Latem 2023 r. społeczność akademicką zelektryzowało ogłoszenie nowej listy czasopism punktowanych, zwanej też listą Czarnka. Była to aktualizacja wykazu, który stanowi podstawę oceny pracy (i możliwości awansu) naukowców w całym kraju.

Lista rzeczywiście pełna była dziwadeł i niedorzeczności: wielu nowo powstałym albo o bardzo wątpliwej jakości pismom przypisano tę samą rangę co periodykom o budowanej od wielu lat renomie, z kolei wielu z tych uznanych przyznano pozycję znacznie poniżej oczekiwań. Nic dziwnego, że jedną z pierwszych decyzji Dariusza Wieczorka, nowego ministra nauki, była wymiana skompromitowanej listy na kolejną, ogłoszoną 5 stycznia 2024 r.

Wiele osób uważa, że najnowsza lista pism punktowanych jest zwiastunem powrotu do profesjonalnych standardów w polskiej nauce. Nie podzielamy tego entuzjazmu, choć mamy nadzieję, że taki powrót nastąpi wkrótce. Tyle że kolejne listy, jakkolwiek będą dopracowane (a najnowsza to tylko naprędce przygotowany powrót do wcześniejszej wersji wykazu), wiosny nie czynią. Są tylko odwróceniem rażących nadużyć poprzedniego rządu. Cała zasada odgórnego układania listy jest niewłaściwym mechanizmem zarządczym i rezygnacja z niej byłaby bardzo pozytywnym krokiem w kierunku reprofesjonalizacji polskiej akademii. Co zamiast?

Z perspektywy międzynarodowej już widać globalny kryzys instytucji nauki. Wiąże się z tym kryzys legitymizacji społecznej – podatnicy coraz częściej nie widzą powodu, czemu mieliby utrzymywać ogromnie kosztowny system, który może się im jawić jako coraz bardziej oderwany od ich problemów i potrzeb. Naukowcy zajmują się produkowaniem publikacji, punktów i indeksów cytowań, a nie idei, wiedzy i propozycji, jak poprawić los obywateli. Francuski profesor prawa Alain Supiot pisze o tym, mając na myśli głównie nauki humanistyczne i społeczne. O wiele korzystniej wypada obraz społeczny nauk ścisłych, gdzie nadal widocznych jest sporo innowacji przekładających się na komfort życia ludzi. Generalnie jednak prestiż naukowca w wielu krajach, także w naszym, maleje. Można powiedzieć, że rośnie przepaść między akademią a społeczeństwem. A przecież nauka to niezwykle cenne dobro wspólne. Akademia powinna się zbliżyć do społeczeństwa. Może to zrobić, wyłącznie pokazując lepiej swoją unikalną rolę i lepiej niż dotychczas ją odgrywając.

Akademia to nie „jakakolwiek instytucja”. Uczelnie i ośrodki badawcze to nie są przedsiębiorstwa. Wybitny profesor zarządzania Henry Mintzberg przypomina, że istnieją różne gatunki organizacji – tak jak różne gatunki zwierząt. Nie należy ich ze sobą mylić i zarządzać jednym typem organizacji, tak jakby był jakimś innym. Co więcej, ta różnorodność jest istotna z punktu widzenia kontekstu kulturowego i cywilizacyjnego – tak jak bioróżnorodność ważna jest dla środowiska naturalnego. Mintzberg zwraca uwagę, że uniwersytety, w przeciwieństwie do przedsiębiorstw, nie tworzą wymiernych produktów ani nie generują zysków, a mierzenie tych efektów jest symboliczne i umowne, bo „jak zmierzyć konsekwencje odkrycia badawczego, wpływ opublikowanej książki, a nawet to, czego student naprawdę się uczy?”. I podkreśla, że uniwersytety muszą oceniać jakość efektów pracy naukowej, a nie ich ilość, a to potrafią zrobić wyłącznie profesjonaliści – ludzie zajmujący się nauką i edukacją.

