wymieniane w pierwszym szeregu głównych przyczyn kryzysu 2008 r. i trwającego do dziś wielkiego spowolnienia światowego systemu ekonomicznego. Ale nie w Polsce lat 2008–2015.
W rodzimej debacie ekonomicznej powstała z tego splotu sprzecznych sygnałów sytuacja dosyć paradoksalna. Zwłaszcza wśród nadających jej ton wolnorynkowców. Bo oni z początku nie bardzo wiedzieli, jak sobie z krachem ekonomicznym roku 2008 intelektualnie poradzić. Ich naturalną reakcją na podnoszące się w USA czy Europie Zachodniej postulaty ściślejszego regulowania systemu finansowego przez państwo było więc zrazu hasło „ręce precz od gospodarki”. To znaczy również i od banków. Kto ma ochotę, niech odtworzy relacje medialne i wypowiedzi ekspertów dotyczące procesu wykuwania się amerykańskiej ustawy Dodda-Franka (lata 2009–2010). Zaręczam, że znajdzie przede wszystkim teksty interpretujące ją jako przejaw lewackiego populizmu prezydenta Baracka Obamy.
Stopniowo po stronie liberalnej ortodoksji ekonomicznej kiełkować zaczęła jednak nowa opowieść. Po co bronić banków, które faktycznie to i owo mają za uszami (czemu nikt rozsądny nie może zaprzeczyć!), kiedy można się od tych banków... odciąć. I powiedzieć, że sektor bankowy to obrzydliwa pasożytnicza narośl na zdrowym ciele gospodarki. A jego nadmierny rozrost nie jest winą puszczonych samopas mechanizmów rynkowych, ale polityków, którzy dali się kupić bankowym lobbystom. I stworzyli z banków kastę uprzywilejowanych spaślaków. Ta opowieść – korzeniami tkwiąca w ideach amerykańskiej radykalnie libertariańskiej Tea Party – została przyjęta za dobrą monetę przez wielu polskich liberałów. W jej myśl za nasze problemy odpowiedzialni są „banksterzy, którzy przekształcili naszą gospodarkę w kasyno”.
To jednak wciąż była opowieść o kryzysie hulającym gdzieś hen, daleko, w trochę innym świecie. Bo w Polsce sektor finansowy nadal rozwinięty jest na tle bogatego Zachodu dosyć słabo (zwracam uwagę na liczby przytoczone na początku tekstu). Jak na złość w Polsce nie upadł jednak żaden Lehman Brothers i żadne AIG nie poprosiło rządu o pakiet ratunkowy. Sytuacja wyglądała więc trochę tak, jakby winni gospodarczej zawieruchy (bankowcy i chodzący na ich pasku politycy) zostali już wybrani, ale nie było jeszcze... zbrodni, którą można by im przypisać. Aż wreszcie pojawili się frankowicze. Grupa wcale nie tak znowu liczna. Ale za to bardzo wpływowa, bo zdominowana przez przedstawicieli klasy średniej. Czyli tej, która robi w naszym kraju media. I dla której się te media robi. Wreszcie nadarzyła się więc okazja, by opowiedzieć w Polsce historię o chciwych bankach, które wzięły w jasyr zdrową wolną gospodarkę. W tej opowieści banki są jakby przedłużeniem negatywnej opowieści o państwie, które wcześniej spętało wolne społeczeństwo. I tak politycy do spółki z bankierami dorabiają się na naszej krzywdzie. Problem polega na tym, że taka opowieść o bankowości jest głęboko nieprawdziwa i nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Bo banki to nie żaden zaborca, który zniewolił konsumentów wbrew ich woli. Ani nie żadna narośl na zdrowej skądinąd gospodarce. Prawda jest dużo bardziej prozaiczna. A jednocześnie bardziej skomplikowana.
Wynalazki nowożytności
Zacznijmy od tego, że banki nie są ani dobre, ani złe. To po prostu ważna instytucja życia społeczno-ekonomicznego. I jak to z ważnymi instytucjami bywa, z jednej strony żyć bez nich nie możemy, a z drugiej niepomiernie nas one irytują. Ekonomista z Uniwersytetu Columbia Charles Calomiris twierdzi nawet, że banki to – obok państwa – najważniejszy wynalazek nowożytności. I na dobrą sprawę nie da się wyjaśnić, kto jest w tym układzie jajkiem, a kto kurą. Calomiris przypomina, że obie instytucje (we współczesnym kształcie) pojawiają się na dziejowej scenie mniej więcej w tym samym momencie. Czyli gdzieś w XVI–XVII wieku. Owszem, wcześniej istniała władza polityczna i działały prywatne banki. Ale ich współpraca ograniczała się właściwie do finansowania wypraw wojennych. Kiedy wojna się udawała, długi były zwracane. A ponieważ nie każda wyprawa wojenna może się zakończyć sukcesem, władcy często ogłaszali niewypłacalność. To raz na jakiś czas skutecznie resetowało system kredytowy oparty na małych bankach prywatnych. W pewnym momencie pojawił się zatem pomysł na budowę czegoś trwalszego. Tak powstały banki koncesjonowane. To znaczy prywatne, lecz jednocześnie cieszące się przywilejami i ochroną państwa. A w zamian pomagające w finansowaniu wydatków publicznych. Kupcom – których nazwalibyśmy dziś przedsiębiorcami – ten system również się bardzo podobał. Bo oczywiście potrzebowali państwa, które będzie umiało stworzyć i egzekwować system chroniący zawierane przez nich kontrakty. Ale w ich interesie było też istnienie silnego i stabilnego źródła kredytu. Czyli banku.
