Teraz mieszkam w Warszawie. Czy chciałabym wrócić? Nikogo tam już nie mam. Moi bliscy nie żyją

Ija Rudzycka pochodzi z żydowskiej rodziny z tradycjami: jej dziadek był rabinem Kijowa na początku XX w. Przed wojną uciekała dwa razy. W 1941 r. niemiecki atak na ZSRR zmusił ją do ucieczki na wschód, aż do sowieckiej Azji Centralnej. 81 lat później, wskutek rosyjskiej napaści na Ukrainę, wyjechała na Zachód i osiadła w Warszawie.

Iję Rudzycką wysłuchał Michał Potocki

Dziadek Nuchym Wajsbłat był głównym rabinem Kijowa, a przy tym sędzią pokoju, do którego nie tylko Żydzi, lecz także Ukraińcy się zgłaszali. Dzięki niemu w Kijowie pojawił się Joint (organizacja charytatywna finansowana przez amerykańskich Żydów – red.). Jako jego przedstawiciel roznosił jedzenie dzieciom z biednych rodzin.

W latach 20. synagogę, w której służył, odebrano gminie. Po wojnie organizowano w niej pokazy filmów, na których też bywałam. Nawet do głowy mi wtedy nie przyszło, że kiedyś to była synagoga, w której służył. Nuchym Wajsbłat zmarł na raka w 1925 r., zanim się urodziłam, a do dziś na aukcjach w Ameryce i Izraelu pojawiają się książki, które napisał. Pochowano go na cmentarzu na Łukjaniwce. Tam, gdzie Babi Jar, w którym Niemcy wymordowali dziesiątki tysięcy Żydów. W latach 60. na miejscu cmentarza miano zbudować wieżę telewizyjną. Kazali krewnym zabrać stamtąd groby bliskich. Wujek specjalnie przyjechał z Moskwy i przeniósł jego ciało na inny kijowski cmentarz. Mój syn Artur po latach cudem znalazł jego grób.

Dziadek miał 11 dzieci. Zgodnie z żydowską tradycją najstarszy syn rabina też zostaje rabinem. Z jakiegoś powodu mój ojciec Wołodymyr tego nie zrobił. Został literatem. W 1914 r. został za zgodą cara komisarzem działu rosyjskiego na międzynarodowej wystawie druku w Lipsku. Tam zastała go I wojna światowa. Niemcy internowali go razem z innymi rosyjskimi poddanymi.

Ojciec prowadził bogate życie towarzyskie. Miał żydowską duszę, ale był popularyzatorem ukraińskiej kultury i języka. Korespondował z Szolemem Alejchemem (klasyk literatury jidysz, autor „Dziejów Tewji Mleczarza”, na których podstawie powstał „Skrzypek na dachu” – red.). Współtworzył kijowskie Muzeum Tarasa Szewczenki. Wydawał i przyjaźnił się z historykiem Mychajłem Hruszewskim. Tłumaczył żydowskich klasyków, jak Icchok Lejb Perec, z jidysz na rosyjski, a znajomy ojca, Mykoła Zerow – z rosyjskiego na ukraiński. Wydawali wyłącznie po ukraińsku. Zerowa rozstrzelano w 1937 r.

Rozstrzelane odrodzenie

Urodziłam się w 1930 r. Żyliśmy w dużym mieszkaniu niedaleko Chreszczatyku, tam, gdzie dziś pl. Iwana Franki. Dom zbudowano przed wojną dla wojskowych. Mieszkał w nim marszałek Siemion Timoszenko, z którego synem chodziłam do jednej klasy. Jeden z pokojów naszego mieszkania był szczególnie duży. Miał pięć okien, był półokrągły. Ściany pomalowane na ciemny niebieski, prawie czarny. Na nich mnóstwo obrazów. Pod biurkiem stała skrzynia, a w niej leżały dywany ręcznej roboty. Kiedy w mieście organizowano wystawy Tarasa Szewczenki i Nikołaja Gogola, tata je wypożyczał, żeby zdobiły sale. Ale przede wszystkim były tam książki. Tata posiadał największą prywatną bibliotekę w całej Ukrainie. W wolne dni chodziliśmy po księgarniach i kupowaliśmy nowe książki. Wszystkie spłonęły w 1941 r.