Reprofesjonalizacja jest potrzebna po to, by uczelnie znów zaczęły dbać o dobro wspólne w interesie społecznym. Pierwszym krokiem powinna być stabilna, zapewniająca uczciwe funkcjonowanie jednostek i zrównoważoną pracę naukowców i dydaktyków polityka finansowania akademii. To zaś wymaga ograniczenia zarządzania finansowego poprzez granty, a szczególnie granty indywidualne, przyznawane na drodze konkurencji między poszczególnymi naukowcami. Stawiając na nie, odbiera się naukowcom ich środki produkcji. Granty są bowiem jednym z najbardziej skutecznych narzędzi neoliberalnego dyscyplinowania. Na poziomie strategicznym wprowadzają imperatyw konkurencji. Konkuruje się o środki, o warunki do pracy. Zdobywają je osoby najsilniejsze – niekoniecznie z naukowego punktu widzenia, lecz umiejętnie wykorzystujące pozycję władzy. To jest sprzeczne z sensem profesji naukowej, która polega na tworzeniu i trosce o dobro wspólne, jakim jest wiedza – własność społeczności, a nawet całej ludzkości. Poza tym konkurencja wypacza kulturę pracy w akademii, która nie tylko wymaga współpracy, ale wręcz nią jest.

Tworzy hierarchie władzy i przywilejów – w wielu systemach nakładające się na stare lub idealnie je odwzorowujące. Innymi słowy sprawia, że silni i bogaci stają się jeszcze silniejsi i bogatsi. Cierpią na tym „słabsi” (niekoniecznie naukowo), ale też ci, którzy nie mają dostępu do struktur i instytucji i muszą radzić sobie sami albo którym praca nie zostawia czasu na networking i zabieganie o względy decydentów. Przede wszystkim jednak cierpi na tym nauka. Nauka to nie show-biznes, a typowy naukowiec to nie supergwiazda ekranu, tylko – wciąż – zakurzona okularnica w niemodnym sweterku. Nie dzieje się tak bez powodu. Może warto sobie te powody przypomnieć przed następnymi reformami.

Zarządzanie neoliberalne powoduje uproszczenie definicji nauki: staje się ona zdobywaniem grantów i zarządzaniem nimi, co z kolei ułatwia nadzór, a także – i to jest jeden z powodów nieodpartej wręcz skuteczności tego narzędzia – jest pożądane dla umacniania istniejących już relacji władzy i poddaństwa. Jeśli bowiem uda się trwale przedefiniować sam sens i zawartość pracy uczonych, to można osiągać wielkie naukowe sukcesy bez inwestycji (granty oznaczają na ogół zmniejszenie powszechnych publicznych nakładów na finansowanie nauki – bez strat wizerunkowych, bo statystyki obejmują granty jako pozycję „finansowanie”).

Na poziomie taktycznym granty narzucają neoliberalny system pracy, ostatecznie odbierając uczonym kontrolę nad środkami produkcji i zmuszając ich do takiej pracy, jaką definiują warunki grantów (nawet jeśli pozostaje to w sprzeczności z metodologią, np. w przypadku wielu badań jakościowych). Zmuszają do koncentracji na osiąganiu pozytywnych wyników, a nie na staranności użycia metod (profesor nauk o zarządzaniu i metodolog Dennis Tourish dużo pisze o tym, jak powoduje to co najmniej przedwczesne wymuszanie pozytywnych wyników, a także odnotowywany już od wielu lat na świecie zasadniczy problem z powtarzalnością badań), do organizacji pracy zgodnie z pryncypiami neoliberalizmu (prezentyzm, zebrania, administrowanie). Nakłaniają do publikowania we wskazanych przez system wydawnictwach (niezależnie od tego, czy wskaże je osobiście minister, czy wybierze je algorytm lub nawet sztuczna inteligencja), do planowania zgodnego z neoliberalną logiką zarządzania zamiast – tak jak być powinno – zgodnego z dynamiką badań. Istnieje cała kategoria metod badawczych, w których ustalenie sztywnego harmonogramu lub określenie oczekiwanych wyników jest niemożliwe bez całkowitego wypaczenia naukowego podejścia. W bardziej typowych badaniach dedukcyjnych, czyli takich, w których są sformulowane hipotezy, musi z kolei istnieć praktyczna możliwość falsyfikowania tezy, bo inaczej nagina się wyniki na siłę, czyli przekłamuje lub wręcz kłamie. Że jest to teraz nagminne, pokazują m.in. brytyjskie badania prof. Dennisa Tourisha.