Model nie został stworzony w jedną noc. Początkowo były to instytucje wyspecjalizowane. Założony w 1407 r. Banco di San Giorgio w Genui trudno w ogóle było nazwać bankiem. Bo ani nie przyjmował depozytów, ani nie udzielał kredytów. Jego celem było pilnowanie, by Republika Genui mogła się wywiązać ze zobowiązań wobec swoich wierzycieli. W Anglii po chwalebnej rewolucji 1688 r. powstały Bank of England oraz Milton Bank. I one w zamian za pewne przywileje finansowały rządowe wydatki na rozwój floty czy kolonizację. Z kolei w Amsterdamie działał zajmujący się pośrednictwem handlowym Wisselbank. To w tych instytucjach zrodził się kolejny przywilej, który dziś jest innym symbolem nowoczesności. Papierowy pieniądz, który pozwolił bankom rozwiązać za jednym zamachem wiele problemów. Od konieczności drogiego i uciążliwego składowania złota czy srebra aż po jego fałszowanie. Ten system finansowy zwyciężył ostatecznie w XIX wieku.
I od tamtej pory wiele się zmieniło. Poza jednym. To rządy nadal decydują o tym, kto może prowadzić działalność bankową, a kto nie. I nie jest przypadkiem, że jak dotąd żadna władza tego uprawnienia nie oddała. Nie zrobiła tego Kostaryka, która zrezygnowała z posiadania armii, ani Kuwejt, który nie pobiera podatków od obywateli. Bo banki są centralną instytucją nowoczesnego świata. Ponieważ to one kreują pieniądz, który jest krwiobiegiem gospodarki.
Tak ulokowane w systemie banki odegrały kolosalną rolę w budowie dobrobytu społeczeństw bogatego Zachodu. Oczywiście modele były różne. Na różnych etapach swojej historii jedne kraje stawiały na bardziej konkurencyjny rynek kredytowy, który obsługuje wiele potrzeb obywateli. Dziś wielu obserwatorów lubi na przykład potępiać w czambuł deregulację systemu bankowego w USA, do której doszło w ostatnich 20–25 latach. I faktycznie, Kongres zniósł wtedy wiele ograniczeń, co umożliwiło bezprecedensową ekspansję wielkiego kapitału finansowego. Gdzieś w tle jest zarzut, że był to jedynie skutek lobbingu JP Morgan czy Goldman Sachs w Białym Domu i na Kapitolu w czasach demokratycznej prezydentury Billa Clintona. Tymczasem można równie dobrze dowodzić, że Partia Demokratyczna widziała w deregulacji drogę do tanich kredytów mieszkaniowych, które są tym, na co czekają szerokie masy średniozamożnego miejskiego elektoratu. Zwłaszcza w warunkach równoważenia budżetu po latach reaganowskiej ekspansji (tak, tak) wydatków rządowych i powiększającej się dziury budżetowej. Tego celu bez deregulacji osiągnąć by się demokratom nie udało. No chyba że sięgnęliby po model państwa bardziej opiekuńczego, które samo dostarcza obywatelom wiele dóbr (mieszkania, edukacja, służba zdrowia) i dlatego ich polityka wobec banków może być bardziej restrykcyjna. Kosztem wyższego zadłużenia publicznego, ale z zyskiem w postaci niedopuszczenia do przesadnego rozrostu bankowości i finansjalizacji.
