Rodzice komercyjnie badają dzieci na obecność koronawirusa.
Takie badania często dają wynik pozytywny. Szkoła informuje wówczas sanepid. Ale dalej nie dzieje się nic.
– Kilka razy dzwoniłem do sanepidu. Ostatnio wczoraj. Usłyszałem, że nie mają zgłoszenia o wyniku takiej osoby – mówi dyrektor warszawskiego liceum, które od początku roku szkolnego już kilka razy mierzyło się z koronawirusem wśród uczniów.
Tym razem wymaz wykonano prywatnie pod koniec września. Jak deklarują rodzice, gdy przyszedł wynik, podczas porady telefonicznej lekarz zlecił izolację i powiedział, że wysyła zgłoszenie do sanepidu. Od tamtej pory minęło przeszło 10 dni. Tyle, ile trwać powinna kwarantanna. Powinna, gdyż jej nie wprowadzono. Pozostali rodzice postanowili zatrzymać w tym czasie dzieci w domach. Szkoła uznała jednak to za nieobecność, która musi zostać usprawiedliwiona.
– Kluczowe jest pytanie, czy informacja o komercyjnym badaniu trafiła do sanepidu. Bo szkoła jakiekolwiek decyzje może podejmować wyłącznie w porozumieniu właśnie z sanepidem – tłumaczy dyrektor liceum.
Potwierdza to Anna Ostrowska, rzeczniczka MEN. – Dopiero zgoda organu prowadzącego oraz pozytywna opinia państwowego powiatowego inspektora sanitarnego pozwala dyrektorowi zawiesić zajęcia, co skutkuje możliwością wprowadzenia nauki zdalnej. W przypadku stwierdzenia zakażenia u uczniów powiatowy inspektor przeprowadza dochodzenie epidemiologiczne, którego celem jest ustalenie kręgu osób narażonych. Gdy jeden z uczniów zachoruje na COVID-19, kwarantannie będą musieli poddać się pozostali uczniowie z tej klasy – mówi. – Rodzice ucznia powinni więc niezwłocznie powiadomić szkołę, gdy otrzymają dodatni wynik badania. Informację o każdym przypadku zakażenia otrzymuje również (z laboratorium/od lekarza) państwowy powiatowy inspektor sanitarny. Kontaktuje się on z rodzicami, a następnie ze szkołą.
Co więc poszło nie tak w tym przypadku? Dodatni wynik badania wykonanego przez jedno z 202 laboratoriów znajdujących się na liście MZ trafia do wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej i tam, na podstawie adresu osoby testowanej, przekazywane jest do stacji powiatowej właściwej dla miejsca zamieszkania pacjenta. Tu jest potencjalne pierwsze wąskie gardło. – Zgłoszeń przybywa lawinowo, także ze względu na rosnącą liczbę testów komercyjnych. Warszawa się zatyka. To może spowodować dwa, nawet trzy dni opóźnienia, zanim ktoś z sanepidu się odezwie – słyszymy nieoficjalnie w WSSE.
Na inne przyczyny wskazuje Jan Bondar, rzecznik głównego inspektora sanitarnego. – Nie wszystkie laboratoria wywiązują się z obowiązku niezwłocznego informowania sanepidu – mówi. – Gdy test zleca lekarz POZ, informacja o wyniku zostaje wprowadzona do systemu. Jest widoczna dla medyka w gabinet.gov.pl oraz w systemie EWP dostępnym dla wojewódzkich i powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych. Testy robione komercyjnie tam nie trafiają. Są raportowane, ale inną drogą, co wydłuża czas reakcji sanepidu. Problem z nimi jest też taki, że przy wyniku nie zawsze są pełne dane badanego i trzeba angażować np. policję, by pomogła do niego dotrzeć.
W Krajowej Izbie Diagnostów Laboratoryjnych słyszymy, że komercyjna oferta budzi rosnące wątpliwości. Na przykład opcja, by klient sam sobie pobrał wymaz z nosogardzieli zestawem zamówionym online. Taka opcja kusi ceną (ok. 250 zł), bo jest tańsza, nawet o połowę, od rozwiązania, gdy wymaz pobiera pielęgniarka. Tylko skąd pacjent ma wiedzieć, jak posługiwać się wymazówką?
Beata Wiśniewska, dyrektor w jednym z prywatnych centrów medycznych przekonuje, że jej placówka współpracuje z laboratorium z listy MZ. Nie zgadza się z zarzutami, że wina jest po stronie komercyjnych zleceń. – Laboratorium wysyła informację do sanepidu o dodatnim wyniku, również nas informuje w trybie alarmowym. Sygnał trafia do lekarza dyżurnego, który kontaktuje się z pacjentem. Wypełnia też druk ZLK 1, co jest wymogiem ustawy o przeciwdziałaniu chorobom zakaźnym (mamy na to 24 godziny). Pielęgniarka epidemiologiczna wysyła następnie zgłoszenie na konkretny adres e-mailowy do sanepidu – wylicza. Odbija piłeczkę, przekonując, że to do centrum medycznego docierają sygnały od pacjentów, że choć wyniki już znają, z sanepidu nikt się nie odezwał. – Ale faktem też jest, że wyników alarmowych przybywa. W wakacje niemal ich nie było. Teraz to ok. 15 dziennie. A w sanepidzie pracują ludzie, nie roboty…