Dla przedsiębiorcy podstawą działania jest ciężka praca. Jednak prawdziwy sukces odnosi się wtedy, gdy uda się idealnie wbić w trend na rynku. Mnie się to udało dwa razy – opowiada Jarosław Augustyniak. Jego najmłodsze biznesowe dziecko – Idea Bank – wkrótce trafi na warszawską giełdę. Ale jego droga na szczyt to także bolesne porażki.
Połowa lat 90. Na nieistniejącym już Stadionie Dziesięciolecia (dziś Narodowym) działa Jarmark Europa, na którym kupić można ponoć wszystko, od tandetnych zegarków na rękę po kałasznikowy. Po ulicach wciąż jeżdżą maluchy i żuki, choć powoli giną w masie przywiezionych na lawetach z Niemiec „używek”, które do życia przywrócili zdolni rodzimi wyklepywacze. Dariusz Szpakowski ma za sobą komentowanie meczów już na pięciu mundialach. W muzyce dominuje grunge rodem z Seattle, na rodzimym podwórku zespół Hey wydaje pierwsze płyty, zaś Polacy na nowo odkrywają w sobie geny przedsiębiorczości i zaczynają handlować, czym się da.
Jednym słowem – czasy wciąż siermiężne, choć wolnorynkowe. Właśnie wtedy, tuż po ukończeniu Szkoły Głównej Handlowej, Jarosław Augustyniak zatrudnia się w KPMG. Wówczas była to firma konsultingowa z tzw. wielkiej szóstki (dziś po kilku kryzysach i spektakularnych bankructwach pozostała już tylko wielka czwórka). – Mieliśmy siedzibę na dziewiątym piętrze Marriotta, w sumie było nas 39 osób. To były czasy, kiedy człowiek dużo i szybko się uczył – wspomina prezes Idea Banku.
Po rocznym stażu w KPMG w Niemczech wraca do Polski i zostaje wysłany do fabryki Henkla na przeprowadzenie wyceny. Sam. Choć w Niemczech do takich zadań wysyłano całe zespoły, u nas nie miał kto tego robić. Przez trzy tygodnie Augustyniak siedział w fabryce w Stąporkowie. Zaczynał o szóstej rano, kończył po piętnastej. I zamykał się w zakładowym baraku, bo terenu fabryki pilnowały spuszczone ze smyczy psy. – Siedziałem i się uczyłem. Prawo, kodeks handlowy, rachunkowość. Tego, czego Niemiec uczył się przez trzy lata, ja musiałem w trzy tygodnie – opowiada.
Moment w naszej historii był wyjątkowy. Młodziak po studiach sprawdzał rachunki księgowe wielkiej firmy. Znajomość języka niemieckiego i praca w renomowanej firmie pozwoliła mu także na doradzanie austriackim inwestorom przy zaangażowaniu w polskie huty. Dla nich to był dziki kraj i jeśli znaleźli przewodnika, który mówił w ich języku i potrafił zaprowadzić ich do restauracji, w której nie bito, to wydawało im się, że złapali Pana Boga za nogi.
Po pięciu latach w KPMG Augustyniak wiąże się z Siemensem. Ale na krótko. – Szukałem pracy w Londynie, ale oferty dotyczyły bankowości inwestycyjnej, a to oznaczało cofnięcie się o trzy lata i rozpoczęcie wszystkiego od nowa. A Siemens chciał w Polsce uruchomić projekt finansowy. Mówiłem po niemiecku, miałem nieskończony doktorat... i tak w wieku 28 lat zostałem dyrektorem finansowym. Byłem w kategorii zaszeregowania A2, co oznaczało, że miałem duże biuro i opla omegę 3.0 z pompowanymi siedzeniami. I musiałem tym jeździć, choć samochód tej klasy w zasadzie nie był mi potrzebny. Ale był super – mówi. To było jego pierwsze auto. Gdy dostał kluczyki, z wyjściem z firmy czekał do północy, bo jeszcze nie bardzo wiedział, jak się poruszać wozem po Warszawie. Do pracy wstawał przed piątą rano, bo chciał uniknąć korków na Wisłostradzie. W Siemensie brakowało mu jednak adrenaliny.