Kredyty tylko dla bogaczy
Prawda, że poplątane te wszystkie motywacje? „Sednem problemu jest to, że każdy rząd – niezależnie od tego, w jakich czasach i warunkach sprawuje władzę – staje wobec tego samego konfliktu interesów. Z jednej strony ma bankierów i akcjonariuszy, z drugiej – posiadaczy bankowych depozytów, a z trzeciej – kredytobiorców. A pomiędzy nimi trwa przeciąganie liny i poszukiwanie równowagi. Zawiązują się przy okazji alianse, zazwyczaj nietrwałe. To pasjonująca gra, która od setek lat rozgrywa się ciągle na nowo. I której wynik jest cały czas otwarty” – podsumowuje Charles Calomiris. W tym sensie argument, że jeśli coś jest dobre dla sektora bankowego, musi być dobre również dla państwa, to oczywista bzdura. Z drugiej strony nie ma co brnąć w libertariańskie złudzenie, że system bankowy miałby się najlepiej, gdyby państwo zostawiło go wreszcie w spokoju. Bo to też nie jest prawda. Wprowadzenie prawdziwie wolnego rynku (jeśli takowy w ogóle kiedyś gdzieś istniał) skończyłoby się pewnie powrotem do sytuacji sprzed powstania bankowości koncesjonowanej. Kredyt stałby się dobrem trudnym do osiągnięcia. Dostępnym praktycznie tylko dla tych, co do których wierzyciel może mieć pewność, że pożyczkę zwrócą. A więc najprawdopodobniej dla tych, którzy już mają kapitał. To z kolei doprowadziłoby do dalszego wzrostu nierówności społecznych. Koniec z finansowanym kredytem przesuwaniem się w górę drabinki społecznej przedsiębiorczych, ale biednych z domu!
Banki, rzecz jasna, są doskonale świadome swojej roli we współczesnym kapitalizmie. I próbują to rozgrywać na swoją korzyść. Ich lobbyści są więc silni nie dlatego, że mają duże środki finansowego nacisku na decydentów. Może nam się to nie podobać, ale ich główny argument nie jest tak zupełnie pozbawiony sensu. A brzmi on niezmiennie: wprowadzenie nowych regulacji kapitałowych oznacza, że będziemy musieli ograniczyć nasze zdolności do pożyczania pieniędzy reszcie gospodarki.
Czy to znaczy, że społeczeństwa są wobec potęgi banków tak zupełnie bezradne? Niekoniecznie. Wytrawni ekonomiści finansowi Martin Hellwig i Anat Admati napisali niedawno (2013 r.) ważną książkę „The Bankers’ New Clothes” (Nowe szaty bankierów). Brawurowo rozprawiają się w niej z suflowanym opinii publicznej przez banki argumentem, że musimy wybrać pomiędzy wzrostem ekonomicznym a stabilnością sektora finansowego. I nie możemy mieć obu tych wartości naraz. „To bzdura” – opowiadał mi kilka miesięcy temu Hellwig. Oto jego tok rozumowania: banki biorą pieniądze z dwóch źródeł. Część z nich pochodzi od właścicieli oraz akcjonariuszy. Pozostałe środki pożyczane są od innych banków. W języku regulatorów kapitał to tylko ta pierwsza kategoria. To pieniądze, które nie zostały pożyczone od innego banku. Posiadanie większej ilości takiego kapitału sprawia, że bank staje się bardziej odporny na straty. Bo nie jest tak, że nagle pojawiają się wierzyciele i domagają się natychmiastowej spłaty swoich zobowiązań. Nie wiedząc tego, można by stwierdzić, że regulator po prostu chce, by banki odłożyły w swoich skarbcach jakieś wielkie sumy. I że te sumy można by lepiej wykorzystać w realnej gospodarce. W rzeczywistości jednak nikt nie mówi bankom, co mają robić z pieniędzmi. Chodzi tylko o to, by mniej polegały na pożyczkach od innych, ponieważ to zwiększa ryzyko wywołania niszczycielskiej reakcji domina. Tak jak w brzemiennych w skutki latach 2007–2008. Banki, które są spółkami, mogą przecież zawsze wyemitować nowe akcje i w ten sposób pozyskać kapitał potrzebny do spełnienia wprowadzonych wymogów. A mniejsze banki, które nie mają dostępu do rynków kapitałowych, mogą przeznaczyć na rezerwy kapitałowe część swoich zysków. To samo mogą zrobić zresztą duzi gracze. Jasne, że to się bankom nie podoba i że większość oczywiście wolałaby tego nie robić. Sektor finansowy preferowałby zapewne przeznaczenie zysków na inne cele: na przykład dywidendy albo bonusy. Ale to już nie jest problem regulatora. Nie zmienia to jednak tego, że bzdurą jest opowiadanie, jakoby podwyższenie obowiązkowych rezerw kapitałowych zmuszało banki do zmniejszenia liczby udzielanych kredytów.
