Odejście od węgla do końca dekady i pełna zeroemisyjność do 2040 r. – to założenia przedstawionej w zeszły wtorek odświeżonej strategii Polskiej Grupy Energetycznej. Zaledwie trzy dni później media obiegła informacja o mającym wkrótce nastąpić odwołaniu prezesa spółki Wojciecha Dąbrowskiego.
Według informacji portalu Gazeta.pl los szefa największej krajowej spółki energetycznej jest już przypieczętowany, bo dymisję zatwierdził sam prezes PiS Jarosław Kaczyński. Sprawa okazała się tak jednoznaczna, że przeciwko swojemu protegowanemu zwrócił się także minister aktywów państwowych Jacek Sasin.
Co takiego „przeskrobał” prezes PGE? Czyżby wyszły na jaw jakieś nadużycia Dąbrowskiego? Jakaś afera korupcyjna albo chociaż obyczajowa z jego udziałem? Nic podobnego. Ktoś złośliwy mógłby wręcz powiedzieć, że takie przesłanki niekoniecznie doprowadziłyby do dymisji, a przynajmniej nie stałoby się to w tak błyskawicznym tempie.
Aby zakończyć karierę szefa PGE, wystarczyło kilka gniewnych pomruków ze strony górniczych związków, podchwyconych ponoć przez niechętnych Dąbrowskiemu ludzi Mateusza Morawieckiego. Otwarcie zarzuty strony związkowej wyraził szef „Sierpnia 80” Bogusław Ziętek. W datowanym na 31 sierpnia piśmie zażądał głowy prezesa PGE, podkreślając, że jego „skandaliczne i bezmyślne wypowiedzi” dotyczące odejścia grupy od węgla budzą „niepokój i złość na Śląsku” jako sprzeczne z ustaleniami pomiędzy rządem a górnikami, które mówią o kontynuowaniu wydobycia do 2049 r. Według Gazety.pl związkowcy mieli też zagrozić strajkami.
Już nazajutrz po ogłoszeniu strategii PGE zdystansował się od niej resort aktywów państwowych. MAP oświadczyło, że rząd nie planuje przyspieszenia coalexitu i oczekuje, że spółki będą realizować strategie zgodne z tymi założeniami. Kierowane przez Sasina ministerstwo zapewniło, że zapisy umowy społecznej gwarantującej górnikom kontynuację wydobycia do 2049 r. nadal obowiązują. Dzień wcześniej rząd prezentował nieco inne stanowisko. – PGE jest liderem nie tylko dobrej zmiany, lecz także przykładem nowoczesnego rozwoju i zarządzania – mówił wiceszef MAP Karol Rabenda podczas prezentacji zaktualizowanej strategii spółki. – Nie ma bardziej ambitnych planów niż polskie plany, a PGE będzie głównym narzędziem do osiągnięcia tych celów – wtórował mu wiceminister klimatu i środowiska Adam Guibourgé-Czetwertyński.
Zarówno związkowi liderzy, jak i rząd dobrze wiedzą, że strategia PGE sama w sobie nie stanowi ciosu w energetykę węglową. I – wbrew twierdzeniom MAP – w pełni zgadza się z planami rządu. Nowe cele spółki to bezpośrednie następstwo uchwalenia ustawy o Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, która wciela w życie koncepcję głoszoną przez Jacka Sasina od ponad dwóch lat. Jej podstawowy cel to właśnie „uwolnienie” spółek energetycznych od węglowego balastu, utrudniającego pozyskanie finansowania niezbędnych inwestycji w transformację. Odpowiedzialność za pracę opalanych węglem elektrowni ma spaść na nowy podmiot, którego rachunki płaciłoby państwo. To właśnie NABE, a nie PGE i pozostałe grupy energetyczne, ma realizować rozłożony na lata proces wygaszania węglowych aktywów.
Centrale związkowe uznały jednak, że wystąpienie Dąbrowskiego to świetna okazja do pokazu siły. Nieod dziś wiadomo w końcu, że w okresie przedwyborczym Warszawa jest bardziej podatna na ich perswazję. Zresztą niepokój wśród pracowników zależnych od sektora wydobywczego jest faktem, do czego walnie przyczyniają się chaos komunikacyjny i niepewność, których przykłady właśnie obserwujemy. W PiS uznano zgodnie, że chwalenie się faktycznie realizowaną przez rząd polityką energetyczną może zagrozić planom ugrupowania na kampanię wyborczą. Przed wyborami role mają być jasno określone: to opozycja i Bruksela mają być zagrożeniem dla polskiego węgla, a partia rządząca (i związki) jego obrońcą.
Niestety, rzeczywistość ma z tą narracją niewiele wspólnego. Marginalizacja węgla w energetyce najpóźniej w latach 30. jest pewnikiem, o którym dobrze wiedzą planiści z rządu i który wprost wynika z prognoz jego ośrodków analitycznych. Dość wspomnieć choćby o przewidywaniach Centrum Analiz Klimatyczno-Energetycznych, według których do końca dekady koszty związane z emisją każdej tony CO2 wzrosną do ok. 200 euro, a do 2035 r. mogą sięgnąć 300 euro.
Być może najsmutniejsze jest to, że dobro górników i regionów zależnych od kopalń, o którym tyle słyszymy, nie leży w tej historii na sercu niemal nikomu. Także, a może przede wszystkim, rzekomym obrońcom traktującym górników jak bezwolne narzędzie, którego można dowolnie używać. ©℗