Co najmniej miesiąc polscy uczniowie spędzą w domach. Decyzja, choć spodziewana, jest brzemienna w skutkach. Do tej pory nauczyciele nie mieli obowiązku realizować z uczniami podstawy programowej. Od jutra muszą dbać o to, by dzieci zdobyły wiedzę tak, jakby siedziały w ławkach.
Po opublikowaniu rozporządzenia na ministra edukacji posypały się gromy, że zostawił szkoły z problemem. Ja tymczasem sądzę odwrotnie − rozporządzenie przyjęte w takiej formie to najlepsze, co szef MEN mógł w tej sytuacji zrobić (przynajmniej jeśli chodzi o uczniów szkół podstawowych i liceów). Dlaczego?
Spójrzmy w przepisy: szkoły mają obowiązek ruszać dalej z programem. Aby to osiągnąć, nauczyciele powinni stosować metody kształcenia na odległość. Jeśli to okaże się niemożliwe, można sięgnąć też po inne sposoby. Trzeba to jednak zgłosić do kuratorium oświaty. Szczerze mówiąc, takie ogólne wytyczne to zupełne zaskoczenie, jeśli chodzi o resort edukacji. Do tej pory praktyka ministrów w rządzie PiS była odwrotna − co tylko się dało, usztywniano i regulowano. Rozporządzenie, które pozwala dyrektorom dowolnie zarządzić organizacją nauczania, jest więc odświeżającym wprowadzeniem zasady subsydiarności: każdy szczebel władzy powinien realizować tylko te zadania, z którymi nie poradzi sobie szczebel niższy.
Być może na korzyść zadziałał tu czas. Było go za mało, by stworzyć ogólnopolskie wytyczne dotyczące pracy zdalnej. Ponadto próba upakowania edukacyjnego chaosu w sztywne ramy mogłaby się skończyć zmarnowaniem wysiłku, który nauczyciele już podjęli. W ciągu tygodnia duża część szkół już wypracowała mechanizmy działania. Jedni wdrożyli się w reżim wysyłania uczniom materiału do samodzielnego przerobienia. Drudzy utworzyli sprawnie funkcjonujące e-klasy. Wszystko wedle posiadanych zasobów, umiejętności, chęci.
Nie ma co ukrywać, przed dyrektorami stoi trudne zadanie. Muszą ustalić z nauczycielami, jaką porcję materiału uczniowie mają opanować tygodniowo i określić formy kontaktu z rodzicami i uczniami. Ich zadaniem jest zadbać o racjonalność e-nauczania. Z komentarza, który MEN wydało do rozporządzenia, wynika, że sposoby, które wybierze szkoła, mają uwzględnić możliwości uczniów, ich sytuację rodzinną i zalecenia medyczne dotyczące korzystania z ekranów. Poza tym: wszystkie chwyty dozwolone. Wszystkie, czyli również np. przekazywanie uczniom do wykonania pakietów ćwiczeń już nie online, lecz także wydrukowanych na kartkach.
Tu koniec laurki, bo − niestety − oprócz rozporządzenia minister Dariusz Piontkowski udziela też wywiadów. A w nich kompromituje rozwiązania, które zaproponował. Na przykład obrażając nauczycieli, od których przecież najbardziej zależy, w jakim stanie szkoła przejdzie przez koronakryzys. Przekonując, że nie musi jeszcze podejmować decyzji o zmianach w kalendarzu egzaminów. Albo tłumacząc, że konsultacje z pedagogami mogą przebiegać osobiście, bo przecież można usiąść w klasie daleko od siebie. Trudno mi wyobrazić sobie, jak nauczyciele mają działać w takiej atmosferze. Zwłaszcza że zwykle występują w dwóch rolach − nie tylko mają za zadanie nauczyć czegoś swoich uczniów, lecz także zająć się własnymi pociechami. Wielu z nich wykazuje dobrą wolę, nie uciekając na przysługujące im zwolnienie na opiekę nad dzieckiem. Wykazuje, choć zawsze może przestać. Czy minister sam będzie wtedy prowadził e-lekcje?
Jednak w całej sytuacji związanej z zamykaniem szkół to nie bieżące działania ministra i jego resortu najbardziej rzucają się w oczy. Koronawirusowa przerwa jak w soczewce skupia bowiem 30 lat zaniedbań w przemianach polskiej oświaty. Od kilku kadencji Polska dostaje na cyfryzację oświaty miliony euro. Ponieważ wydawaniem tych pieniędzy kierowała logika odhaczania (byle nie trzeba było zwracać środków do UE), wciąż nie mamy żadnej ogólnopolskiej platformy do zarządzania procesem nauczania. W wielu szkołach nie ma sprzętu i odpowiedniego podłączenia sieciowego. Część nauczycieli nie ma kompetencji pozwalających wdrożyć zdalne nauczanie. I najważniejsze: XIX-wieczny sposób, w jaki funkcjonuje szkoła, sprawia, że uczniowie są kompletnie nieprzygotowani do samodzielnego poszukiwania i przyswajania wiedzy. W obliczu kryzysu mamy więc to, co zwykle − zamiast sprawnie zorganizowanej armii, wspaniałą, opierającą się na ludzkim wysiłku i poświęceniu partyzantkę. I jest to wina każdej formacji politycznej, która była u władzy.
Jakie można wyciągnąć wnioski ze szkolnego kryzysu? Na przykład takie, by MEN wreszcie uwierzył, że im mniej ingerencji resortu w samodzielność szkół, tym lepiej. By rozluźniono gorset podstaw programowych, przepisów, obowiązków nakładanych na nauczycieli i dyrektorów. Bo, jeśli wierzymy, że w czasie pandemii to oni najlepiej poradzą sobie z organizacją nauczania, tym bardziej powinniśmy uwierzyć w to także w czasach spokoju.