Unijny pomysł, by sprzedaż mieszkania uzależnić od minimalnego standardu energetycznego budynku, upadł. Ale trudno sobie wyobrazić system dotacji do remontów bez krajowych wymogów efektywności energetycznej.
W piątek przedstawiciele państw członkowskich UE wyrazili formalną zgodę na wejście w życie nowej dyrektywy budynkowej. Za reformą opowiedziało się 20 państw. Włochy i Węgry były przeciwko, a pięć państw, w tym Polska, wstrzymało się od głosu. W maju znowelizowane przepisy zostaną opublikowane w unijnym Dzienniku Urzędowym – i zacznie się odliczanie: rządy krajowe będą miały dwa lata na ich wdrożenie.
Najgłośniejsza dyskusja dotyczyła wprowadzenia minimalnych standardów energetycznych budynków, które musiałyby być spełnione m.in. w momencie sprzedaży czy wynajmu. To właśnie te regulacje stały się dla przeciwników Europejskiego Zielonego Ładu pretekstem, by mówić o ograniczaniu praw właścicieli nieruchomości czy wręcz do nazywania reformy „dyrektywą wywłaszczeniową”. Taką narrację przyjęli m.in. politycy Konfederacji i część Zjednoczonej Prawicy. Ostatecznie propozycje reformy zostały jednak złagodzone w trakcie trójstronnych negocjacji z udziałem Komisji, Parlamentu Europejskiego i Rady. Wprowadzenie wiążących norm ma być dla państw członkowskich opcjonalne. Pomysł ich wprowadzenia dla budynków mieszkalnych na poziomie całej UE może wrócić dopiero na etapie planowego unijnego przeglądu regulacji, ale i wtedy na ich wprowadzenie musiałyby się zgodzić państwa członkowskie.
Problem jednak w tym, że przyjęte zapisy dyrektywy budzą wątpliwości interpretacyjne. Według części specjalistów rygory minimalnego standardu efektywności rzeczywiście będą obowiązywać jedynie budownictwo niemieszkalne, czyli m.in. budynki użyteczności publicznej oraz pełniące funkcje usługowe. Zgodnie z tą wykładnią właściciele mieszkań przeznaczonych na sprzedaż lub pod wynajem będą mieli jedynie obowiązek sporządzenia świadectw energetycznych, które będą zawierać klasę energetyczną budynku, czyli czytelną ocenę dotyczącą jego efektywności. O ile jednak niska klasa energetyczna może odbić się na wartości nieruchomości, to nie ma mowy o ograniczeniach sprzedaży czy najmu.
– W przypadku budynków mieszkalnych sposób realizacji celów unijnych będzie zależny od decyzji politycznych na szczeblu krajowym. Uznano, że wprowadzenie minimalnych standardów w tym segmencie rynku byłoby trudne do udźwignięcia dla wielu krajów – tłumaczy Aleksander Śniegocki, prezes Instytutu Reform.
Według zeszłorocznego raportu Instytutu Reform i Polskiej Organizacji Rozwoju Technologii Pomp Ciepła na przeszło 6,3 mln domów jednorodzinnych ponad 1,7 mln nie ma żadnej izolacji cieplnej ścian, a niemal 350 tys. charakteryzuje się bardzo niskim standardem ocieplenia.
Zdaniem Śniegockiego i tak będziemy stopniowo zmierzać w kierunku podnoszenia energetycznego standardu domów i mieszkań.– Tyle że stanie się to pod wpływem zachęt do inwestycji – takich jak program „Czyste powietrze” – oraz działania mechanizmów rynkowych, pobudzonych dodatkowo przez obowiązek informowania o charakterystyce energetycznej budynku, który trafia do sprzedaży czy na rynek najmu – dodaje ekspert.
Jest jednak zastrzeżenie: programy dotacyjne mogą okazać się jednocześnie kijem i marchewką. – Państwom członkowskim pozostawia się de facto swobodę w zakresie uregulowania minimalnych norm charakterystyki energetycznej budynków mieszkalnych, ale nie wynika z tego możliwość nienałożenia takiego wymogu wcale – mówi Śniegocki. – W dyrektywie sugeruje się, że spełnienie minimalnych norm charakterystyki energetycznej stanowi warunek legalnej pomocy publicznej. W mojej ocenie oznacza to, że nie da się zbudować systemu wsparcia bez wyznaczenia w krajowych przepisach minimalnych standardów. W dodatku pojawiają się w tylu załącznikach i zapisach, że moim zdaniem w praktyce nie da się ich uniknąć – dodaje ekspert.
Zatwierdzenie przez unijną „27” nowelizacji dyrektywy budynkowej wywołało poruszenie polskiej opozycji. Beata Szydło, obecnie deputowana PiS w europarlamencie, uważa, że dyrektywa zmusi mieszkańców Unii do remontów domów i wymiany źródeł ogrzewania według wytycznych Komisji Europejskiej. Nazwała wstrzymanie się od głosu Donalda Tuska aktem tchórzostwa. W praktyce jednak decyzje były podejmowane większością kwalifikowaną, a więc musiały uzyskać poparcie co najmniej 55 proc. państw członkowskich reprezentujących 65 proc. populacji UE. Wstrzymanie się od głosu liczone jest więc tak samo, jak głos przeciw. ©℗