Od świtu do nocy. Na dwóch zmianach, biorąc nadgodziny i dodatkowe zlecenia. Żeby spłacić kredyt, żeby dorobić, żeby w końcu nie wypaść z obiegu. Pracujemy do granic wytrzymałości. Bo chcemy.
Od świtu do nocy. Na dwóch zmianach, biorąc nadgodziny i dodatkowe zlecenia. Żeby spłacić kredyt, żeby dorobić, żeby w końcu nie wypaść z obiegu. Pracujemy do granic wytrzymałości. Bo chcemy.
Marek (imię zmienione) zmarł pod koniec lipca. Po prostu upadł po wyjściu z palarni. W budynku TVP na placu Powstańców Warszawy. „Prokurator, policja, pogotowie ratunkowe w TVP. Godzinna reanimacja na placu niestety nie pomogła. Serce montażysty i pasjonata informatyki nie wytrzymało. Zostawił żonę i nastoletnią córkę” – napisała na Facebooku jedna ze znajomych Marka. Od wielu lat całkowicie zaangażowany w redakcyjną pracę. Montażysta, informatyk, człowiek wielu możliwości. Przyjaciele mówią, że słynął z żelaznych nerwów, umiejętności pracy pod presją czasu i ludzi. Niejeden raz na ostatnią chwilę ratował materiały, które z przyczyn technicznych nie miały prawa ukazać się na czas na antenie. Marka uratować się nie udało. „Pracy oddany bezgranicznie. Również wczoraj przyszedł do redakcji, mimo że od kilku dni wybierał się do lekarza. Zmarł na rękach kolegów” – napisali w słowach pożegnania koledzy z pracy.
Po śmierci Marka na placu Powstańców huczało od plotek, oskarżeń po adresem pracodawcy i powszechnie łamanego prawa pracy. Ktoś zarzucił, że to przez firmę. Że Marek się bał. Wiadomo, jaka sytuacja panuje w TVP. Zmiana za zmianą, końca nie widać. Nikt nie zna dnia ani godziny. Mówią, że Marek też się bał. Bał się, że i jego wyrzucą, jak tylko odpuści. Każde opuszczenie posterunku było odnotowywane. Na drugi dzień po śmierci Marka kilku pracowników TVP idzie w końcu do lekarza. Ktoś inny bierze zaległy urlop, który wciąż i wciąż odkładał ze strachu, że wymienią go na nowszy model. Ktoś w końcu stwierdza, że ma dość. Że dłużej po 15–18 godzin dziennie pracować nie będzie.
Szkoda każdej godziny
„Jak boli, to znaczy, że człowiek żyje” – słychać nieustannie na korytarzach redakcji, korporacji, urzędów, sklepów czy firm rodzinnych. Bagatelizujemy symptomy, nie słuchamy własnego organizmu. Wychodzimy z założenia, że nam się to nie przytrafi. Gdyby zapytać co drugiego pracownika na umowie-zleceniu, o dzieło czy mającego własną firmę, kiedy ostatnio był u lekarza, niemal każdy wzruszy ramionami. Bo od kiedy stracił etat, nie ma już ubezpieczenia firmowego. Bo od kiedy jest na swoim, nie ma czasu stać w kolejce do przychodni. Bo pracuje na godziny, bo szef patrzy mu na ręce, bo nie może się spóźnić, a na dzień wolnego nie ma szans. Tak jak Kinga (imię zmienione), która od 10 lat jest na umowie śmieciowej, bo firma, w której pracuje, nie uznaje etatów. – Szef otwarcie powiedział mi, że nie będzie się bawił we wszystkie te ZUS-y, że to jest za dużo zawracania głowy, kontroli etc. Że u niego w firmie pracuje się albo na własnej działalności i wystawia co miesiąc faktury, albo na zleceniu. Na prowadzenie firmy mnie nie stać. Po dwóch latach, kiedy skończyłyby się preferencyjne stawki, poszłabym z torbami. Poza tym koszty miałabym prawie żadne i zabiłyby mnie podatki. Wybrałam więc umowę o dzieło. Sama płacę ubezpieczenie zdrowotne – prawie 400 zł miesięcznie. Ale szansy na zwolnienie czy płatny urlop nie mam. Raz na dwa lata szef w przypływie dobroci da nam tydzień płatnego urlopu. Poza tym każdy musi martwić się o siebie. Cały czas szukam innej pracy, ale etatu w ciągu trzech ostatnich lat nie zaproponował mi nikt – mówi Kinga. – Pracuję na godziny, każda godzina mniej oznacza mniejszą wypłatę. Często biorę dodatkowe, żeby dorobić. Średnio dziennie pracuję około 12 godzin. Do lekarza chodzę raz w roku, o ile uda mi się dostać przed pracą. Nie badam się profilaktycznie, na szczęście raczej nic mi nie jest. Mam dopiero 36 lat.
