USA mogą stać się trzecią po UE i Chinach wielką gospodarką, gdzie firmy będą płacić za swój ślad węglowy

– Prezydent popiera ustanowienie wiążącego mechanizmu, który wymagać będzie od trucicieli poniesienia pełnego kosztu emisji, za które są odpowiedzialni – oświadczyła kandydatka na szefową Departamentu Skarbu w administracji Joego Bidena Janet Yellen w odpowiedzi na pytania członków senackiej komisji, którzy w czwartek jednogłośnie poparli jej nominację. Dodała, że bez takiego narzędzia nie da się odpowiedzieć na kryzys klimatyczny. To pierwsza tak jednoznaczna deklaracja z prezydenckiego otoczenia. Do tej pory unikało ono tematu opłat za emisje, w swoich planach klimatycznych kładąc główny nacisk na inwestycje w czystą energię, dyplomację i tworzenie zielonych miejsc pracy.
Sygnały poparcia dla „opartej na mechanizmach rynkowych polityki klimatycznej” dały kręgi lobbingowe – największa tego typu instytucja, Amerykańska Izba Handlu (jeszcze paręnaście lat temu otwarcie kwestionująca konsensus naukowy w sprawie zmiany klimatu) oraz naftowy American Petroleum Institute. To kolejne świadectwo zwrotu biznesu za oceanem idącego w ślad za zmianą w Białym Domu. Według części komentatorów tego typu rozwiązanie mogłoby liczyć na poparcie części republikanów. Inni sugerują, że w praktyce jego wprowadzenie będzie twardym orzechem do zgryzienia.
Pod hasłem opłat za emisje kryją się dwa konkurencyjne instrumenty: system handlu emisjami (ETS), jaki obowiązuje m.in. w UE, oraz podatek węglowy. To za tym drugim narzędziem, wraz z wieloma ekonomistami głównego nurtu, opowiadała się w przeszłości sama Janet Yellen. Dziś bardziej prawdopodobny wydaje się jednak amerykański ETS. Tego typu systemy funkcjonują już w kilkunastu amerykańskich stanach, w tym w Kalifornii. Gdyby zebranie większości w Kongresie się nie udało, Biały Dom może próbować budować amerykański ETS właśnie w oparciu na nich. Ponadto to na ten kierunek stawiał Barack Obama, a wiele wskazuje, że w polityce klimatycznej będziemy mieli do czynienia z kontynuacją dorobku tamtej administracji.
Za wprowadzeniem opłat za emisje przemawiają też względy międzynarodowe – gra o pozycję lidera klimatycznego oraz aspiracje Bidena związane z odnową więzi transatlantyckiej. Ich uruchomienie dałoby szansę na uniknięcie jednej z największych raf na agendzie rozmów Waszyngtonu z Brukselą o zapowiadanym przez Unię tzw. cłu klimatycznym, które ma na celu wyrównanie szans pomiędzy europejskim przemysłem a jego konkurencją z krajów, które nie posiadają podobnych regulacji. Plany w tej kwestii były ostro krytykowane przez administrację Donalda Trumpa i – według części komentatorów – w dalszym ciągu niosą za sobą ryzyko konfliktu handlowego. Jeśli jednak USA będą miały własny ETS, Bruksela będzie mogła stwierdzić, że daje to podstawę do zwolnienia importowanych stamtąd produktów z unijnej opłaty.
Od lutego ogólnokrajowy ETS ruszy w Chinach. Docelowo ma objąć około jednej trzeciej tamtejszych emisji i stać się największym tego typu systemem na świecie. Jak zapowiada Pekin, będzie to zarazem jedno z głównych narzędzi wspierających osiągnięcie przez kraj neutralności klimatycznej do 2060 r. Według wielu ekspertów w krótkim okresie nowo utworzony system nie będzie skutkował obniżeniem emisji. Wynika to z tego, że Chiny nie przyjęły jak na razie limitu emisji, jaki jest elementem systemu unijnego – ograniczają jedynie ich intensywność na jednostkę generowanej energii. W dodatku zgodnie z obecnymi planami tylko w tym półroczu w Chinach powstać ma ponad 40 GW nowych mocy węglowych.
Gdyby zamiary wprowadzenia ETS zmaterializowały się w Waszyngtonie, oznaczałoby to, że podobne systemy obowiązywać będą w trzech wielkich gospodarkach. Ich połączenie mogłoby stworzyć zręby mechanizmu klimatycznego dla całej planety. Postulat ten od lat wysuwany jest przez część ekonomistów i międzynarodowych organizacji, ale czy jest to realne? Jak oceniają eksperci, połączenie ETS-ów to na razie pieśń przyszłości. Sporo czasu potrwa nawet integracja systemu unijnego z brytyjskim, która dopiero co sama wyszła z europejskiego ETS-u. Europejski rynek emisji funkcjonuje już ponad 15 lat i jest dużo bardziej dojrzały niż te dopiero co uruchamiane. Jak słyszymy, najwcześniejsza perspektywa integracji ETS-ów to 2030 r.
Nie wszyscy zgadzają się też, że globalny ETS byłby panaceum na wszystkie problemy. – Za tym mechanizmem stoi założenie, że środowisko jest towarem, którego wartość można wycenić i pozostawić w rękach rynku. Z perspektywy polityków jest to wygodne, bo pozwala zrzucić z siebie część odpowiedzialności za kształt zielonej transformacji, powiedzieć: „To nie my, to rynek”. Ale to nie może być jedyne narzędzie zmian – uważa Bartłomiej Kozek z afiliowanego przy programie środowiskowym ONZ Centrum UNEP-GRID Warszawa. Przyznaje jednak, że nowe ETS-y to przełom z punktu widzenia efektu skali regulacji klimatycznych. – Uruchomi to procesy, które trudno będzie odwrócić – dodaje.