Uczelnia to nie szkoła zawodowa. Dlatego chcemy dołączyć do kształcenia zagadnienia humanistyczno-społeczne - mówi Profesor Daria Lipińska-Nałęcz, wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego.

Dlaczego Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego (MNiSW) zataiło, że rząd nie zgodził się na przyznawanie stypendiów rektora już na pierwszym roku? Przecież było wiadomo, że tego nie da się utrzymać w tajemnicy.

Nie staraliśmy się zataić tej informacji. Ujawniliśmy nasze stanowisko. Co więcej, debata będzie kontynuowana.

Dlaczego nie udało się wprowadzić tej formy pomocy dla studentów?

Ministerstwo Finansów podczas obrad Rady Ministrów zgłosiło wniosek o wycofanie tej zmiany z projektu nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym. Rząd to zaakceptował.

Czy resort nie próbował walczyć o te stypendia?

Broniliśmy tego rozwiązania. Ale są granice, poza które nie mogliśmy wyjść. Na przeszkodzie stanęła bowiem kwestia finasowania tych stypendiów. Trzeba byłoby na nie przeznaczyć 418 mln zł. Warto podkreślić, że do tego rozwiązania nie był przekonany Parlament Studentów Rzeczypospolitej Polskiej (PSRP). Dlatego łatwiej było nam akurat z tego na razie zrezygnować, ale to nie oznacza, że wyrzuciliśmy ten pomysł do kosza. Wymaga on jednak dopracowania.

Co nie podobało się studentom?

Sposób dystrybucji tych środków. Chcieli, aby to minister przydzielał stypendia dla najlepszych maturzystów podejmujących studia, a nie – jak proponowaliśmy – żeby były rozdzielane jak pozostałe stypendia rektora, przez każdą uczelnię. PRSP twierdzi, że pieniądze nie trafiałyby do najlepszych studentów rozpoczynających naukę w szkole wyższej.

Dlaczego państwo nie zgodzili się na takie rozwiązanie?

Doprowadziłoby to do tego, że studenci z mniejszych uczelni nie otrzymaliby tych środków. Ponieważ zazwyczaj jest tak, że ci z najlepszymi wynikami maturalnymi podejmują naukę w największych ośrodkach akademickich. Nie chcemy pozbawiać mniejszych szkół tych funduszy. Zarządzamy nie tylko pieniędzmi, ale pewnym procesem społecznym. Zależy nam na tym, aby fundusze na te stypendia trafiły również do lokalnych szkół, właśnie po to, aby najlepsi maturzyści z góry nie rezygnowali z tych uczelni.
Po drugie, jak wyliczyliśmy, stypendia na pierwszym roku trafiałyby do ok. 40–50 tys. osób. Co oznacza, że ministerstwo musiałoby rozpatrzyć wnioski w tej sprawie. Załóżmy, że złożyłoby je 100 tys. osób. To oznacza, że w resorcie nauki musiałby powstać organ, który zająłby się rozpatrzeniem tych wniosków. Wymagałoby to zatrudnienia kolejnych urzędników. Na chwilę obecną takie rozwiązanie nie jest możliwe, bo nie ma zgody na rozbudowywanie struktur biurokratycznych.

Twierdzi pani, że resort nie wycofuje się z tej propozycji, ale na razie wstrzymuje się z jej wykonaniem. Co zatem biorą państwo pod uwagę?

Nie możemy zaakceptować propozycji, aby to na ministrze spoczywał obowiązek przydzielania tych stypendiów. Można jednak rozważyć, czy stworzenie odrębnego, centralnego systemu rozdzielania środków stypendialnych miałoby sens. Byłaby to duża instytucja, bowiem grupa studentów pobierających świadczenia jest ogromna. Ale wtedy nie byłoby żadnego problemu ze zwrotem niewykorzystanych środków, sprawowaniem kontroli nad pobieraniem stypendiów przez studentów na kilku uczelniach (co i tak teraz ograniczył system zbierania danych od szkół wyższych POL-on) czy innymi próbami oszukiwania systemu. Ujednolicone też zostałyby zasady przydzielania tych środków. Co oznacza, że pieniądze rzeczywiście trafiałyby i do najzdolniejszych, i najbiedniejszych studentów w całym kraju. Obecnie bywa tak, że inne zasady udzielania świadczeń powodują, iż np. osoba o takim samym dochodzie na jednej uczelni dostaje wsparcie, a na innej już nie. To jest temat do przemyślenia. Przy centralnym systemie jest jednak jedna kłopotliwa kwestia, mianowicie koszty utrzymania domów studenckich. Bowiem remonty akademików są opłacane również z tych środków.

