Premier z pewnością nie zapoznał się z tym dokumentem. Jest za bardzo szczegółowy, jego doradcy mogli uznać, że to raczej lektura dla ministra zdrowia. Czy ten go przeczytał? Też wątpię. Odstrasza już sam tytuł „Struktura przychodów NFZ z tytułu składek na ubezpieczenie zdrowotne”. Od samego czytania pula pieniędzy przeznaczonych na nasze leczenie na pewno się nie zwiększy. Więc po co tracić czas.
Tymczasem dla polityków powinna to być lektura obowiązkowa. Ten nudny dokument finansowy pokazuje bowiem, jak fatalnie rządzona jest Polska. Jaka jest niesprawiedliwa. Widzimy to na przykładzie obciążeń składką zdrowotną. Wniosek z lektury jest taki, że bez związania wysokości składki z rzeczywistymi dochodami na pewno nic się w publicznej służbie zdrowia nie poprawi. A wymaga ona poprawy, i to radykalnej. Zmiana jest jednak niemożliwa. Uniemożliwią ją ci, których może dotknąć. Im dobrze jest teraz. Nie liczą się żadne zasady, ale ich interesy grupowe. Jeśli grupa jest liczna i politycznie silna, kolejne rządy nie mają odwagi zamachnąć się na jej przywileje. Więc pieniędzy do systemu publicznej służby zdrowia nie przybędzie, choć spora część społeczeństwa mogłaby i powinna łożyć na niego więcej.
Pierwsza niepokojąca liczba, na którą natykamy się w dokumencie NFZ, to 3 177 172. Tylu mieszkańców naszego kraju nie płaci składek zdrowotnych i nie robi tego za nich państwo. Czyli – nie mają prawa do ubezpieczenia zdrowotnego. Ta liczba z każdym rokiem rośnie. Kim są ci ludzie? Nie wiemy. Dlaczego nie poszli się choćby zarejestrować jako bezrobotni, mimo że już samo to daje im uprawnienia do bezpłatnej opieki zdrowotnej? Wiadomo tylko, że nie są to dzieci, bo te z definicji są ubezpieczone.
Dlaczego ta liczba niepokoi? Przecież w razie zagrożenia życia i tak żaden szpital nie może odmówić im pomocy. Słusznie, to podstawowa zasada solidaryzmu społecznego. Ale ponad 3 mln ludzi to spora rzesza. Ta rzesza podważa prawdziwość innych danych z dokumentu. Tych, które mówią, że publiczna służba zdrowia na opiekę zdrowotną na jednego ubezpieczonego obywatela ma rocznie zaledwie 1,6 tys. zł. To bardzo mała suma, która naprawdę jest jeszcze mniejsza. Tę średnią faktycznie przecież obniżają także ci, którzy prawa do ubezpieczenia nie mają.
Takich niepokojących danych jest w dokumencie dużo więcej. Wynika z niego na przykład, że polscy przedsiębiorcy należą do grupy obywateli ubogich. Są równie biedni jak ci, których zatrudniają. W każdym razie ich składki zdrowotne są bardzo niskie. Ponad 93 proc. właścicieli firm w naszym kraju płaci na służbę zdrowia tyle, ile osoba, której dochody nie przekraczają 75 proc. średniej krajowej. Z kieszeni właścicieli polskich firm do systemu służby zdrowia płynie miesięcznie średnio 260 zł. Wysokość tego ryczałtu ma się nijak do ich rzeczywistych dochodów. Z regularnych badań budżetów domowych, które robi GUS, wynika przecież, że pracujący na własny rachunek są grupą, której dochody są najwyższe. Jeśli dodatkowo zajrzy się do corocznych analiz Ministerstwa Finansów, to widać, jak rośnie grupa przedsiębiorców najbogatszych, płacących liniowy, 19-proc. PIT. Jest ich ponad 400 tys., a ich średnie dochody miesięczne przekraczają 19 tys. zł.
Przy tych dochodach ich obciążenie składkami zdrowotnymi powinno być wielokrotnie wyższe. Tymczasem państwo faworyzuje przedsiębiorców nie tylko podatkowo (19 proc.), lecz także niskim ryczałtem na leczenie. Jakie względy za tym przemawiają? Na pewno nie zasada solidaryzmu.
A już właścicielom kurzych ferm, hodowcom zwierząt futerkowych czy rasowych psów właściwie należałaby się pomoc społeczna, tacy są biedni. Na zdrowie płacą miesięcznie około 132 zł. Tak jakby ich miesięczne dochody były mniejsze od płacy minimalnej. Po co się tak szarpią przy tych szynszylach, skoro własnym pracownikom muszą płacić więcej?
Do publicznej służby zdrowia w 2012 r. wpłynęło z naszych składek ponad 60 mld zł. Jaki wkład w pulę przeznaczoną na leczenie mieli rolnicy? Symboliczny, chociaż z fanfarami ogłoszono reformę, w myśl której rolnicy także już za swoje leczenie płacą. Do kasy Narodowego Funduszu Zdrowia od ubezpieczonych rolników (nie licząc rolniczych emerytów, którym świadczenia i tak funduje państwo) wpłynęło w ubiegłym roku zaledwie 1,8 mld zł. Średnia miesięczna składka na zdrowie rolnika wynosi niecałe 110 zł. Prawo do bezpłatnego leczenia zyskuje za nią cała jego rodzina. Posiadacze mniej niż 6 hektarów nie płacą nic. Pozostali – złotówkę od każdego hektara.
Za tak małe pieniądze nie możemy mieć sprawnej służby zdrowia. Ta pula jednak taka mała być nie musi. Ale nie wolno jej powiększać podnoszeniem składki na zdrowie, bo to uderzy tylko w tych, którzy już teraz płacą najwięcej. Państwo ciężar utrzymania bezpłatnego leczenia musi po prostu rozłożyć bardziej sprawiedliwie. Powiększając składkę tym, których dochody już teraz są wyższe.
Jak jednak widać, odważnych do bardziej sprawiedliwego rządzenia brak. Uprzywilejowane grupy mają więcej obrońców niż pozostała część społeczeństwa.