Niejasne wyniki, zbyt długi czas oczekiwania – placówki walczą z problemami przy badaniach personelu. Każdy na własną rękę.
Chociaż nie ma centralnych wytycznych, by testować medyków, szpitale na własną rękę badają swój personel, bo boją się utraty pracowników. W placówkach medycznych wciąż dochodzi do niekontrolowanego rozprzestrzeniania się wirusa, czego dowodem jest aż 500 lekarzy, pielęgniarek i ratowników na ponad 10 tys. zakażonych Polaków.
Badania są finansowane z różnych źródeł. Za niektóre płaci NFZ, za inne urząd marszałkowski albo sanepid. – Uznaliśmy, że nie będziemy dłużej czekać na pomoc rządu. Ryzyko jest zbyt duże. Dlatego zdecydowaliśmy, że kupimy urządzenie do testowania za własne pieniądze. Swoją drogą to skandal, że wszystko tak długo trwa, szczególnie że co chwilę słychać o nowym ognisku zakażeń w placówce medycznej – mówi pracownik jednego z warszawskich szpitali.
O krok dalej poszedł Centralny Szpital Kliniczny UCK WUM w Warszawie. Postanowił zainwestować we własne laboratorium do badania testów na koronawirusa. Uruchomiono je w ubiegły piątek.
– Do tej pory współpracowaliśmy z zewnętrznymi laboratoriami. Współpracę kontynuujemy, ale wyniki trafiały do nas coraz później. Musieliśmy na nie czekać nawet ponad 24 godziny – mówi dyrektor szpitala Maciej Zabelski. – Tymczasem dopóki nie mamy wyników, nie wiemy, jak postępować ze zgłaszającym się do nas pacjentem. Dzięki własnemu laboratorium przyspieszyliśmy diagnostykę. Wyniki mamy po czterech, pięciu godzinach – dodaje.
Laboratorium jest też wykorzystywane na potrzeby personelu. – Nie wykonujemy jednak badań prewencyjnie, a wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba. Inaczej nasze laboratorium stałoby się niewydolne – mówi Zabelski. Prewencyjnie badania wykonuje natomiast Śródmiejskie Centrum Kliniczne na warszawskim Bródnie. Dyrektor ŚCK Piotr Gołaszewski dodaje, że u personelu i pacjentów będących na oddziale badania robi się raz na tydzień, a u nowych od razu po przyjęciu. Do czasu wyniku czekają jednak w osobnym pomieszczeniu. Nasz rozmówca przyznaje, że o ile na początku wyniki były już po sześciu godzinach, dziś trzeba na nie czekać nawet półtorej doby.
Urzędnicy i dyrektorzy szpitali mówią, że ciągle natrafiają na nieprzewidziane przeszkody. Choćby taką, że zamawiają w resorcie zdrowia szpatułki do pobierania wymazów, a przychodzą patyczki do pobierania materiału do… testów na ojcostwo. – Dostaliśmy tysiąc sztuk i je musieliśmy zwrócić – mówi jeden z dyrektorów. Mazowiecki urząd marszałkowski, który chce uruchomić środki unijne na zakup testów dla szpitali, dostał już na to zgodę z Komisji Europejskiej, ale od tygodnia czeka na zielone światło Ministerstwa Funduszy. Pieniądze – chodzi o 100 mln zł – już są. Chodzi o czystą formalność ze strony resortu.
Na razie Mazowsze kupiło 7 tys. takich testów, a precyzyjniej – usług wykonania diagnozy w jednym z laboratoriów, które są na publikowanej przez resort zdrowia liście certyfikowanych placówek z maksymalnym czasem oczekiwania 14 godzin. To istotne, bo szpitalom brakuje rąk do pracy, a były takie sytuacje, w których czekano nawet przez kilka dni. Nie ma też zgodności, czy należy wykonywać testy wszystkim pracownikom medycznym.
W Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie raz w tygodniu będą badani wszyscy – lekarze, pielęgniarki, personel techniczny i sprzątający. W sumie 450 osób. Placówka ma jednak własne laboratorium. Pierwsze takie badanie zostało już wykonane, nie było ani jednego wyniku pozytywnego. – To świadczy o tym, jak skuteczne są dobrze wykorzystane środki ochronne – przyznaje wicedyrektor szpitala Agnieszka Kujawska-Misiąg. Jednak dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie przekonuje, że badania przesiewowe wszystkich nie mają sensu.
Tam jednak pracuje 4 tys. osób, więc samo pobranie testów byłoby trudne technicznie. Chodzi nie tylko o zużycie sprzętu, wykorzystanie ludzi, lecz także zablokowanie bieżącej pracy laboratorium (też mają własne, którego przepustowość wynosi 1500 testów dziennie) dla przypadków, w których wyniki są potrzebne bardzo szybko. Szpital bada tylko tych pracowników, którzy mają wątpliwości co do swojego stanu zdrowia. Wypełniają oni ankietę, w której opisują, jak się czują oraz czy mieli kontakt z osobą chorą. – Wtedy to ma sens – mówi dyrektor placówki Marcin Jędrychowski. Coraz częściej pojawiają się też problemy z wynikami. W warszawskim Szpitalu Bródnowskim kilka razy zdarzyły się pozytywne diagnozy u osób, które po innym teście okazały się zdrowe.
Taki sam przypadek miał miejsce w szpitalu w Miechowie, który wykonał testy kilku osobom w laboratorium należącym do krakowskiej Diagnostyki. Wyszły pozytywnie, więc pacjenci zostali przewiezieni do szpitala zakaźnego w Krakowie, gdzie zbadano ich jeszcze raz. Tylko co 10. badany był faktycznie chory. To zaś było podstawą dla małopolskiego inspektora sanitarnego, by wydać negatywną rekomendację laboratorium Diagnostyki. W praktyce placówka mogła działać dalej. Nie zniknęła nawet z listy resortu zdrowia i dziennie wciąż wykonywała po kilkaset testów dla szpitali. Negatywnych konsekwencji nie poniosła.
– Nie zgadzaliśmy się z decyzją sanepidu, więc 20 kwietnia wysłaliśmy pismo z prośbą o wyjaśnienie. Właśnie przyszła odpowiedź o cofnięciu negatywnej rekomendacji – mówi przedstawiciel Diagnostyki Tomasz Anyszek. Co się stało? Jest kilka teorii. Po pierwsze, badania w Krakowie wykonano dwa, trzy dni później, więc stan pacjentów mógł się zmienić. Poza tym mogły zostać wykorzystane testy o innej czułości. Jak dowiedział się DGP, ministerstwo obniżyło w tym tygodniu refundację testów z 450 zł do 280 zł. Resort chce za to, aby NFZ finansował większą liczbę badań.