Jeżeli w Polsce nagle zabrakłoby recyklerów, to za odpady płacilibyśmy już nie kilkadziesiąt, ale raczej kilkaset złotych miesięcznie – mówi Sławomir Pacek, prezes Stowarzyszenia Polski Recykling.

„Branża recyklingu w Polsce działa w tej chwili na granicy bankructwa, a 30 proc. recyklerów już musiało zlikwidować swoją działalność” – tak alarmowaliście w listopadzie 2023 r. Gdybyśmy mieli wysłać pocztówkę z krainy recyklingu z dzisiejszą datą, to co byśmy tam napisali?
ikona lupy />
Sławomir Pacek, prezes Stowarzyszenia Polski Recykling / Materiały prasowe

Myślę, że taka pocztówka przypominałaby relację z działań w czasie wojny. Słowa mocne, ale mówię to z pełnym przekonaniem – dziś większość, bo ok. 60–70 proc. firm recyklingowych w Polsce działa poniżej zysku. Wielu wstrzymało albo bardzo ograniczyło produkcję, wyłączyło połowę maszyn. Robią, co mogą, by dotrwać do lepszych czasów, które ‒ miejmy nadzieję ‒ nadejdą wraz z reformą rozszerzonej odpowiedzialności producenta (ROP).

Odkładając chwilowo na bok reformę ROP, do której jeszcze wrócimy – co takiego wydarzyło się, że branża tak podupadła?

Ostatnie dwa lata są ekstremalnie ciężkie. Punktem zwrotnym było załamanie gospodarki w czasie pandemii i związany z nią spadek konsumpcji, którego skutki odczuwamy do dziś, bo mniej się produkuje i sprzedaje, maszyny stoją, a koszty – między innymi energii czy pracy – tylko rosną. Niedługo później branżę dotknęła wojna na Ukrainie i zerwane łańcuchy dostaw. Dziś mierzymy się z problemem nierównej konkurencji, gdy na europejski rynek trafiają tworzywa sztuczne półlegalnie wytworzone z rosyjskiej ropy lub z Azji, co obserwujemy w mniejszym lub większym nasileniu od kilkunastu miesięcy. Innymi słowy, zarówno w makro, jak i mikro skali nie ma dziś szczególnych zachęt, by sięgać po surowce wtórne. Zwłaszcza jeżeli można taniej kupić surowce pierwotne, nawet jeżeli pochodzą one z wątpliwych źródeł. Jednocześnie wciąż nie mamy regulacji systemowych, które wspierałyby nasz sektor, tak jak ma to miejsce w całej UE, gdzie do gospodarki odpadami w dużo większym stopniu dokładają się producenci, czyli ci „zanieczyszczający”.

Czy przywołana już reforma ROP rzeczywiście będzie takim panaceum, które sprawi, że branża recyklingu się odbije od dna?

Jako Stowarzyszenie Polski Recykling reprezentujące głównie recyklerów tworzyw sztucznych i gumy liczymy na to bardzo. W tej chwili, gdy w MKiŚ trwają prace nad wprowadzeniem systemu ROP, mamy na stole dwa zaproponowane modele, tzw. producencki (czyli wprowadzających) i samorządowy (w porozumieniu z branżą odpadową). Nam, recyklerom, w naturalny sposób bliżej do tego drugiego, ale niestety nie uwzględnia on naszych postulatów, więc na ten moment nie możemy go poprzeć. Jednak prace i rozmowy trwają. W krajach, które taki system wdrożyły, zwłaszcza w Europie Zachodniej, sytuacja branży, ale także i krajowe poziomy recyklingu, wyglądają dużo lepiej. Tamtejsze firmy mogą liczyć na dopłaty do każdej tony plastikowych opakowań od korporacji, które zastawiły nimi sklepowe półki, my – prawie nie. Cały polski system jest w istocie dziurawy i już nawet producenci zgadzają się, że ta reforma jest konieczna, a opłaty od wprowadzających będą musiały wzrosnąć. Nie do utrzymania jest sytuacja, w której wsparcie dla recyklingu, realizowane przez tzw. dokumenty potwierdzające recykling (DPR), wynosi dziś w Polsce ok. 80 zł, a w Niemczech ok. 2800 zł. To jest przepaść. Za 80 zł, mimo najlepszych nawet chęci recyklerów czy zaangażowania mieszkańców w selektywną zbiórkę, nie da się przetworzyć odpadów w takim samym standardzie jak w Niemczech, gdzie te same firmy płacą kilkadziesiąt razy więcej, by swoje opakowania zebrać i poddać recyklingowi.