Internetowa porażka
W tym czasie świat zachłysnął się internetowymi technologiami. Ta fascynacja powoli zamieniała się w spekulacyjną bańkę, która pęknie w 2000 r. Ale nim nastąpi krach dotcomów, Augustyniak szuka czegoś nowego. – Chciałem założyć biznes, chciałem się sprawdzić. Byłem w szwajcarskim Sankt Gallen na studiach doktoranckich i nasze zajęcia często gościnnie prowadzili przedsiębiorcy. Kiedy słuchałem ich historii, zrozumiałem, że to jest droga, którą chcę iść. Uważałem, i do dziś się to nie zmieniło, że życie przedsiębiorcy jest znacznie ciekawsze niż pięcie się po szczeblach korporacji – stwierdza.
Napisał doktorat, ale go nie obronił. Do dziś zresztą. Zaczął uruchamiać własny biznes. Z Maurycym Kühnem, Adamem Niewińskim oraz Tomaszem Marszałłem zakłada Expander.pl. Miał to być internetowy serwis porównujący oferty lokat, kredytów i innych produktów finansowych oraz dostarczający ekonomicznych analiz i informacji. Młodzi przedsiębiorcy zatrudnili dziennikarzy ekonomicznych i chcieli konkurować z serwisami Reutera i PAP.
Początek był nieco filmowy. Siedzieli na kartonach, mieli jeden stół w baraku na warszawskim Mokotowie. Nazwa zawiązanej spółki brzmiała Finfin (to skrót od finanse finanse), jednak tak bardzo kojarzyła się z wermutami Cin Cin, że szybko ją zmienili. Największe pieniądze na przedsięwzięcie – kilkanaście milionów złotych – wyłożył Softbank.
Jak dziś Augustyniak ocenia pierwszy biznes? – Popełniliśmy wszystkie możliwe błędy, np. nie mieliśmy szefa sprzedaży. Ciągnęliśmy to przez półtora roku, ale wszystko krwawiło. W końcu powiedziałem, że tak dalej być nie może. Więc zamknęliśmy internetowego Expandera i zaczęliśmy otwierać oddziały w realu – opowiada przedsiębiorca.
Z tym że tylko we dwóch: z Kühnem. Niewiński i Marszałł nie chcieli się dalej angażować w przedsięwzięcie, zrezygnował także inwestor Aleksander Lesz związany z Softbankiem. Dwóch partnerów zainwestowało oszczędności, zaskórniaki i to, co mogli wyjąć z kart kredytowych. Pierwsza placówka powstała w Warszawie na rogu Koszykowej i Mokotowskiej. Jednak przez dwa miesiące nie pojawił się w niej żaden klient. Mimo to zaryzykowali i uruchomili kolejną. Reklamy wykupili w trzech różnych gazetach i podali w nich trzy różne numery telefonów. Przy aparatach siedzieli młodzi chłopacy, którzy po każdej rozmowie stawiali kreskę – takie chałupnicze mierzenie efektywności, by wiedzieć, z którego ogłoszenia udało się złowić najwięcej klientów.
Pierwszy oddział Expandera ruszył w grudniu, w lutym sprzedali już trzy kredyty o łącznej wartości 400 tys. zł. Czas na tworzenie tego typu biznesu okazał się idealny. – Ludzie w latach 90. kupowali nowe lodówki i pralki. Później auta. Wreszcie przyszedł czas na mieszkania. Pamiętam, jak siedziałem w knajpce na Kabatach i słuchałem rozmowy, w której młodzi ludzie zastanawiali się, skąd wziąć pieniądze na kupno mieszkania. Polacy potrzebowali kredytów, a banki zaczynały to powoli rozumieć, obniżały poziom wkładu własnego, więc mieliśmy co sprzedawać. Poza tym bardzo pomogli nam dziennikarze, którzy masowo przychodzili do nas po komentarze dotyczące finansowania nieruchomości, bo byliśmy wtedy jedyni na rynku. Włożyliśmy w rozkręcenie interesu bardzo dużo pracy, ale mieliśmy też dużo szczęścia. O ile z portalem nam się nie udało, bo wystartowaliśmy 10 lat za wcześnie, to z oddziałami wbiliśmy się we właściwy moment – mówi biznesmen.
Expander działał na dziewiczym rynku. Ludzie nie wiedzieli nawet, czym zajmuje się doradca finansowy. Trzeba było im wszystko tłumaczyć, a i tak pytali, czy doradcy będą im pomagać za darmo. Później było już tak, że pracownicy Expandera wypisywali na kartkach, które kredyty są najlepsze, klienci je brali i wychodzili. I brali kredyty na własną rękę.