Odpowiedzialna branża
Innym postulatem jest z kolei większa partycypacja banków w ryzyku kredytowym. To z kolei temat drążony przez młodych ekonomistów Atifa Miana (Princeton) i Amira Sufiego (Uniwersytet Chicagowski). Ich wydana w 2014 r. głośna książka „House of Debt” zawiera wiele praktycznych i technicznych pomysłów na osiągnięcie tego celu. Idzie im głównie o to, by umowy kredytowe przestały być czymś w rodzaju cyrografu. „Istnieją dwa schematy działania, które próbują iść w tym kierunku” – tłumaczył Mian w rozmowie z DGP. Jeden to brytyjski program rządowy „Help to Buy”, który ruszył w 2013 r. Drugi to instrumenty używane w obrocie międzybankowym przez Credit Suisse czy UBS. Łączy je pewna wspólna myśl: by dług przestawał być długiem, a stawał się bardziej udziałem. Zwłaszcza w sytuacji, w której gospodarka przeżywa turbulencje. Można to dobrze pokazać na przykładzie pożyczek studenckich w USA. Student, biorąc je, nie może wiedzieć, jak ułoży się jego zawodowa sytuacja po uzyskaniu dyplomu. Możliwe, że trafi na okres prosperity i wtedy nie będzie miał najmniejszego problemu ze spłatą. Ale może być też tak, jak ostatnio, gdy z uniwersytetów wychodzi kolejne pokolenie wcale nie gorzej wykształconych absolwentów, dla których nie ma dobrej pracy, która pozwoli im oddać edukacyjny dług. Coś podobnego można przecież zastosować na rynku pożyczek hipotecznych, uzależniając wysokość kredytu od aktualnej ceny mieszkania. Gdy spada wartość nieruchomości hipotecznej, rata idzie w dół razem z nią. Tak żeby osoba kupująca nieruchomość nie traciła automatycznie całego swojego kapitału. W krajach rozwiniętych istnieje wiele niezależnych indeksów cen mieszkań z podziałem nawet na dzielnice. Ten schemat, który można nazwać shared-responsibility mortgage (SRM, z ang. hipoteka o dzielonej odpowiedzialności), jest sprawiedliwszy.
Można wreszcie forsować korzystniejsze z punktu widzenia społeczeństwa zmiany podatkowe. – Chodzi o to, by system podatkowy zniechęcał firmy do odkładania, a skłaniał do inwestowania – uważa ekonomista z Uniwersytetu Londyńskiego Jan Toporowski. Jak to zrobić? Na przykład poprzez wprowadzenie podatku od kapitału. Przedsiębiorstwa handlowe lub przemysłowe, które trzymają kapitał w formie środków trwałych, materiałów lub wyrobów częściowo skończonych, nie płacą. Z kolei firmy lokujące kapitał w aktywach finansowych albo banki muszą oddać podatek według wartości tych aktywów. Taki podatek ma także ten efekt, że zniechęca do dalszego rozdmuchiwania sektora finansowego, który w ostatnich latach przybrał monstrualne rozmiary. Dochód byłby różny w zależności od kraju. W Wielkiej Brytanii wprowadzenie podatku w wysokości 1 proc. od wszystkich bilansów dałoby dochód rzędu 6–7 proc. PKB. W Polsce byłoby tego oczywiście mniej.
To wszystko są problemy i rozwiązania z półki światowych finansów. W Polsce większym kłopotem jest na przykład struktura własnościowa sektora bankowego ukształtowana wskutek procesów prywatyzacyjnych z lat 90. To nie tylko odbija nam się czkawką z powodu uciekających z kraju zysków. Lecz również tworzy realne zagrożenie, że działające w Polsce banki uzależniają swoją akcję kredytową od położenia ich spółek matek (tak było w latach 2009–2010). I tu można wzruszyć ramionami i powiedzieć, że ze strukturą własnościową polskiej bankowości nic się już nie da zrobić. Ale można też formułować propozycje zmiany status quo. I takie propozycje są. Od postulatu większego zaangażowania państwa w renacjonalizację banków, po sformułowaną przez doświadczonego finansistę Stefana Kawalca koncepcję „udomowienia banków” (Kawalec mówi o niej w Magazynie DGP z 27 lutego – 1 marca 2015 r.). Drugie – bardziej uniwersalne – wyzwanie to wciąganie bankowców i polityków do dyskusji o odpowiedzialności sektora finansowego za społeczeństwo. A więc przypominanie bankowcom, że skoro obficie korzystają z przywilejów i państwowych gwarancji (bo tak skonstruowany jest współczesny kapitalizm), to nie mogą się od tej odpowiedzialności uchylać. Takie motywacje przyświecały nam, gdy publikowaliśmy tekst prezesa NBP Marka Belki „A teraz powiem o was prawdę” (którym w numerze z 6–8 lutego 2015 r. zainicjowaliśmy dyskusję o bankach). Taka rozmowa o sektorze finansowym ma sens. Większy niż demonizowanie banków i oskarżanie banksterów o wszystkie krzywdy współczesnego świata.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama