Politycy koalicji deklarują poprawki w ustawie mrożącej ceny energii elektrycznej. Wrzutki do projektu wywołały oskarżenia o poddanie się lobbingowi branży energetycznej.
Projekt ustawy mrożącej ceny prądu na pierwszą połowę 2024 r. wywołał kontrowersje ze względu na zawarte w nim przepisy regulujące rozwój lądowej energetyki wiatrowej. Zanim dokument trafi do dalszych prac, znajdą się w nim więc poprawki, które w zapalnych kwestiach mają – jak deklarują politycy nowej koalicji – nie pozostawić „żadnych wątpliwości”. Jednak organizacje ekologiczne, z którymi rozmawiał DGP, nie widzą sprzeczności między rozbudową zielonych mocy a ochroną przyrody.
Według obliczeń Ambiens, firmy doradczej z branży odnawialnych źródeł energii, samo zmniejszenie odległości pozwalającej na budowę wiatraków z dotychczasowych 700 m od zabudowań do 500 m do 2030 r. zwiększy potencjał inwestycji w lądową energetykę wiatrową w Polsce z 4 do 10 GW. Obecnie zainstalowana moc takich siłowni wynosi nad Wisłą 9,1 GW. To więcej niż prognoza na 2030 r. zawarta w rządowej Polityce energetycznej Polski do 2040 r., która przewidywała 8,66 GW. Z kolei zgodnie z założeniami Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu (KPEiK) moc zainstalowana w lądowych wiatrakach do końca dekady ma wynieść 9,6 GW. Oba te dokumenty zostaną najpewniej zaktualizowane przez nowy rząd jako zbyt mało ambitne.
– Szacujemy, że jeśli turbina będzie musiała spełnić kryterium odległościowe na poziomie 500 m oraz zapisane w projekcie ustawy warunki akustyczne, spowoduje to podwojenie obszaru dostępnego pod inwestycje w farmy wiatrowe. Będzie to oznaczało zwiększenie potencjalnego obszaru inwestycji z 2 do 4 proc. powierzchni Polski – mówi Janusz Gajowiecki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej. Kto zarobi na liberalizacji przepisów określających odległość turbin wiatrowych od zabudowań? Przede wszystkim deweloperzy farm wiatrowych. Według obliczeń WindEurope, europejskiej organizacji zrzeszającej firmy z branży, koszt budowy 1 MW mocy wiatraków na lądzie to ok. 5,2 mln zł (dla porównania koszt budowy 1 MW farmy fotowoltaicznej to 3,2 mln zł, wiatraków na morzu – 13 mln zł, a elektrowni atomowej – 16–40 mln zł). Zatem do końca dekady wartość inwestycji w lądowe wiatraki mogłaby wynieść nawet 52 mld zł.
Kontrowersje wzbudził zapis obniżający limit odległości farm
Tomasz Nowak z Koalicji Obywatelskiej, wiceprzewodniczący sejmowej komisji ds. energii, klimatu i aktywów państwowych, zapowiada w rozmowie z DGP wprowadzenie poprawek do ustawy. – Analizowaliśmy ją z ekspertami i zdajemy sobie sprawę, że trzeba będzie wprowadzić zmiany ukonkretniające kwestie związane ze służebnością przesyłu. Chodzi tylko i wyłącznie o przeprowadzanie instalacji i inwestycji towarzyszących. Głosy o wywłaszczeniach są absurdalne. Chcemy konkretnych przepisów, by nie było co do tego żadnej wątpliwości – zapewnia polityk. Największe kontrowersje wzbudził zapis o odległości od zabudowań i parków narodowych, który według projektu mógłby wynieść zaledwie 300 m, o ile projekt spełniałby dodatkowe warunki dotyczące emitowanego hałasu.
– Turbiny wiatrowe ze względu na oddziaływanie akustyczne nie powinny być zlokalizowane bliżej niż 500 m od domów. Kierowanie się parametrem hałasu farmy wiatrowej w praktyce będzie oznaczać realizację inwestycji na poziomie 500 m lub dalej, niezależnie od minimalnej wymaganej odległości – mówi Agnieszka Wojnarowska z RWE Polska. Podobnie uważa Gajowiecki. – Żadna turbina wiatrowa, którą realizujemy lub będziemy realizować w Polsce, nie mogłaby stanąć 300 m od zabudowań – mówi. Przedstawiciele organizacji pozarządowych wskazują, że odległość 500 m jest zazwyczaj bezpieczna, choć każdy projekt powinien podlegać oddzielnej analizie. – Każdy obszar chroniony jest inny i może się okazać, że przyjęta odległość 300 czy 500 m w jednym przypadku będzie dla chronionej przyrody obojętna, a w drugim – szkodliwa – przekonuje Agata Szafraniuk z Fundacji ClientEarth.
Mikołaj Gomulski z Greenpeace Polska uważa, że błędem było legitymizowanie – jak to określa – „lex knebel”, które zostało wprowadzone wcześniej przez PiS. – Dopuszcza to możliwość, że jeżeli rząd uzna daną farmę wiatrową za inwestycję strategiczną, procedura badania oddziaływania na środowisko i konsultacji społecznych zostanie mocno ograniczona – zauważa. Sławomir Wodzyński z Fundacji Basta alarmował zaś, że konsekwencją uznania budowy OZE i inwestycji towarzyszących za cel publiczny będzie „możliwość wywłaszczenia osób prywatnych na cel budowy np. farmy wiatrowej”. Małgorzata Banasik z Instytutu Obywatelskiego wskazuje jednak, że do katalogu inwestycji celu publicznego, w którym projekt ustawy umieszcza OZE, należą też inwestycje w przedszkola, składowiska odpadów czy obiekty sportowe. – Nie oznacza to jednak, że możliwe będzie lokalizowanie wiatraków na podstawie decyzji o ustaleniu lokalizacji inwestycji celu publicznego, która umożliwia wywłaszczenie – mówi.
– Według projektu wiatraki będą mogły być lokalizowane tylko na podstawie zamkniętego katalogu uchwał rady gminy. Żadna z nich nie jest decyzją o ustaleniu lokalizacji inwestycji celu publicznego – dodaje Banasik. I zaznacza, że ustawa o gospodarce nieruchomościami dopuszcza wywłaszczanie tylko na rzecz Skarbu Państwa lub jednostki samorządu terytorialnego. Oskarżenia o lobbing spółek wiatrowych, który miał wpłynąć na kształt przepisów, były podsycane sposobem, w jaki zostały one przedstawione. – Źle się stało, że ważna ustawa, która ma potencjał rozbudzenia emocji społecznych, została zrealizowana w formie wrzutki legislacyjnej – komentuje Paweł Musiałek, prezes Klubu Jagiellońskiego. – To ścieżka, która nie wymaga obowiązkowych konsultacji społecznych i oceny skutków regulacji, do tej pory realizowana w celu dodania niewygodnych zapisów. Obawa o domniemane użycie weta przez prezydenta nie powinna tłumaczyć obniżania standardów legislacyjnych – mówi nasz rozmówca. ©℗