Po roku Expander miał 12 oddziałów, które na siebie zarabiały. Ale zaskórniaki się kończyły, trzeba było znaleźć inwestora. Choć pomysł się podobał, nikt nie chciał wyłożyć na niego pieniędzy. Wyjątkiem było GE Investments, należące do koncernu General Electric. Inwestycja była błyskawiczna. – Zainteresowali się nami pod koniec grudnia, pod koniec stycznia sprzedaż była zamknięta. Gdybyśmy nie dobili targu, firmę zamknęlibyśmy w lutym – wspomina Augustyniak. Zysk? Nie był aż tak wielki. Starczyło na spłacenie kredytów. Przez rok wraz z Kühnem pozostali w GE, ale to nie był ich świat. – Byliśmy dwoma zawodnikami, którzy budowali firmę, mając do dyspozycji komputery kupione gdzieś na giełdzie, używając darmowego Linuksa, a tu ktoś nam kazał kupować najdroższe delle z oprogramowaniem – tak podsumowuje Augustyniak.
Zmiany przyszły szybko. Po porażce, jaką był Expander online, i sukcesie, jakim był Expander w realu, przedsiębiorcy dogadali się z jednym z najbogatszych dziś Polaków Leszkiem Czarneckim. Razem uruchomili Open Finance. Budowanie tej firmy było prostsze, ponieważ byli mądrzejsi o wcześniejsze błędy.
Wiedzieli, że oprócz sprzedaży kredytów hipotecznych potrzebna im jest druga noga biznesu – miała być nią możliwość inwestowania oraz lokaty. W pewnym sensie był to kolejny krok w finansowej ewolucji Polaków. Po tym, gdy już wzięli kredyty na mieszkania, niektórzy chcieli pomnażać swoje oszczędności. O ile w rozwoju pierwszej firmy dopomógł trend na rynku, Open był tworzony zgodnie z zapotrzebowaniem rynku. I klienci wiedzieli już, czym zajmują się doradcy. – Nasze biuro mieściło się w pobliżu składu opon. Do dziś ich zapach kojarzy mi się z sukcesem – śmieje się Kühn, dziś prezes notowanego na GPW Open Finance.
Już po odejściu Augustyniaka z firmy wprowadziła ona mocno krytykowane na rynku polisolokaty, których rozwiązanie przed terminem wiązało się z opłatą likwidacyjną w wysokości nawet 100 proc. zgromadzonych środków. – Media skupiły się na zbyt wysokich opłatach za wyjście. Faktycznie, one są za wysokie. Ale nie tam jest główny problem, bo jeśli chcesz oszczędzać, to musisz mieć gdzieś ten hamulec, który cię powstrzyma przed wyciąganiem pieniędzy. Problem to opłaty za zarządzanie i trzymanie tego produktu. Jeśli one wynoszą kilkanaście procent rocznie, to nie ma siły, by nawet najlepiej zarządzający ciągle osiągał takie wyniki – stwierdza finansista.
Dalsze poczynania biznesowe Augustyniaka wpisują się w historię bogacenia się Polaków. Budując Open Finance, zaobserwował, że zwiększa się liczba klientów, którzy chcą inwestować większe kwoty. Stąd pomysł, by zająć się private bankingiem, czyli stworzyć firmę, która zajmowałaby się obsługą najbogatszych klientów i dbała o ich inwestycje. Tak powstał Noble Bank, w którym przez dwa lata był wiceprezesem, a później prezesem zarządu.
Kolejnymi „dziećmi” Augustyniaka były spółki Home Broker i Tax Care. Tak jak w przypadku Expandera i Open Finance był mniejszościowym udziałowcem. – Na powstanie Home Brokera naciskał Leszek Czarnecki, który uważał, że to będzie doskonałe uzupełnienie usług Open Finance. I miał rację. Ale problemem było to, że spółka weszła w bardzo rozdrobniony rynek agentów nieruchomości i powiedziała, że zmieni zasady, że prowizję płacić będzie tylko jedna strona transakcji. To było bardzo trudne operacyjnie. Zanim staliśmy się największą firmą pośrednictwa, po drodze topiliśmy się chyba ze trzy razy – obrazowo opowiada Augustyniak. Na początku główną siłą Home Brokera było to, że klientom z mniejszych miejscowości mógł np. oferować nieruchomości w Warszawie. Lokalni agenci nie mieli takich możliwości.