Producenci zapewne nie zgodziliby się z taką diagnozą, przekonując, że porównujemy ze sobą systemy funkcjonujące na zupełnie innych zasadach…

To po części prawda, ale nie aż do tego stopnia, by uzasadnić tak rażącą różnicę w dopłatach, do których producenci – w myśl zasady „zanieczyszczający płaci” – są przecież ustawowo zobowiązani. Można tłumaczyć, że na Zachodzie są wyższe koszty pracy. Z drugiej strony lepsza jest tam też selektywna zbiórka. Bezdyskusyjne jest jednak, że 80 zł za DPR jest kosmicznie niską ceną, nieporównywalną z kosztem przetworzenia odpadu w Polsce, który wynosi ok. 2500 zł. Mówiąc wprost: pieniądze, które wprowadzający płacą, od lat w żadnym wypadku nie są wystarczające, żeby pokryć późniejsze koszty przetworzenia ich odpadów.

Czy w takim razie możemy na potrzeby naszej rozmowy uprościć tę dyskusję i sprowadzić ROP do czegoś w rodzaju dopłaty do recyklingu?

W pewnym stopniu tak, choć to jedynie wycinek całego systemu. Dla nas na pewno ważne jest, by upowszechniły się też zasady ekomodulacji, które będą premiowały opakowania łatwe w recyklingu oraz będą zniechęcały producentów do tych problematycznych, a przez to kosztownych w utylizacji. To z nimi mamy dziś największy problem, bo z łatwym do recyklingu odpadem jesteśmy jeszcze w stanie sobie poradzić w warunkach rynkowych. Ale już trudny do recyklingu odpad ma wartość minusową. To w praktyce oznacza, że nie tylko nie da się na nim zarobić, ale wręcz trzeba dopłacać, by ktoś go od nas odebrał i aby można było się go legalnie pozbyć. Właśnie takie rodzaje odpadów powinny być albo wykluczone z użycia jako nienadające się do recyklingu, albo na tyle dofinansowane przez wprowadzających je na rynek producentów, by ich zbiórka i przetwarzanie były później jakkolwiek opłacalne. Inaczej będzie tak, jak do tej pory. Biznes będzie od tych odpadów dalej umywał ręce, przez co wylądują one na składowisku lub w spalarni, za co to my wszyscy, jako mieszkańcy, i tak zapłacimy w comiesięcznych opłatach za wywóz i zagospodarowanie odpadów.

Czy to nie jest jednak trochę tak, że każdy biznes na swój sposób narzeka na zbyt niski popyt na swoje produkty, a to co państwo proponują, to jednak narzucanie innym firmom rozwiązań, które wam i środowisku być może pomogą, ale ich będą z kolei dużo więcej kosztować?

Naszego biznesu nie można rozpatrywać tylko w wymiarze rynkowej gry popytu i podaży. Musimy na to spojrzeć z perspektywy państwa i wszystkich obywateli, którzy dzisiaj de facto utrzymują całą gospodarkę odpadami z własnej kieszeni i płacą kary za – w dużej mierze niezawinione – wieloletnie zaniedbania i wypaczenia systemu. Ponad 2 mld zł tzw. plastic levy, czyli opłaty za każdą tonę plastiku niepoddanego recyklingowi, płacimy każdego roku bezpośrednio z budżetu państwa. Do tej pory w sumie było to ponad 8 mld zł. I to my, recyklerzy, jesteśmy w stanie realnie obniżyć te kwoty. Pomagamy też gminom, które również mają swoje obowiązki i już dziś są obciążane karami za każdy brakujący punkt poniżej wymaganego przepisami poziomu odzysku i recyklingu odpadów komunalnych. W pewnym stopniu to od nas zależy więc, czy mieszkańcy odczują w portfelach wzrost comiesięcznych kosztów, czy – dzięki skutecznej segregacji – zaczną docelowo płacić mniej. Z tej perspektywy recykling to nie jest tylko prywatny biznes. Nie wspominając już o aspekcie środowiskowym – jeżeli my tych odpadów nie przetworzymy, to ktoś i tak będzie musiał jakoś je uprzątnąć.

Myślę, że wielu sceptyków spyta jednak: ale co to za biznes, do którego trzeba zawsze dopłacać? Może jesteście zbędnym ogniwem w długim łańcuchu firm, który tylko podraża koszty całej gospodarki komunalnej? Puśćmy wodze fantazji i powiedzmy: jak wyglądałby scenariusz, gdyby branży recyklingu w tym momencie zupełnie zabrakło?

Gdyby wszyscy recyklerzy jednomyślnie i odgórnie podjęli decyzję, że z dnia na dzień zamykają wszystkie swoje zakłady, to wkrótce okazałoby się, że musimy płacić za odbiór odpadów już nie ok. 25 zł jak dziś, zależnie oczywiście od wielkości gminy, tylko 200 zł czy nawet 250 zł od osoby. Bo ostatecznie te odpady, które do naszych instalacji nie trafią, i tak będą musiały zostać jakoś zagospodarowane – czy to w spalarni, czy na składowisku. I to wcale nie będzie tańsze. Warto też podkreślić, że jeżeli branża recyklingu, czyli głównie mniejsze i średnie firmy z polskim kapitałem, znikną z rynku, to ich miejsce szybko zajmą wielkie zagraniczne korporacje, które będą dyktowały warunki, narzucając gminom, ile mieszkańcy będą musieli płacić. Jednym słowem – branża recyklingu to z jednej strony biznes, który podlega tym samym regułom kapitalistycznej gry, co inne działalności, ale z drugiej – ma on jednak też swoją misję prośrodowiskową i wpływa na życie milionów ludzi. Z tej perspektywy nie powinno nikogo dziwić, że ta branża jest dotowana, i to w całej UE.