Na poziomie operacyjnym zarządzanie poprzez konkurencję o granty powoduje, że uwaga pracowników nauki koncentruje się na zdobyciu finansowania. Do tego stopnia, że brakuje przestrzeni na refleksyjność. A ta winna przecież być podstawowym wymogiem wobec nich.

Aby przywrócić równowagę w warunkach pracy w akademii, należałoby pilnie przekierować wszelkie środki grantowe do puli publicznego finansowania. Nie dotyczy to prywatnych uczelni, w których jedynie część działalności podlega kontroli państwa (w ich przypadku granty – przyznawane jednostkom badawczym, a nie indywidualnym naukowcom – są wartościowym środkiem finansowania sfery badawczej i powinny takim pozostać). One działają wszak na konkurencyjnym rynku. Państwo powinno wspierać także te uczelnie, przyznając im środki publiczne warunkowo – jeśli realizują zadania publiczne.

Co więc zamiast odgórnego, szczegółowego sterowania polską akademią? Proponujemy system demokratycznej kolegialności, rozwijany już m.in. przez szwedzkich naukowców, takich jak: ekonomiści Josef Pallas, Ulla Eriksson-Zetterquist i Kerstin Sahlin, politolog Magnus Erlandsson, profesor literaturoznawstwa Henrik Björck i inni. Proponujemy opracowanie systemu oceny naukowców przez samo środowisko, z udziałem kompetentnych profesjonalistów, czyli na podstawie oddolnych procesów ustalania zawartości szanowanych przez środowisko publikacji. Można to robić na zasadzie kolegialnej demokracji – profesja powinna sama móc ustalać standardy, które w niej obowiązują, jedynie przy wsparciu i kontrolującej asyście zewnętrznych instytucji. Profesjonalizacja polega na oddaniu odpowiedzialności za narzędzia pracy profesjonalistom. Jeśli władze nie mają zaufania do profesji, to jak można oczekiwać, że będą je mieli obywatele i obywatelki? Co gorsza, jeśli system zarządzania profesją przechodzi na dłużej do innych instytucji, takich jak biznes lub władze państwowe, to sami profesjonaliści tracą zaufanie do siebie nawzajem.

Miejmy nadzieję, że nie mamy jeszcze do czynienia z aż tak fundamentalnym kryzysem w polskiej akademii. Gdyby do niego doszło, bardzo trudno by było zaproponować jakiekolwiek konstruktywne działania. Nie zakładamy, że już się tak stało – to byłby fatalizm. Wierzymy w możliwość regeneracji.

Należałoby zwołać okrągłe stoły naukowców; powołać (oddolnie – podczas okrągłych stołów) eksperckie zespoły zaufania do przygotowania standardów warunków pracy i zebrania potrzeb środowiska; przeprowadzić konsultacje ze wszystkimi większymi związkami zawodowymi reprezentującymi środowisko. Nie jest dobrym kierunkiem forsowanie kolejnych odgórnych rozwiązań. Owszem, władze państwa mają do odegrania ważną rolę moderatora czuwającego nad uczciwym i sprawiedliwym przebiegiem tego procesu, planisty mającego szerszą i długookresową wizję rozwoju systemu nauki i edukacji wyższej, gwaranta rzetelności procesów oraz reprezentanta podatników, którzy system utrzymują.

Od profesjonalisty oczekuje się zachowania standardów etyki i jakości pracy. To powinny kontrolować profesje, jak niegdyś cechy rzemieślników. Wyznaczać standardy, doskonalić i oceniać. By móc realizować taką autonomię, muszą mieć w dużym stopniu kontrolę nad swoimi środkami produkcji. We współczesnym systemie nauki środkami produkcji nie są, wbrew pozorom, laboratoria badawcze czy ich oprzyrządowanie. Stały się nimi rankingi, akredytacje, możliwość przyznawania dyplomów i definiowania kryteriów awansów.

A co z państwem, które z pieniędzy podatników utrzymuje profesje? Powinno mieć wpływ na akademię przez strategiczną współpracę, a nie mikrozarządzanie. ©Ⓟ