Expander, Open, Noble to historia rozwoju firm wraz z potrzebami klienta. Ale uruchamiając tak wiele biznesów, nie zawsze można trafić w dziesiątkę. Takim chybionym pomysłem okazała się spółka Introfactor. – To był faktoring, braliśmy na siebie ryzyko związane z płatnościami. Ale wzięliśmy złych klientów, złe faktury i polegliśmy. Introfactor zajmował się faktoringiem spółek, średnia faktura miała wartość 200 tys. zł i kilka należności, których nie udało się ściągnąć, spowodowało, że się wywróciliśmy. Na jego zgliszczach stworzyłem Idea Money, która działa zupełnie inaczej. Jesteśmy skoncentrowani na działalności gospodarczej, nie na dużych spółkach. W Idea Money średnia wartość faktury to 8 tys. zł. Ale za to na rynku faktoringu, z którego korzysta co najmniej 7–8 tys. firm, my obsługujemy ok. 2 tys. Mamy też zupełnie inne marże. To się świetnie rozwija – nie kryje zadowolenia Jarosław Augustyniak.
Najlepiej na swoim
Jego najnowszym biznesowym dziełem jest Idea Bank, bank dla przedsiębiorców, który ma już 350 tys. klientów. Jego zdaniem ten biznes wstrzelił się w modę na bycie przedsiębiorcą. – To jest trochę jak z Expanderem, wbiliśmy się idealnie w trend na rynku i dlatego osiągamy tak dobre wyniki i zatrudniamy już kilka tysięcy osób – stwierdza prezes, który w Idea Banku ma ok. 5 proc. udziału.
Licencję bankową kupili w 2010 r. za 130 mln zł. Ale to była tylko licencja, przejęty bank GMAC nawet serwery miał w Stanach Zjednoczonych, zatem wszystko musiało zostać zbudowane od podstaw. Po roku powstały pierwsze oddziały. Idea Bank przejmował także inne firmy, ostatnio choćby VB Leasing – m.in. dlatego wzrost był tak dynamiczny. W ubiegłym roku firma miała już ponad 100 mln zł zysku. – Jarek zrobił niesamowitą rzecz, w trzy lata, i to tuż po kryzysie, zbudował od podstaw duży bank. Byłem sceptyczny, a on to zrobił. Co go wyróżnia, to niesamowite zdolności analityczne i to, że ciągle się rozwija i uczy. Ja jestem bardziej emocjonalny, może dlatego przez te lata wspólnej pracy często się kłóciliśmy – wspomina Kühn.
Dobrze współpracę z Augustyniakiem ocenia również Michał Handzlik, prezes notowanej na GPW firmy DTP. – Razem pracowaliśmy krótko w Getin Banku. Bardzo go cenię, ma dużo pomysłów, głowę napchaną ideami, które często mogą pozytywnie inspirować. To dobry przedsiębiorca, który ma swoją wizję i chce ją realizować. Umie integrować ludzi, pamiętam, że jego zespół wpatrzony był w niego jak w obrazek. Ale z nim się dobrze pracuje. Nawet jeśli ktoś się z nim nie we wszystkim zgadza, on nie szuka potakiwaczy – ocenia Handzlik.
Choć w początkach kariery Augustyniak sam od korporacji uciekał, tak naprawdę stworzył własną – Idea Bank jest dużą firmą. Mimo to nie jest fanem „korpo”, bo jak mówi – bardzo dużo osób robi w nich bardzo dużo niepotrzebnych rzeczy. – Coś ktoś robi, coś wysyła, z kimś się spotyka, ale nie wiadomo, po co. Kolejny minus korporacji to spotkania, mitingi, które trwają godzinami – narzeka Augustyniak i podkreśla, że sam jest przedsiębiorcą i doskonale wie, czym zajmują się ludzie w firmach, które tworzy. A zalety korporacji? Siła. – Bycie przedsiębiorcą to nie tylko sposób na zarabianie pieniędzy, lecz także pewien rodzaj stylu życia. Gdy patrzymy na naszych klientów, to są to ludzie szczęśliwi – mówi prezes Idea Banku. – Czy oni zarobili dużo pieniędzy? Tego nie wiem, ale czują się spełnieni, bo bycie przedsiębiorcą daje im wiarę w siebie.
Jego zdaniem możesz pracować w dużej korporacji i zarabiać duże pieniądze, ale wychodząc stamtąd, martwić się tym, że jutro tam wracasz, nie mieć żadnej satysfakcji. Bycie przedsiębiorcą także bywa czasem niewdzięczne, bo myślisz o tym 24 godziny na dobę, ludzie dzwonią cały czas. – I nie jest tak, że robisz non stop bardzo ciekawe rzeczy. Ale to bardzo nakręca i daje niesamowitą energię – tłumaczy.