Rodzice rozmawiali między sobą po rosyjsku, ale kiedy nie chcieli, żebym ich rozumiała, przechodzili na jidysz. Jest mi wstyd, że ja się tego języka nie nauczyłam. Co sobotę bracia taty przychodzili do nas na obiad. Tata lubił wypić do niego szklaneczkę wódki. Potem wszyscy udawali się na drzemkę. Stopniowo władze zabierały nam kolejne pokoje i zasiedlały je obcymi ludźmi. Jednego z nich, towarzysza Aleksandrowa, w 1937 r. rozstrzelali. Ostatecznie naszej rodzinie zostały dwa pokoje.

W 1931 r. tata wydał „Kobziarza” Szewczenki z ilustracjami młodego artysty Wasyla Sedlara, który dzięki nim zdobył szerszą sławę. W 1933 r. wydrukował go ponownie, tym razem w kolorze. Wtedy już zaczynały się represje wymierzone w ukraińską inteligencję. W tym samym roku trafił pod śledztwo. Miałam wtedy trzy i pół roku. Mama wysłała mnie do wujka na ul. Żylanśką. Brata odprawiła dalej, do krewnych w Czernihowie. Ojciec przeżył, bo był tylko redaktorem książki i niczego do niej nie napisał. Autorzy wstępu i komentarza, ilustrator Sedlar – wszyscy zostali rozstrzelani. Tak wyglądała likwidacja narodowej inteligencji. Wśród rozstrzelanego odrodzenia było wielu Żydów. Część wyjechała po rewolucji do Polski, po czym wróciła do ZSRR, bo uwierzyła w rozwój narodowych kultur w latach 20.

Tata po uwolnieniu z aresztu pracował w wydawnictwie medycznym. Mama była statystyczką. Niemal cała nasza rodzina była w ten czy inny sposób represjonowana. Mordechaja-Dowa Wajsbłata, brata dziadka, głównego rabina Żytomierza, w 1922 r. aresztowała Czeka, bo nie chciał oddać synagogi. Dali mu sześć lat katorgi. Szwagierka Lija wyszła za mąż za wybitnego tłumacza Jewhena Drobjazkę, Ukraińca. Drobjazko tłumaczył na ukraiński „Boską komedię” Dantego, dzieła Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego. Jego ojciec Anton przed rewolucją był sędzią pokoju, a po niej, już w podeszłym wieku, pracował w Akademii Nauk jako tłumacz rosyjsko-ukraiński. Kiedy Sowieci w lipcu 1941 r. wycofywali się z Kijowa przed Niemcami, rozstrzelali go.

I wpadła w szał

Kiedy zaczęła się wojna radziecko-niemiecka, miałam 10 lat. W naszej szkole był ogromny schron. Zaprowadzili mnie tam, bo o czwartej nad ranem zadzwonił wujek Sołomon, brat taty, wybitny stomatolog. Powiedział, że wybuchła wojna, jest dużo rannych, a jego wezwano do szpitala wojskowego. Byłam wtedy pionierką. W kolejne dni roznosiłam okolicznym mieszkańcom powołania do wojska. Tata szybko zdecydował, że powinniśmy wyjechać z Kijowa. Wiedział, że Żydzi niczego dobrego po Niemcach nie mogą się spodziewać. Nie było to proste, w mieście panowała panika. Jeden z braci taty obiecał, że zabierze mnie ze sobą. Ale kiedy przyjechał po niego autobus, nie zrobił tego. Zostawił mnie na ulicy. Potem tata stał na wjeździe do szpitala i prosił wszystkich, żeby zabrali chociaż mnie. Nikt się nie zgodził. Pewien człowiek zdołał nas za to wcisnąć do pociągu. Pojechaliśmy do Charkowa, bo zaprosił nas tam profesor medycyny nazwiskiem Fridman, któremu tata wydawał książki. Przejechaliśmy tę trasę w korytarzu przy ubikacji. Myśleliśmy, że po dwóch miesiącach wrócimy. Jeden z wujków, Żenia, któremu przed wojną rozstrzelali tatę, przeszedł całą drogę z Kijowa do Charkowa. Szedł miesiąc. Kiedy do nas dotarł, wszy sypały się z niego garściami.