Kilkanaście godzin dziennie pracował też często Marek. Gdyby poszedł do lekarza kilka dni wcześniej. Gdyby uznał, że złe samopoczucie to nie zwykłe przemęczenie, być może wciąż by żył. Tak samo jak Dorota M., lekarka anestezjolog z Białogardu, która zmarła w szpitalu po czterech (a według niektórych źródeł ośmiu) dobach dyżurowania. Dorota M. pracowała, bo nie chciała odmawiać. Bo czuła się na siłach. Oboje mieli po czterdzieści parę lat. Marek 46, Dorota 44. Oboje oddani pracy. Za bardzo.
Pracowity brzmi dumnie
Kiedy z kolejnych badań statystycznych wynika, że Polacy są jednym z najbardziej pracowitych narodów świata, nasze poczucie wartości rośnie. W rankingu OECD pod względem liczby przepracowanych godzin zajmujemy drugie miejsce w całej Unii Europejskiej, a piąte na świecie. W raporcie Ipsos Global zajmujemy z kolei 11. pozycję jako najbardziej zapracowany kraj świata. Brzmi dumnie. Lepiej przecież być zapracowanym niż leniwym.
Robert, 39-letni informatyk, podkreśla, że współcześnie każdy musi być pracoholikiem. Że wymusza to presja środowiska. – Świat dzieli się na tych, którzy nie mają pracy, i wszystkich pozostałych, którzy pracują na najwyższych obrotach. Moi znajomi też pracują do późnych godzin wieczornych, często w weekendy. Nikogo to nie dziwi. Z dwojga złego wolę być pracoholikiem niż bezrobotnym.
Kinga Ślużyńska, psycholog, psychoterapeuta, ostrzega jednak, że uzależnienie od pracy jest równie częste i równie poważne jak alkoholizm czy narkomania. – Jeśli przez pracę zaczynają cierpieć nasze zdrowie, relacje rodzinne i przyjacielskie. Jeśli nie potrafimy sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz robiliśmy coś innego niż zadania związane z pracą, to powinna zapalić nam się w głowie czerwona lampka. Granica pomiędzy pracowitością a pracoholizmem jest bowiem niezwykle cienka – tłumaczy Ślużyńska. – Jeżeli często pracujemy po godzinach, kosztem snu i urlopu, a poczucie zmęczenia zalewamy kawą, drinkiem lub tabletką przeciwbólową, to znak, aby się zatrzymać i coś zmienić.
To nie jest normalne, że pracujemy po 10–12 godzin dziennie. A to tylko według oficjalnych danych. Nieoficjalnie spędzamy w pracy i 18 godzin dziennie, co w dłuższej perspektywie nawet dla zdrowego organizmu jest zabójczą dawką. I chociaż GUS bombarduje nas kolejnymi danymi o tym, jak to nagminnie chodzimy na lewe zwolnienia lekarskie, to w rzeczywistości ponad połowa pracujących nie była na zwolnieniu od dobrych kilku lat. Do pracy chodzimy z lekką grypą, zapaleniem gardła, oskrzeli, a niekiedy i płuc. Angina też w pracy niestraszna, podobnie jak zatrucie pokarmowe. Jedyne, co jest w stanie zatrzymać nas choć na chwilę w domu, to rotawirus. Na zwolnienia mogą sobie pozwolić tylko szczęśliwcy etatowi, których z miesiąca na miesiąc ubywa. Jeśli rozejrzeć się po bliższym i dalszym gronie, większość osób już dawno zapomniała, jak wygląda L-4, nie wspominając o podaniu o urlop. Bo pracujący „na firmie” czy na śmieciówkach nie mają ustawowego urlopu. Co czwarta osoba na własnym nie odpoczywała dłużej niż dwa dni weekendu od 3–4 lat. Na najwyższych obrotach, pompowani kawą, napojami energetycznymi, niezdrowym jedzeniem, niedospaniem. Niemal jak konie pociągowe.
Obniżona, uzależniana od sukcesów w pracy samoocena, bezsenność, napięcie psychiczne, drżenie rąk, choroby serca. – W najgorszych przypadkach zasłabnięcia, zawały, trwałe uszczerbki na zdrowiu – wylicza Małgorzata Osowiecka, psycholog z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. – Znane są mi przypadki osób, które nie spały parę nocy z rzędu i nie obniżyły wcale swojego poziomu efektywności. Możemy doprowadzić się bowiem do skraju wytrzymałości przy niewielkich sygnałach z wnętrza organizmu i przy braku sygnałów ze strony otoczenia. Inni widzą przecież tylko naszą wydajność i energię. Co prawda czasami mogą nas zdradzić podkrążone oczy, ale czy wypada to komentować... Czasami czujemy, że coś jest nie tak, boli nas głowa, zauważamy ogólny spadek energii, ale to ignorujemy. Nie chcemy brać wolnego, zaprzeczamy problemom.
