Taksówkarze lubią czasem pogadać z klientem. Całkiem niedawno trafił mi się kurs z młodym chłopakiem po turystyce i rekreacji, który zaczął jeździć w korporacji, bo miał już dość szukania pracy w zawodzie, który byłby choć zbliżony do kierunku, który ukończył. – Ale zobaczy pan – odgrażał się. – Niedługo to jeszcze potrwa. W końcu młodzi u nas też nie wytrzymają i wyjdą na ulice, tak jak ci gniewni z Hiszpanii czy Grecji.
Nieśmiało zauważyłem, że w ostatnich latach manifestacje nam nie w głowie, bo większość społeczeństwa pamięta jeszcze trudniejsze czasy na rynku pracy po zmianie ustroju. Przecież jesteśmy społeczeństwem na dorobku i każdy jakoś musi sobie radzić.
Tyle że przecież właśnie ta nasza wrodzona zaradność tym razem może zadziałać na szkodę ogółu. Bo Polak bez pracy zamiast protestować przed ministerstwem albo koczować w Łazienkach przed kancelarią premiera, po prostu pojedzie szukać etatu tam, gdzie mu go zaoferują. W ciągu ostatniej dekady według różnych szacunków do pracy za granicą wyjechało przecież około 1,5–2 mln osób, w tym większość młodych i nawet 300 tys. dzieci.
To czerwona kartka dla rządzących za brak spójnych pomysłów na wsparcie zatrudnienia młodzieży czy też startu w dorosłe życie. Dużo bardziej groźna niż wszystkie pikiety oburzonych czy gniewnych razem wzięte. W czasach demograficznej zapaści, braków w kasie ZUS-u, ciągłego spowolnienia gospodarczego emigracja młodych, wykształconych osób to strata trudna do odrobienia. To prawda, że Polska nie Hiszpania, więc i młodzi gniewni zamiast na ulicy siedzą sobie spokojnie w domach i nie protestują. Odkładają pieniądze, rodzą dzieci, płacą składki, tyle że nie w Polsce, ale w Anglii, Niemczech czy Irlandii. I zapewne nie myślą o powrocie. Chcą być zatrudnieni, nie gniewni.