Windziarzem w naszym kijowskim domu był Czech, wujek Anton. Taki gruby, wesoły, niebieskooki. Chodziłam z jego córką do klasy. Mieszkali w suterenie. Po wojnie mama spotkała byłego sąsiada. Powiedział, że gdy wyjechaliśmy z miasta, Anton wszedł do naszego mieszkania i wyniósł, co się dało. Jego syn wycofał się potem z Niemcami do Czechosłowacji. Kiedy 19 września Niemcy weszli do Kijowa, pod budynkami przy Chreszczatyku zdetonowano ładunki wybuchowe (zrobili to wycofujący się Sowieci, niszcząc 324 budynki – red.). Wybuchł wielki pożar. Kiedy doszedł do naszego domu, Niemcy go wysadzili, powstrzymując ogień przed dalszym rozprzestrzenianiem się. Po wojnie nie mieliśmy już dokąd wracać. O tym, że nasze mieszkanie spłonęło, dowiedzieliśmy się z telegramu od poety Mykoły Bażana, który przyjaźnił się z tatą. W czasie wojny Bażan został wice premierem radzieckiej Ukrainy.

Tuż po upadku Kijowa do Charkowa przyjechał nasz krewny, lekarz wojskowy. Wsadził nas do samochodu, odwiózł na dworzec i wysłał dalej na wschód. Na Charków szły już niemieckie czołgi. To były moje 11. urodziny. Mama po drodze wbiegła jeszcze do sklepu i kupiła mi buty. Kiedy przyjechaliśmy na dworzec, cała profesura, która miała trafić do tego samego pociągu, siedziała pod wagonami. Akurat trwało bombardowanie. Przez Kujbyszew i Stalingrad (obecnie to Samara i Wołgograd – red.) dotarliśmy do Taszkentu. Mama poszła do pracy jako sprzątaczka w fabryce, w której przed wojną produkowali maszyny rolnicze, a teraz przestawili ją na produkcję czołgów. Tata, który miał już 60 lat, nie znalazł pracy. Pierwszego dnia po przyjeździe, kiedy poszedł na bazar, ktoś mu ukradł zegarek. Stopniowo sprzedawał majątek, który wywieźliśmy ze sobą, m.in. obrazy. Czasem brał mnie ze sobą na poszukiwania jedzenia albo kiedy chciał coś sprzedać.

Mieszkaliśmy pod Taszkentem. Po jednej stronie ulicy żyli w domkach Rosjanie, a jej druga strona była uzbeckim kiszłakiem. Uzbecy opiekowali się nami, podkarmiali, jak mogli. Rosjanie nie bardzo. Nocami tata albo brat stali w wielogodzinnych kolejkach po chleb. Brat opowiadał, że widział plakaty z hasłem „Bij Żydów, ratuj Rosję”. Nikt ich nie zrywał. Kiedyś poszłyśmy na bazar po warzywa. Poszła plotka, że idą basmacze (antyradzieccy powstańcy – red.). Wszyscy porzucili stoiska i rozbiegli się z krzykiem. Czasem udało nam się zdobyć śledzia. Tata kładł go między dwie cegły i na nich smażył. Głód panował straszliwy. Nie chodziłam do szkoły. Zwykle siedziałam w domu i czekałam na rodziców. Nasza gospodyni miała patefon i płytę: „Do swidańja, do swidańja, nie zabud’ mojo stradańje” (Do widzenia, do widzenia, nie zapomnij mego cierpienia, fragment piosenki Olgi Kowalowej „Razliłaś Wołga szyroko”, Wołga szeroko się rozlała – red.). Bardzo mi się ta płyta podobała. Kiedy wszyscy wychodzili do pracy, włączałam patefon i jej słuchałam. Kiedyś gospodyni wcześniej wróciła do domu. Wpadła w szał. Sąsiedzi jej donieśli, że słucham jej płyt, a w dodatku raz moja mama założyła jej kalosze.

W naszym domu był warsztat towarzysza Martirosiana. Codziennie przychodzili tam miejscowi z wielbłądzią sierścią. Martirosian kupował ją dla wojska. Szyto z niej szynele dla żołnierzy. Pewnego dnia przyjechało do niego dwóch nastoletnich chłopaków, też Ormian. Sergo i Wano byli dziećmi Anastasa Mikojana (wówczas wicepremiera ZSRR – red.). W 1943 r. oskarżono ich o udział w spisku (organizacja miała się nazywać Czwarta Rzesza – red.).

Ponoć chcieli zorganizować zamach stanu. Doniesiono o tym Stalinowi.

Mikojan rzucił się przed nim na kolana i przebłagał go, żeby nie zabijał mu synów. Stalin się zgodził i wysłał ich na rok na zesłanie. Trafili do pracy do towarzysza Martirosiana.

Pewnego dnia poszłam po wodę do studni, a tam leżała sterta listów, które listonosz najwyraźniej wyrzucił. Wśród nich był list od wujka, który mieszkał w Stalinabadzie (obecnie Duszanbe, stolica Tadżykistanu – red.) i zapraszał do siebie. Mamy nie chcieli puścić z fabryki, więc pojechaliśmy sami z tatą. Wujek pracował w szpitalu i załatwił mu pracę, więc żyło nam się lżej. A kiedy mama przyjechała, wynajęliśmy od pewnej Rosjanki ośmiometrowy pokój. W Stalinabadzie żyło wtedy wielu Rosjan, niektórzy trafili tam jeszcze w trakcie zsyłek.

Tata chciał, żeby mój brat Ołeksandr poszedł na studia medyczne. Ale jego interesowało tylko radio. Kiedy skończył 18 lat, zmobilizowali go i wysłali do szkoły wojskowej. Brat świetnie znał niemiecki. Tata lubił ten język, a i w naszym domu przed wojną mieszkała prawdziwa Niemka. Ołeksandr chodził do niej na konwersacje. Kiedy w 1944 r. nasi wyzwalali Niemcy, przypomniała sobie o nim grupa moskiewskich inżynierów, która miała tam jechać, żeby wywieźć sprzęt z fabryk. Wzięli go ze sobą do Niemiec. W końcu brat osiadł w Moskwie i długo pracował w tajnym instytucie łączności. Do głowy by mu nie przyszło, że pracuje na machinę, którą Moskwa rzuci przeciwko Ukrainie. Pod koniec życia opracował nowy model mammografu. Żartował, że los przywrócił go medycynie, którą planował dla niego ojciec. Zmarł 20 lat temu. Na pożegnanie do krematorium uczeni przyjeżdżali całymi autobusami.

Krzyki przez sen

Po wyzwoleniu Kijowa tata uznał, że pora wracać do domu. W Stalinabadzie żyło sporo rosyjskiej inteligencji, bezskutecznie przekonywali tatę, żeby został. Znalazł pracę w szpitalu w Dniepropetrowsku (obecny Dniepr – red.). Podróż trwała z miesiąc. Gdy jechaliśmy przez pustynię, podbieraliśmy żółwiom jaja i robiliśmy z nich jajecznicę. Mieliśmy ze sobą worek soli. Mama w Orenburgu wymieniła tę sól na sukienkę. Gdy dojechaliśmy do Dniepropetrowska, osiedlili nas w budynku, gdzie wcześniej było Gestapo. W piwnicach wciąż stały narzędzia tortur. Pierwsze, co zrobił tata po przyjeździe, to kupił książkę. To był „Hadżi-Murat” Lwa Tołstoja. Byłam na tyle głupia, że oddałam ją potem pewnej dziewczynie.

Do szpitala, w którym zatrudnił się tata, przywozili na leczenie z Rumunii radzieckich oficerów, którzy zarażali się od rumuńskich dziewczyn. Siostry strasznie się ich bały. Miałam 13 lat i też tam dorabiałam. Pielęgniarki zawijały mnie w waciak, żebym wyglądała na starszą. Siedziałam na wejściu i miałam za zadanie nie wypuszczać chorych ze szpitala. W końcu skierowali nas do Kijowa – najpierw tatę, a potem mamę. Tata znów pracował w wydawnictwie medycznym. Zorganizowano konferencję, na którą przyjechali lekarze z prowincji. Nie mieli gdzie nocować, więc spali na stołach w wydawnictwie. Przywieźli ze sobą zakażone wszy. W grudniu 1944 r. tata zaraził się tyfusem. Tuż po Nowym Roku zmarł. Zostałyśmy z mamą same.