Oficjalnie 5 proc. Polaków ma objawy pracoholizmu. „Co tam 5 proc.” – powiedzą pracownicy. Ale skrajne zapracowanie z miesiąca na miesiąc przechodzi na coraz większą rzeszę pracowników. Zmienia się, dostosowuje do zmian na rynku. Zaharowanie A.D. 2016 nie jest już nawet siedzeniem w pracy od rana do nocy, ale byciem na nieustannym stand bayu. Dostępność, sprawdzanie służbowej poczty, przeglądanie statystyk. Nieustannie włączony przycisk power.
Małgorzata Kruk, psycholog, specjalista terapii uzależnień, doktorantka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, która koordynuje portal dla osób uzależnionych behawioralnie www.uzaleznieniabehawioralne.pl, podkreśla jednak, że nie wszyscy na stand bayu to pracoholicy. – Różnica między jednymi i drugimi polega na tym, że osoba uzależniona od pracy podporządkowuje całe swoje życie wyłącznie temu działaniu – wyjaśnia psycholog. – Pracoholik nie ma innych zainteresowań, nie potrafi efektywnie wypoczywać.
Mimo chronicznego zmęczenia, mroczków przed oczami, porannego bólu brzucha nie odpuszczamy. Badania CBOS-u pokazują, że pracowitość ceni aż 95 proc. badanych. Tyle samo z nas uważa, że każdą pracę należy wykonywać z sercem, nawet jeśli nie jest specjalnie znacząca. Wierzymy, że pracowitość to niezbędny warunek do osiągnięcia sukcesów w życiu oraz że praca nadaje sens naszej egzystencji. Pracujemy na najwyższych obrotach, nierzadko biorąc pracę do domu lub dodatkowe zlecenia, na czas wolny. Aż 7 proc. z około 16 mln aktywnych zawodowo Polaków pracuje na kilka etatów.
Jestem członkiem GAP-u
Doktor Kamila Wojdyło z Instytutu Psychologii PAN i Kliniki Psychologiczno-Psychiatrycznej Psychomedic w Warszawie specjalizuje się w psychoterapii uzależnienia od pracy i mechanizmach regulacyjnych osobowości. Jest ekspertem w zakresie wiedzy o pracoholizmie i leczenia problemu. Od kilkunastu lat prowadzi badania naukowe w kraju i za granicą oraz praktykę kliniczną. Jej zdaniem obserwujemy wszechobecny pęd życia i intensywność pracowania. – W każdym indywidualnym przypadku jednak powody, dla których dana osoba dużo pracuje, mogą być różne. Osoby uzależnione od pracy na przykład działają motywowane przede wszystkim przez wewnętrzny przymus. Zasadniczo nie potrzebują wymagań szefa czy presji środowiska pracy, aby się od pracy uzależnić. Każde miejsce pracy może być wykorzystywane do zapracowywania się, pod warunkiem że dana osoba ma predyspozycje do uzależnienia. Jak wskazują badania amerykańskie, od pracy można się uzależnić, nawet prowadząc gospodarstwo domowe (nie pracując zawodowo) – tłumaczy dr Wojdyło.
Badania, które dr Wojdyło prowadzi wraz ze współpracownikami polskimi i niemieckimi, pokazują, że pracoholizm jest niezależny od wieku i płci. Zawsze jednak wiąże się z negatywnymi skutkami dla zdrowia. – Pracoholicy stale działają na odcięciu od własnych emocji, w każdym obszarze ich życia. Doprowadzają się do stanu paraliżu odczuwania własnych emocji. Stan ten określam jako anhedonię emocjonalną. Paradoks uzależnienia od pracy polega na tym, że w stanie anhedonii emocjonalnej potrzeba coraz więcej pracy, ekstremalnych doznań, by móc cokolwiek odczuwać. Z błędnego koła zapracowania coraz trudniej jest wyjść – dodaje dr Wojdyło.
„Zapracowanie to chleb powszedni. Nie sposób utrzymać się w Polsce, pracując na jednym etacie” – tak tłumaczy wielu podopiecznych dr Wojdyło. Na stronie Work Passion, którą prowadzi, można poznać m.in. historię Julii. Z lęku przed popełnieniem błędu przeciągała czas pracy w nieskończoność. Była stale w trybie pracy. Gdy koleżanka zapraszała ją na weekend na przejażdżkę rowerową, odmawiała. Pewnego dnia, kiedy już nikt ze znajomych nie zadzwonił, poczuła, że potrzebuje pomocy. Opisana jest też historia Huberta, dyrektora zarządzającego, który jak przyznaje, poległ na własnym sukcesie. Pracował 16 godzin dziennie, latami nie był na urlopie. Nie miał dzieci. Chciał być stale podziwiany. Krytykę odczuwał jako obrazę. W grupie anonimowych pracoholików jest też Monika, która od wczesnego dzieciństwa słyszała: „Bez pracy nie ma kołaczy”. Matka Moniki była lekarką, dbała o dom i wychowywała dzieci. Taka kobieta siłaczka. – Czas musiał być zawsze czymś sensownym wypełniony, nie można było go marnować – opowiada Monika. Jej rodzice rozwiedli się, jak miała 6 lat. Dziś wie, że źródła uzależnienia tkwią we wczesnych latach dzieciństwa.