A czy to nie jest porażka resortu, że nie udało się przyjąć propozycji, o którą wnioskował minister nauki?

Nie widzę wielkiej tragedii w tym, że rząd tej propozycji nie przyjął. Najważniejsze jest to, aby sytuacja materialna młodego człowieka nie odcinała mu drogi do edukacji. Już w obecnym systemie mamy zagwarantowaną pomoc socjalną dla tych studentów od pierwszego roku.

PSRP twierdzi, że propozycja, z której zrezygnował rząd, była główną prostudencką zmianą w planowanej nowelizacji przepisów. Pozostałe nie są tak rewolucyjne dla studentów.

To, że na wszystkie propozycje zgłaszane przez PSRP się nie zgodziliśmy, wynika z tego, że nie umieliśmy w tych zagadnieniach znaleźć wspólnego stanowiska. W wielu przypadkach zastrzeżenia miały starsza część środowiska akademickiego i same uczelnie. Ale gdzie dochodziło do możliwości naruszania interesów studenta, do tych zmian się przychylaliśmy. Przykładowo uregulowaliśmy kwestię zawierania w ciągu 30 dni od rozpoczęcia nauki umów ze studentami. Na prośbę PSRP nowelizacja gwarantuje, że wzór tego kontraktu ma być negocjowany z samorządem studenckim i upubliczniany na stronie internetowej. Jednak sprawy, które głębiej wchodzą w kwestie życia akademickiego, wymagały również konsultacji z innymi zainteresowanymi. Uczelnia to nie jest instytucja wyłącznie studencka. Przesunięcie o chwilę jakiegoś rozwiązania w celu poszukania lepszego nie wydaje się być szkodliwe. W zgłoszonych przez studentów propozycjach nie było też rewolucyjnych i rewelacyjnych propozycji, które bezsprzecznie należałoby poprzeć. W przyjętej nowelizacji jest wiele innych rozwiązań prostudenckich.

Jakich?

Na przykład podział uczelni na ogólnoakademickie i zawodowe. Właśnie o to chodzi, aby student wiedział, po jakie wykształcenie przychodzi. Obecnie jest tak, że w jednej grupie mieszane są osoby, które mają aspiracje naukowe, z tymi, które przyszły na uczelnię po konkretne umiejętności. To zupełnie dwa inne typy. Nie da się w jednej grupie wykształcić tych dwóch studentów. Powinny być dla nich przewidziane np. inne lektury, bo jeden ma dowiedzieć się, jak prowadzić badania naukowe, a drugi jak w życiu zawodowym, np. menedżera, zwracać się do klienta. Czyli w jednym chcielibyśmy rozbudować zdolności badacza, a w drugim aplikacyjne. Jeden ma stawiać pytania, na które nie zna gotowej odpowiedzi, a drugi powinien szybko znaleźć dobre, życiowe rozwiązanie. Jednak uczelnia to nie szkoła zawodowa. Nie można o tym zapominać. Dlatego chcemy dołożyć do tego kształcenia również komponenty humanistyczno-społeczne, które gdzieś po drodze wypadły.

Czyli?

Napływają do nas informacje nie tylko od filozofów, ale także przedstawicieli innych dziedzin naukowych (humanistycznych i społecznych) o degradacji właśnie tych fakultetów. Dlatego chcemy poszerzyć wiedzę studenta w tym zakresie. Zaproponujemy uczelniom, aby student nawet kierunku zawodowego mógł wybrać wiedzę któregoś z tych obszarów. Ponieważ nie chodzi o to, aby dowiedział się na studiach, tylko jak obsługiwać jakiś program czy sprzęt, ale także nabył takie kompetencje, które poszerzą horyzont jego wiedzy.
Jaki to ma być konkretnie obszar, będzie zależało od studenta, ponieważ inne potrzeby może mieć fizyk, a inne budowniczy. Nie chodzi o to, aby narzucać studentom konkretne zajęcia. Chcemy stworzyć paletę możliwości.

A jak to będzie wyglądało w praktyce?

Tego jeszcze nie wiemy. Planujemy okrągły stół z przedstawicielami nauk humanistycznych i społecznych. Wskażemy możliwości prawne w tym zakresie, a środowisko wskaże, co o tym myśli.

Dzisiaj odbędzie się spotkanie ze studentami. Czy będą państwo składać jakieś deklaracje?

Przede wszystkim będziemy słuchać tego, co mają do powiedzenia. Nie mamy monopolu na wiedzę. Otwieramy się szerzej na dialog. Postaramy się znaleźć z przedstawicielami każdej grupy akademickiej wspólny język. Ponieważ nie da się dojść do wspólnych celów, jak każdy obstaje tylko przy swoim.