To pomówmy o zapowiadanej od lat reformie ROP. Jakie konkretne rozwiązania i mechanizmy powinny się znaleźć w nowym systemie, aby recyklerzy nie mogli później powiedzieć o nim, że jest dziurawy, wadliwy i nie spełnia pokładanych w nim nadziei?

Przede wszystkim trzeba stworzyć popyt na surowce wtórne – to nasz najważniejszy postulat, bo jeżeli uda się nam utrzymać stabilny rynek zbytu na nasze produkty, czyli recyklaty, to my już dopracujemy procesy, rozbudujemy zakłady, przystosujemy maszyny. Rozwiązaniem, które my proponujemy, jest wprowadzenie obowiązku użycia recyklatów w nowych produktach, który i tak nas czeka zgodnie z dyrektywą UE, ale dopiero od 2027 r. Drugim – upowszechnienie zasad ekoprojektowania (ekomodulacji), które skłonią producentów, by wybierając konkretne opakowania, uwzględniali również to, jak łatwo można je potem przetworzyć i za ile, a nie patrzyli tylko na względy marketingowe i sprzedażowe. Nie jest tajemnicą, że ponad 20 proc. opakowań, które wyrzucamy do żółtego pojemnika, nie nadaje się do przetworzenia, bo jest zwyczajnie zbyt mała lub złożona z kilku różnych materiałów. One powinny w dużej części zostać przeprojektowane, zastąpione innymi lub solidnie opłacone przez producentów.

Kto miałby oceniać, które opakowanie nadaje się do recyklingu, a które już nie? Brzmi to jak dużo władzy nad tym, kto za co i ile będzie musiał płacić. A nie mówimy tu o małych kwotach. Kto miałby wziąć na siebie tę odpowiedzialność?

Właśnie z tego powodu, że zapewne każdy z uczestników systemu będzie chciał mieć ostatnie słowo, potrzebne będzie jakieś ciało/platforma, która zbierze zdania, a potem uwzględni i pogodzi interesy wszystkich stron. W obecnych pracach ministerstwa jest plan utworzenia takiej grupy w ramach nowego systemu ROP.

Decydowanie o wysokości stawek to jedno. A jak miałby wyglądać późniejszy podział wpływów z tej opłaty?

Z naszej perspektywy ważne jest, by część tych środków trafiła bezpośrednio do recyklerów, bo ostatecznie to właśnie w ich zakładach odpady przeistaczają się w surowce, które potem trafiają ponownie na rynek, czym zmniejszają kary spadające na gminy, przedsiębiorców i odciążają budżet państwa, redukując wysokość podatku od plastiku niepoddanego recyklingowi. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być np. ustawowe przekazanie jakiejś części wpływów za DPR bezpośrednio do recyklera tworzyw sztucznych (np. 15 proc.). Szczególnie zależy nam na tym, by ROP wspierała nas w przetwarzaniu odpadów trudnych i nieopłacalnych, bo to one są dziś kotwicą, która zatapia cały system gospodarki komunalnej w Polsce.

Na samym początku mówiliśmy, że sytuacja branży recyklingu jest katastrofalna. Czy ona się utrzyma przez najbliższe miesiące, lata? Jakie są scenariusze dla branży?

Jeśli w ciągu dwóch–trzech lat nie wprowadzimy ROP, to większość firm zbankrutuje albo zostanie wykupiona przez zagraniczne koncerny, które zamrożą te instalacje na kilka lat, poczekają, aż rynek się ustabilizuje po reformie ROP, po czym będą rozdawać karty. Jak będzie trzeba, to będziemy wtedy płacić i 500 zł za wywóz śmieci na rodzinę, może 1000 zł. Już dziś widzimy niepokojące sygnały, że taki scenariusz może się ziścić, czyli próby wykupywania bankrutujących recyklerów przez duże podmioty za małe kwoty. Jako Stowarzyszenie Polski Recykling głęboko wierzymy w uzdrowienie sytuacji poprzez system ROP, tak jak to miało miejsce w innych krajach UE, pod warunkiem że będzie on ustalony z poszanowaniem interesów wszystkich grup tej branży, co jest możliwe i teraz mamy dobry moment, aby tak się stało.

Materiał powstał przy współpracy ze Stowarzyszeniem Polski Recykling