Wszyscy uczniowie byli zaangażowani w odbudowę Kijowa. Nosiłam cegły na Chreszczatyku. Parę razy widziałam tam Nikitę Chruszczowa, jak przechodził przez jezdnię. Był wtedy I sekretarzem ukraińskiej partii. Widziałam też niemieckich jeńców. Przywozili ich ciężarówkami na pl. Kalinina, teraz to Majdan Niepodległości. Błagali, żeby ich rozstrzelać, ale czekały na nich szubienice i pętle. Samochody dawno odjechały, a oni długo bujali się na wietrze na mrozie. Jak wieczorami wracałam ze szkoły, to strasznie się ich bałam.

Miałam przyjaciółkę, też z żydowskiej rodziny, która mieszkała na jednej z ulic odchodzących w górę od Majdanu. U niej na podwórzu pracowali niemieccy jeńcy. Ona przynosiła im jedzenie, chociaż rok wcześniej by ją zamordowali, gdyby tylko zobaczyli ją na ulicy.

Najpierw mieszkaliśmy w mieszkaniu po dziadku z krewnymi taty. Wcześniej mieszkali tam wujkowie Aron i Mila, najmłodszy z jedenaściorga rodzeństwa, oraz ciocia z mężem i synem. Aron i Mila byli sobie bardzo bliscy. Kiedy Milę zmobilizowali, Aron poszedł z nim do wojska na ochotnika. Dostali się do niewoli i Niemcy ich rozstrzelali.

Kiedy tata zmarł, z mamą stałyśmy się tam zbędne. Nie miałyśmy gdzie się podziać. W Kijowie żyła pewna kobieta imieniem Marija, która w czasie okupacji pracowała dla Niemców. Gdy to wyszło na jaw, musiała szybko uciekać. Nie wiem, jak to się stało, ale mamie udało się z nią dogadać. Oddała nam swój pokój w budynku niedaleko Majdanu. W całym mieszkaniu żyło ze 25 osób. Przeżyłyśmy z mamą w tym 8-metrowym pokoju 20 lat. Drzwi otwierały się na wprost publicznej toalety, do której co rano ustawiała się długa kolejka. Ale było ciepło, stała burżujka.

Chciałam iść na studia na dziennikarstwo, ale w 1948 r. Żydów tam nie wpuszczali. Piąta rubryka w paszporcie (w radzieckich dokumentach zapisywano tam narodowość, więc Żydów ze względu na dyskryminację nazywano czasem „inwalidami piątej grupy” – red.). Pewnego dnia mama spotkała na ulicy chłopaka, który chodził do szkoły z moim bratem. Poznał mamę i zaoferował pomoc. Jego znajomy był dyrektorem w instytucie pedagogicznym. Załatwił mi studia na wieczorowym wydziale ukraińskim, na który trwał nabór. Po szkole poszłam do pracy do drukarni „Kyjiwśkiej prawdy”, początkowo jako uczennica korektora. Przepracowałam tam 40 lat.

Pewnego dnia brat przyjechał do nas z Moskwy ze swoim szefem. Pamiętam jego nazwisko: Pieriec. Szef szukał pewnego człowieka. Poszliśmy we troje pod wskazany adres. Napotkany mężczyzna powiedział, że tego człowieka tu nie ma. Zniknął jeszcze w 1937 r., rozstrzelali go. Przed rewolucją to był niewiarygodnie bogaty kupiec. Na Chreszczatyku do tej pory stoi jego kamienica. Gdy tak rozmawialiśmy, mój przyszły mąż Josyp przechodził obok i zwrócił na mnie uwagę. Wkrótce pojechałam do Jałty na wakacje. Ktoś do mnie podszedł i zapytał, czy nie jestem czasem z Kijowa. To był Josyp. Tak się poznaliśmy i pobraliśmy.

W życiu codziennym antysemityzmu się nie czuło. W wydawnictwie, w którym pracowałam, było zresztą wielu Żydów. Ale ludzie się bali. Nie mogłyśmy z mamą pójść do synagogi, bo KGB wszystkich śledziło i mama mogłaby stracić pracę. Mąż, który zmarł w 1991 r., nigdy nie rozmawiał z Arturem na tematy żydowskie. Wszyscy wiedzieli, że Niemcy mordowali Żydów w Babim Jarze, ale nigdy tam nie chodziliśmy, choć leżeli tam i nasi krewni. Z drugiej strony nie udawaliśmy Rosjan ani Ukraińców. W piątej rubryce mieliśmy narodowość żydowską, chociaż wielu ją zmieniało. W 1983 r. na obozie pionierów Artur poznał studentkę z Ameryki. Mieli wspólne zainteresowania – malarstwo. Dziewczyna obiecała, że wyśle mu z USA pocztówki z Muzeum Guggenheima z obrazami Marca Chagalla. Tak zrobiła. Zabroniliśmy mu odpisać na list. „Kyjiwśka prawda” należała do partii, jak wszystkie inne gazety. Mogłabym za to stracić pracę.

