3 mld 425 mln zł – tyle wyniósłby koszt podwyżek dla pracowników akademickich. Rząd twierdzi, że nie ma na ten cel środków. Przynajmniej nie w przyszłym roku. Dzisiaj odbędzie się akcja protestacyjna na uczelniach.

- Planujemy pikiety. Na tym jednak protest się nie skończy, będzie kontynuowany, dopóki nasze postulaty nie zostaną zrealizowane. Jeżeli rząd nie znajdzie pieniędzy na wdrożenie złożonych nam przed kilkoma laty obietnic, będziemy brać pod uwagę inne formy protestu - mówi Janusz Szczerba, prezes Rady Szkolnictwa Wyższego i Nauki Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Jest kilka scenariuszy. Część środowiska naukowego uważa, że protest powinien być bardziej radykalny i pójść śladem oświatowców (którzy, aby wywrzeć presję na rządzących, ostrzegali kilka lat temu, że będą strajkować w trakcie matur). Obecnie akademicy biorą pod uwagę np. blokowanie sesji egzaminacyjnej czy nawet rekrutacji na studia.
Z kolei inni uważają, że wcześniej trzeba spróbować jeszcze przekonać polityków. - Nie jestem zwolennikiem tak radykalnego protestu, który uderzyłby w studentów i odbił się na jakości kształcenia. W pierwszej kolejności chcemy rozmawiać. Widać, że pozycja Ministerstwa Edukacji i Nauki w rządzie jest słaba i nie ma ono siły przebicia. Dlatego chcemy przekonywać innych liczących się polityków do zwiększenia nakładów na szkolnictwo wyższe i naukę. Mamy umówione już pierwsze rozmowy - mówi Marek Kisilowski, rzecznik Krajowej Sekcji Nauki NSZZ „Solidarność”.
Niespełnione obietnice
Protestujący domagają się realizacji złożonych obietnic. Rząd zapewniał, że w latach 2019-2021 pensje uczonych wzrosną o 30 proc. Jednak do tej pory zrealizował dwie podwyżki - 7 proc. w 2019 r. i 6 proc. w 2020 r. Oczekują też zwiększenia minimalnego wynagrodzenia profesora (do trzykrotności pensji minimalnej, czyli 9030 zł w 2022 r.), które jest podstawą do wyliczania płac dla pozostałych nauczycieli akademickich. Chcą także ponad dwukrotnego podniesienia nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe - do 3 proc. PKB.
W ubiegłym tygodniu odbyło się pierwsze posiedzenie powołanego przez Ministerstwo Edukacji i Nauki zespołu ds. wynagrodzeń na uczelniach, w skład którego wchodzą przedstawiciele ministerstwa, rektorów i pracowników uczelni.
- Nie mogę mówić na temat ustaleń tego zespołu, bo jesteśmy zobowiązani do zachowania poufności prowadzonych rozmów. Mogę jedynie powiedzieć, że przedstawiliśmy nasze postulaty, jednak ani one, ani akcja protestacyjna nie mają być przymiotem prac zespołu. Zajmie się on weryfikacją obecnego systemu wynagrodzeń i jego modyfikacją. Kolejne posiedzenie zespołu zaplanowane jest na początku stycznia - mówi Janusz Szczerba.
Przebieg rozmów nie był satysfakcjonujący. - Pieniędzy nie ma i nie będzie, przynajmniej przez najbliższy rok. Taki wniosek płynie z tego spotkania. Zespół został powołany po to, aby dyskutować. Jako cel formalny zaproponowano wypracowanie nowego modelu wynagradzania pracowników w szkolnictwie wyższym i nauce, chociaż ustawa - Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce - przekazała zarządzanie polityką kadrową, w tym wynagrodzeniami, jednoosobowej decyzji rektora. Jakieś pieniądze na regulację wynagrodzeń może rząd wyasygnuje w roku 2023, ale jakie, tego resort edukacji i nauki nie wie - mówi Marek Kisilowski.
Szkolnictwo wyższe w liczbach / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe
Koszt czy inwestycja
ZNP w ramach akcji protestacyjnej zorganizował dyskusję na temat tego, czy nauka to koszt, czy inwestycja. W styczniu planuje rozesłać do wszystkich posłów informację o tym, dlaczego warto inwestować w ten sektor.
- Nie ma ważniejszych priorytetów oprócz zdrowia i nauki. Nawet w biednej rodzinie zawsze na pierwszym miejscu będzie zdrowie, a na drugim nauka. Rząd twierdzi, że na podwyżki płac nie ma pieniędzy, ale je po prostu trzeba znaleźć. Wynagrodzenia na uczelniach nie są niskie, są bardzo niskie. Niektórzy wytykają, że profesorowie zarabiają ponad 10 tys. To prawda, część ma takie pensje, ale są to pieniądze nie tylko z wynagrodzenia podstawowego, lecz także z innych prowadzonych projektów naukowych czy grantów. Ponadto są też tacy profesorowie, którzy otrzymują jedynie 6 tys. zł (brutto), a jak na pensję osób z tytułem naukowym to skandalicznie mało. Głównym problemem są jednak płace młodych pracowników nauki. Otrzymują niewiele więcej niż minimalne wynagrodzenie - wyjaśnia Szczerba.
- W Biedronce można zarobić więcej. W innych zachodnich krajach nikogo nie trzeba było zachęcać, aby PKB na naukę zwiększyć do np. prawie 4 proc. Dlaczego my w ogóle musimy przekonywać polityków do zainwestowania w nią - zastanawia się prof. Wiesław Banyś, rzecznik Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich.
Eksperci wskazują też na zagrożenia, które wiążą się z traktowaniem po macoszemu szkolnictwa wyższego. - Jeżeli nie zainwestujemy w naukę, to za 10 lat nie będzie miał kto uczyć na uczelniach. Albo stanie się to, co ma teraz miejsce w oświacie, gdzie jest negatywny odsiew, czyli z pracy w szkołach odchodzą najlepsi - mówi Janusz Szczerba.
Podobnie uważa Zuzanna Hazubska z Krajowej Reprezentacji Doktorantów. - Nie tylko uniwersytety zagraniczne walczą o doktorantów, ale też gospodarka. Obecnie również dzielę swój czas między uczelnię oraz inne zobowiązania zawodowe. Na pracę jedynie na politechnice nie mogę sobie pozwolić - mówi.
Przedstawiciele środowiska akademickiego przekonują, że rząd musi zmienić swoje priorytety. - Warto również zwrócić uwagę, że nauka jest marginalnie ujęta w Polskim Ładzie, a w Krajowym Planie Odbudowy prawie nie ma jej w ogóle. Tymczasem to nie politycy ratują ludzi, ale naukowcy. To oni wymyślili szczepionkę przeciwko COVID-19 - mówi Janusz Szczerba.
Rektorzy popierają pracowników. - To nauka jest motorem napędowym rozwoju, również wyjścia z pandemii. Z każdego 1 euro zainwestowanego w naukę zwraca się 5 euro. Wojciech Murdzek, wiceminister nauki, twierdził, że się z tym zgadza. - Ze smutkiem i żalem patrzę na to, co się dzieje, zwłaszcza po spotkaniu ministerialnego zespołu. Poza słowami trzeba działać, a tego nie widać - wskazuje prof. Wiesław Banyś. ©℗