Doktor Aleksandra Hulewska, psycholog i psychoterapeuta, zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt związany z zapracowywaniem się. – Coraz częściej dajemy się omamić producentom towarów konsumpcyjnych, którzy próbują nam wmówić, co jest dla nas ważne. Wymieniamy więc telefon na lepszy model, kupujemy nowszy samochód, przeprowadzamy się do większego mieszkania, by za chwilę zmienić je na jeszcze większe. Zadłużamy się, by na to wszystko starczyło, a potem zaharowujemy ponad miarę, by pospłacać długi. Jak trafnie ujął to Dalajlama: „Poświęcamy swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, a następnie poświęcamy swoje pieniądze, by odzyskać zdrowie”. – Do pracy ponad miarę z jednej strony popycha nas konsumpcjonizm napędzany przez wielkie korporacje, a z drugiej – wewnętrzna pustka, która jest pokłosiem konsumpcjonizmu. W tym drugim wypadku kompulsywne przepracowywanie się pełni funkcję obronną.
Śmierć przy biurku
Już w 1971 r. Wayne Oates, amerykański pastor i psycholog, porównał pracoholizm do alkoholizmu. Późniejsi naukowcy próbowali jednak nadać pracoholizmowi wymiar jak najbardziej... pozytywny. Dopiero w 1980 r. Marilyn Machlowitz zaczęła przedstawiać pracoholika z jednej strony jako osobę kreatywną i pracowitą, z drugiej uzależniającą się tylko od jednej czynności, której była w stanie podporządkować wszystko. Pracy. Nie prowadzono jednak wówczas żadnych badań na temat uzależnienia od niej, traktując zjawisko raczej jako pewien wzór zachowania. Dopiero w latach 90. pojawiły się takie określenia jak „workaholic”, „addicted to work”. – Żyjemy w czasach dużego indywidualizmu, wolimy radzić sobie sami. Telewizja prezentuje nam obraz stale zadowolonych pracowników, w sklepach panuje moda na wiecznie uśmiechniętych ekspedientów. I jak tu powiedzieć, że ja jestem zmęczony(-a)? – pyta Osowiecka. – Oczywiście tego typu wątpliwości potęguje brak pracy, docierające do wielu z nas informacje o trudnościach w odnalezieniu pracy po studiach, atmosfera w domu rodzinnym czy niepokój dotyczący życia i przyszłości osób w wieku 18–30 lat. W starszym wieku, u pracowników już doświadczonych zawodowo i życiowo, mamy kwestię drugiej młodości, strachu przez wyparciem przez tych młodszych, a także wypalenia zawodowego. Zdaniem Osowieckiej tego typu myśli nieraz skutkują wzmożoną kontrolą emocjonalną, co znowu może być powodem poważnych problemów somatycznych, z zawałem serca włącznie.
Według nowej teorii uzależnienia od pracy – work craving, którą dr Wojdyło opracowała w 2013 r., osoba musi m.in. pracować w stylu obsesyjno-kompulsyjnym i uporczywie dążyć do nierealistycznie wysokich standardów. Żaden rezultat pracy nie jest wystarczający, ciągle musi być więcej i lepiej. Głównym celem takiego stylu pracy jest według teorii dr Wodyło reperowanie niskiej samooceny i redukowanie negatywnych emocji.
– Dostrzeżenie symptomów pracoholizmu w postaci stresu, przeciążenia czy chorób somatycznych musi wiązać się z przyznaniem do błędu. A to jest trudne. Tym trudniejsze, że z różnych stron płyną sygnały aprobaty i uznania dla naszego poświęcenia. Szefowie są zadowoleni z liczby wypracowanych przez nas nadgodzin, znajomi podziwiają nas za kolejny awans, a handlowcy zacierają ręce na myśl o naszej rosnącej zdolności kredytowej – dodaje z kolei Hulewska. – Zaharowując się, wpisujemy się w model wydajnego pracownika, odpowiedzialnej głowy rodziny, produktywnego członka społeczeństwa itd. Tylko nieliczni potrafią zerwać z takim wizerunkiem i zmienić życiowy kurs. Reszta podąża drogą przodownika pracy, nawet za cenę utraty zdrowia.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama