Dwa tysiące złotych rocznie kosztuje licencja DJ, która pozwala grać nawet pirackie kawałki. Mimo to chętnych brakuje. Dopiero naloty policji na kluby zadziałały przekonująco.
Dobre czasy to były – wzdycha Marek, który w Poznaniu gra od blisko dekady. – Terytorium, Eskulap czy dawny Rapport jeszcze kilka lat temu za nockę płaciły nawet po tysiaku. Dziś gra się za 300 – 400 zł. A że coraz więcej ludzi się tym para, trzeba coraz więcej inwestować. Winyl z 2, 3 utworami kosztuje 40 zł, jedna mp3 ściągnięta z zagranicznego serwisu około dwóch dolarów. Do tego dochodzi koszt sprzętu, same igły do gramofonów to najmniej 700 zł za parę – wylicza. – Trudno mówić o kokosach, dobrze jest, jak na czysto wyciągnę 2 – 3 tys. zł miesięcznie – dodaje.
Inny warszawski DJ, który blisko dwa lata temu porzucił pracę na rzecz grania, musiał po półtora roku wrócić do biura. – Po każdym dobrym miesiącu, gdzie zarobisz 3 – 4 tys. zł, przychodziły dwa, w których zarabiałem tysiąc. Ze średniej nie dało się utrzymać. Więc teraz wolę to robić hobbystycznie i tylko tam, gdzie mam ochotę zagrać, i dla publiki, jaka mnie interesuje – opowiada.
Obydwaj nie chcą, by podawać ich nazwiska czy nawet pseudonimy, bo występują bez licencji DJ. – Teoretycznie nie jest obowiązkowa, ale po co kusić los. Policja dokładnie przetrząsa tych, którzy jej nie mają. Nawet jeżeli nie znajdzie nielegalnej muzyki, i tak może skonfiskować sprzęt celem jego sprawdzenia – tłumaczy Marek.
Właśnie licencje DJ są dziś największym problemem środowiska. Latem 2009 r. wprowadziły ją wspólnie organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi (OZZ), by uporządkować rynek i zacząć czerpać zyski od muzyki odtwarzanej w klubach. Większość DJ-ów uznała je za niepotrzebny haracz, którego nie mają zamiaru płacić. W odpowiedzi OZZ wytoczyły przeciwko nim ciężkie działa.

Policja wchodzi do klubów

28 lipca, czwartkowy wieczór w Sopocie. Policja weszła do dwóch klubów. I nie tylko zabezpieczyła około setki płyt oraz sprzęt, z którego była odtwarzana muzyka, lecz także zatrzymała do wyjaśnień właścicieli knajp i didżejów grających utwory bez prawa do ich publicznego odtwarzania.
15 października. Historia się powtarza, tym razem policja w Sopocie sprawdza w weekend sześć lokali. W jednym znajdują didżeja grającego utwory nielegalne i nieposiadającego licencji. Konfiskują sprzęt i zatrzymują muzyka.
5 listopada, sobota w Sopocie. Policja weszła do czternastu klubów i dyskotek. Sprawdzali. W jednym z lokali znaleźli 450 pirackich płyt.
Wiosną było podobnie w klubach Białegostoku, jesienią ubiegłego roku w Poznaniu, a wcześniej w Warszawie. Oficjalne komunikaty wydawane po tych akcjach przez policję brzmią entuzjastycznie. Walka z łamaniem praw autorskich to trudne sprawy, a tu miesiąc w miesiąc sukcesy. Najbardziej jednak uszczęśliwiony okazał się być Związek Producentów Audio-Video (ZPAV). To on wraz z ZAiKS-em oraz Związkiem Artystów Wykonawców STOART zainspirował stróży prawa do kontroli legalności muzyki odtwarzanej w klubach. – Proszę mi wierzyć, wolelibyśmy nie traktować nalotów policyjnych jako straszaków, ale skoro inne metody nie zadziałały, musieliśmy sięgnąć po takie środki – mówi „DGP” dyrektor ZPAV Bogusław Pluta. Po ostatnich nalotach w październiku i listopadzie kosztującą 2 tys. zł. licencję DJ wykupiło aż 350 osób, gdy wcześniej robiło to nie więcej niż około setki osób rocznie. – Jaki tam sukces. Skoro od dwóch lat gnębią tak nas, jak i właścicieli klubów nalotami, to część ludzi wystraszyła się i dla świętego spokoju postanowiła zapłacić – zżyma się Robert Sroczyński, prezes Polskiego Stowarzyszenia Prezenterów Muzyki „DJ Union”. – Ale jestem pewien, że kiedy tylko sprawy przycichną, chętnych ubędzie. Powody są dwa: większości DJ po prostu na taki wydatek nie stać. Ledwie kilkudziesięciu, prawdziwa elita, zarabia naprawdę duże pieniądze. Reszta traktuje granie raczej jako na wpół hobby, na wpół metodę na dorobienie sobie – tłumaczy Sroczyński.



Według GUS ponad trzy tysiące osób zarejestrowało działalność gospodarczą jako didżej czy wodzirej. Ale samo środowisko ocenia, że tak naprawdę zawodowo, czyli regularnie i czerpiąc z tego zyski, gra ich znacznie mniej: tysiąc, najwyżej półtora tysiąca, z czego nie wszyscy mają założone firmy. – Profesjonalistów grających po 3 – 4 razy tygodniowo w klubach w całym kraju i zarabiających naprawdę duże pieniądze jest zaledwie kilku – ocenia warszawski didżej. Kolejnych kilkuset gra, jak to określają, na wiejskich dyskotekach, zazwyczaj też zresztą podobnie jak ci undergroundowi z klubów w miastach dorywczo, po 2 – 3 razy w miesiącu. Część nie dostaje za to żadnych pieniędzy, mają tylko zapewnione darmowe drinki. – W środowisku jest ogromna płynność. Ktoś się pojawia, potem rezygnuje. Ciężko traktować to jako stałą pracę – tłumaczy Marek z Poznania. – I stąd opory przed licencjami. Wykupię do końca roku, a po kilku miesiącach zrezygnuję z grania i kasa wyrzucona – dodaje.
Podobno licencje wymyślili sami didżeje. Tak przynajmniej twierdzi ZPAV, który je wydaje. To grający w klubach mieli sami zgłaszać się do OZZ z pytaniami, jak zalegalizować swoją twórczość, czy utwory z legalnie kupionych nośników po ich skopiowaniu nadal są legalne, czy te zakupione za granicą można odtwarzać przed polską publicznością. – Poszliśmy im na rękę, opracowując licencję DJ. Dzięki niej i opłacie ponoszonej na twórców można legalnie odtwarzać muzykę nawet ściągniętą nielegalnie z sieci czy skopiowaną z innych nośników – opowiada Pluta.

Koniec z muzyką na żywo

Kiedy już licencję stworzono, didżeje odmówili rejestrowania się. – Okazało się, że chcą licencji, ale za darmo. Jako organizacje zarządzające prawami autorskimi wyceniliśmy je jako opłatę za korzystanie z utworów muzycznych w celach komercyjnych i nagle okazało się, że nie ma chętnych – skarży się Pluta. – Wycenili. Ale zupełnie nie wiadomo, na jakiej podstawie. Nie skonsultowali tego z naszym środowiskiem, tylko narzucili warunki – odpowiada Robert Sroczyński. – A 2 tys. zł to dla wielu stanowczo za dużo. Nic dziwnego więc, że chętnych do płacenia nie ma – dodaje prezes DJ Union. – I jak by tego było mało, jeszcze inspirują policję do nalotów. Ale my tak tego nie zostawimy. Właśnie przygotowujemy wniosek do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów o zbadanie, czy licencja DJ nie łamie zasad wolnej konkurencji – dodaje.
ZPAV broni się, że nikogo do wykupywania licencji nie zmusza. – Gdy didżej gra legalną muzykę, czyli zakupioną z prawami do odtwarzania publicznego lub pochodzącą z zagranicznych sklepów online, jak Beatport, licencja nie jest wymagana. Jednak większość tego nie robi, zarabia na graniu, a nie chce ponieść opłaty na rzecz twórców – uważa dyrektor ZPAV.
Sami didżeje uważają jednak, że OZZ chcą ściągać z nich haracz. – „Zapłacisz i możesz już grać pirackie mp3 ukradzione z internetu”, „licencja w UK kosztuje tyle samo, ale jest wymagana jedynie od najlepiej zarabiających didżejów, jest pewien pułap, od którego tę licencję musisz posiadać”, „ustawa o ochronie praw autorskich nie bierze pod uwagę tego, że można otrzymać kawałki od znajomych producentów czy też grać zupełnie niewydane własne utwory” – zżymają się na forach internetowych i Facebooku. Ale też przyznają, że naloty policji utrudniają im pracę. – Jeśli rzeczywiście trzeba będzie opłacać licencje, właściciele klubów musieliby podnieść stawki – oceniają. – A na to się nie zanosi, bo ludzie coraz częściej chodzą do klubów nie dla muzyki, tylko żeby się upić. Finał może być taki, że w większości lokali będzie grało zamiast żywej muzyki kawałki z radia albo muzę z winampa. Przestanie się nam opłacać nawet hobbystyczne granie – podsumowuje warszawski DJ.