Ceny są teraz prawie cztery razy niższe niż w rekordowym momencie zeszłego roku, ale rząd nie wyklucza wypłaty dodatków.
Analizowana jest możliwość wprowadzenia dodatku węglowego na nadchodzący sezon grzewczy – wynika z odpowiedzi na interpelację poselską udzielonej przez minister klimatu i środowiska Annę Moskwę. Eksperci są zdania, że o ile posunięcie takie było zrozumiałe w zeszłym roku, o tyle obecnie sytuacja na rynku jest zupełnie inna. Jednak nie wykluczają, że jesienią popyt znowu wzrośnie, a wraz z nim ceny surowca. Zaopatrzenie w węgiel może się więc stać ważnym tematem w kampanii wyborczej.
„Zasadność kontynuacji wsparcia w postaci dodatku węglowego w sezonie grzewczym 2023/2024 jest stale analizowana przez rząd RP” – czytamy w odpowiedzi resortu. „Obecnie sytuacja na rynku surowców energetycznych ustabilizowała się – nośniki źródeł energii są dostępne po akceptowalnych i ustabilizowanych cenach” – czytamy dalej. „Rozwiązanie jest poddawane pogłębionej analizie m.in. pod kątem specyfiki rynku energii w Polsce, mechanizmów jego funkcjonowania, a także aktualnej sytuacji rynkowej” – napisano.
Według naszych rozmówców dopłaty byłyby obecnie rozwiązaniem wątpliwym, choć niewykluczonym ze względu na zbliżające się wybory. Janusz Steinhoff, były wicepremier i minister gospodarki, uważa, że w zeszłym roku było to potrzebne, ponieważ rząd „z dnia na dzień podjął nieodpowiedzialną decyzję, rezygnując z importu węgla z Rosji, nie dostosowując się do działań Unii Europejskiej”. – Uważam, że czas najwyższy odchodzić od takich regulacji. Dopłaty do węgla stanowią ogromne obciążenie dla budżetu i niszczą rynek. Popyt na węgiel opałowy będzie mniejszy, bo część ludzi przechodzi na ogrzewanie gazem, pelletem czy na pompy ciepła – ocenia w rozmowie z DGP.
Steinhoff podkreśla, że obecnie ceny polskiego surowca są porównywalne z tymi na rynkach europejskich. – Nie podzielam poglądu, że dodatki dla osób, które używają węgla w celach grzewczych, powinny trwać w nieskończoność. Te pieniądze można wydać na inne cele, a nam powinno zależeć na jak najszybszym odejściu od używania węgla do ogrzewania. Kolejne miasta wprowadzają przepisy eliminujące taką możliwość. Myślę jednak, że rząd wprowadzi dodatek węglowy na potrzeby kampanii wyborczej – mówi.
W polskich składach za tonę trzeba teraz zapłacić 1,4–2 tys. zł. Nie ma problemu z dostępnością surowca. Wiele gospodarstw domowych zrobiło zapasy, które powinny wystarczyć przynajmniej na część nadchodzącego sezonu grzewczego. Jednak w okolicach października można spodziewać się skoku popytu i odbicia cen. Wówczas rząd może uznać, że wprowadzenie dodatku węglowego okaże się niezbędne.
Polska zużywa na cele grzewcze ok. 10 mln t węgla rocznie. Od lipca 2022 r. do kwietnia 2023 r. drogą morską sprowadzonych zostało 12,4 mln t. Zapłaciliśmy za niego ok. 20 mld zł.
W minionym sezonie grzewczym gospodarstwom domowym, które ogrzewały się węglem kamiennym, brykietem lub pelletem, przysługiwał jednorazowy dodatek węglowy w wysokości 3 tys. zł. Warunkiem otrzymania pieniędzy był wpis lub zgłoszenie źródła ogrzewania do Centralnej Ewidencji Emisyjności Budynków. Rząd przeznaczył na to 11,5 mld zł.
Rekordowe ceny węgla w 2022 r. wynikały z gwałtownego zaprzestania importu surowca z Rosji w związku z jej inwazją na Ukrainę. Pod koniec grudnia 2021 r. za tonę w portach ARA (Amsterdam-Rotterdam-Antwerpia) trzeba było zapłacić 104 dol. W pierwszych dniach wojny koszt tony osiągnął rekordowe 425 dol. Ceny pozostawały bezprecedensowo wysokie przez większość roku, jednak od końca listopada (272 dol./t) widoczny był trend spadkowy; obecnie tona kosztuje ok. 110 dol., co oznacza powrót do stanu sprzed kryzysu energetycznego.
W ciągu roku Unii Europejskiej udało się zastąpić węgiel z kierunku wschodniego surowcem sprowadzanym drogą morską. Według danych Eurostatu w I kw. 2023 r. udział Rosji w strukturze importu węgla do Europy spadł w porównaniu z analogicznym okresem 2022 r. z 42,1 proc. do zera. Obecnie głównymi dostawcami tego surowca na Stary Kontynent są Stany Zjednoczone (25 proc. całkowitego importu), Australia (23,2 proc.), Kolumbia (17,4 proc.) i RPA (15,8 proc.). ©℗
Tona kosztuje obecnie tyle, ile przed wybuchem wojny w Ukrainie