W 1951 r. aresztowali w Moskwie wujka Josypa, rzeźbiarza i malarza. Przed rewolucją uczył się w kijowskiej szkole artystycznej. Terminował u najbardziej znanych artystów moskiewskich. Po wojnie poskarżył się komuś ze znajomych, że władze zamykają żydowskie teatry i gazety. Ktoś doniósł i dali mu 10 lat łagru za kosmopolityzm. Podczas śledztwa dawali mu spać po pół godziny na dobę, po czym prowadzili na przesłuchania. Śledczy mu powiedział: przyznasz się nawet, że Hitler jest twoim ojcem. Trafił na budowę kanału Wołga–Don. Po śmierci Stalina zaczęli te sprawy rewidować, w 1954 r. go zrehabilitowali, uwolnili i dali niewielkie mieszkanie w Choroszowie-Mniownikach na przedmieściach Moskwy. Kiedy odwiedzał nas w Kijowie, potwornie krzyczał przez sen. Zarabiał malowaniem pejzaży i martwych natur, ale po cichu namalował też serię obrazów o Holokauście i przed rewolucyjnym żydowskim Kijowie. Publicznie nie mógł ich pokazać. Zmarł w 1979 r. Dopiero po tym, jak Ukraina odzyskała niepodległość, te obrazy zaczęły się pojawiać na wystawach.

Nikogo już nie mam

Między Rosjanami a Ukraińcami nigdy nie było prawdziwej przyjaźni. Pewnego razu pojechałam do brata do Moskwy, akurat obchodziłam urodziny. Zabrał nas z tej okazji do restauracji, a potem na mecz piłkarski miejscowej drużyny z kijowskim Dynamem. Przez cały mecz kibice wyzywali Ukraińców od sałojadów i chochłów. Nieskrywana nienawiść. Wojny jednak nikt się nie spodziewał. Jej wybuch i tym razem zastał mnie w Kijowie. Nie myślałam o wyjeździe. Syn Artur przekonał mnie, kiedy na jego oczach doszło do strzelaniny. Padło sześć trupów. Początkowo mówili, że to dywersanci, ale teraz mówi się, że to dwa nasze patrole, jacyś studenci, nie zorientowały się, z kim mają do czynienia. To był jeden z pierwszych dni wojny. W tym czasie synagoga organizowała ewakuację. Artur przybiegł i powiedział, że zaraz odjeżdża ostatni autobus. Narzuciłam kurtkę na domowe ubranie i poszłam z nim do synagogi.

Dojechaliśmy do Kiszyniowa. Zakwaterowali nas w sali gimnastycznej. Warunki straszne, jedna toaleta na 100 osób, niejadalna mamałyga. Ledwo trzymałam się na nogach. Wcześniej chorowałam i przez trzy lata w ogóle nie wychodziłam na ulicę. W pewnej chwili zachwiałam się, ale złapał mnie pewien wolontariusz. Okazało się, że to kijowianin, który od 20 lat mieszkał w Mołdawii. Znalazł nam miejsce w hotelu. Po tygodniu do syna napisał nieznajomy człowiek z Wilna i zaprosił do siebie, do mieszkania po mamie, która zmarła na COVID-19. Załatwił nam miejsce w autobusie. Jechaliśmy przez dwa dni. W tym czasie nic nie jadłam ani nie piłam, żeby nie trzeba było korzystać z toalety. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Polskę, ujął nas rozmiar wsparcia. Była z nami kobieta z Mikołajowa w samych klapkach. Kiedy polskie wolontariuszki ją zobaczyły, oddały jej swoje buty.

Dzisiaj mieszkamy w Warszawie. Czy chciałabym wrócić do Kijowa? Nikogo tam już nie mam. Moi bliscy nie żyją. Została tylko żona jednego z krewnych. ©Ⓟ