Przypomniałem sobie, że jednym z pierwszych objawów schizofrenii jest niedająca się stłumić potrzeba nadinterpretowania, dopatrywania się we wszystkim znaków.
Znalazłszy się w okolicznościach turystycznych, przez parę dni wędrowałem górskim szlakiem. Jak przystało na osobę z gruntu przeciętną, wybrałem trasę monotonną i asekurancką. Szedłem przez las, podchodziłem, schodziłem, znów podchodziłem, jakby poza mną i tym lasem nie było na świecie niczego. Linię horyzontu widywałem z rzadka. Nuda bywa przyjemna, jeśli ograniczyć sobie możliwości wyboru.
Telefon wyłączyłem i cieszyło mnie to tylko trochę mniej niż jednostajne, ciasne pejzaże.
Wycieczkę przerwało załamanie pogody. Nad ranem ulewny deszcz zaczął tłuc w ściany namiotu. Poczekałem, aż zelżeje, i wyjrzałem na zewnątrz – rozwodniona mgła szorowała brzuchem o jagodowiska i mchy, mżyło, po niebie ciągnęły stłoczone chmury. Przypominały stosy używanych szpitalnych kołder. Wyglądało to niezbyt obiecująco.
Zwinąłem mokry namiot, przycupnąwszy pod drzewem, zjadłem skromne śniadanie, a potem zająłem się mapą. Do najbliższego schroniska miałem parę godzin marszu, ponadto trzeba było zboczyć z zaplanowanej trasy, a ja nie lubię zbaczać z zaplanowanych tras. Mimo to pomyślałem: trudno.
Sprawdziłem jeszcze raz, na wszelki wypadek – schronisko znajdowało się za cienką przerywaną linią, na szerokiej przełęczy, która oddzielała moje lesiste pasmo od skalistego masywu o skomplikowanej nazwie upstrzonej znakami diakrytycznymi. Na mapie – dopiero teraz to do mnie dotarło – symbol schroniska był ledwie dostrzegalny, blady, na poły wymazany, wydrukowano go akurat w miejscu zgięcia papieru. Wystarczyłby inny kąt padania światła, cień, paproszek, a nie zauważyłbym go.
Cienka przerywana linia wyznaczała granicę regionu autonomicznego Gāk. Gdybym szedł zgodnie z planem, nie musiałbym jej przekraczać, ale schronisko leżało już po drugiej stronie, granicę przeprowadzono trochę bez sensu, bo przez szczyt pagórka na bocznym grzbiecie, tuż przed przełęczą. Oczywiście granice tego rodzaju są przede wszystkim kreskami na mapie, nie chodziło ani o inne państwo, ani o żadne wrogie terytorium, co najwyżej o prowincjonalny zakątek, w którym ludzie przeciągle wymawiają samogłoski i nieco bardziej niż inni lubią jeść kapustę.
Ruszyłem więc. (...) Wlokłem się z przerwami przez cały dzień. Zmierzchało, gdy dotarłem w pobliże schroniska, idąc przez niedoświetlony, szaroczarny las. Przestało padać, osuszał mnie wiatr. Kamienisty dukt, już w Gāk, prowadził ostro w dół, można było wyczuć w chłodnych powiewach obecność wyższych, surowszych gór po drugiej stronie przełęczy. Gdzieś w oddali, zadziwiająco wysoko, zapewne w szczytowych partiach masywu o skomplikowanej nazwie, parę razy błysnęło. Odstępy między błyśnięciami były tak krótkie, że wyglądało to, jakby ktoś przekazywał mi sygnały gigantyczną latarką.
Zaraz potem zobaczyłem schronisko, a ściślej bladożółtą lampę. Jej stłumiony blask wydobywał zarysy budynku z wilgotnej ciemności lasu.
Stanąłem nieopodal, pod daszkiem, przy długim, sękatym stole z ławami po obu stronach. Zdjąłem plecak, przyjrzałem się schronisku. Był to budynek drewniany, na kamiennej podmurówce, ni to stary, ni zbudowany przedwczoraj. Trochę łuszczyła się na nim farba, z komina wybijało cienkie pasemko dymu. Wyczułem w tym wszystkim coś przytulnego, zwłaszcza w połączeniu z zapachem – jakżeby inaczej – gotowanej kapusty, a poza tym smoły, wędzonki, żywicy i mokrego psa.
Psa nigdzie nie zauważyłem, ale na frontowej ścianie schroniska wisiało parę dwujęzycznych tabliczek informacyjnych. Obok stał słupek z drogowskazami w kolorach okolicznych szlaków. Poszukałem wzrokiem masywu, z którego kilka minut wcześniej błyskali do mnie bogowie; naturalnie był niewidoczny. I żaden szlak, sądząc po drogowskazach, nie prowadził w jego kierunku.
Byłem niewidzialny
Z lasu dobiegło mnie wieczorne nawoływanie jakiegoś ptaka – TRRR TRRR KHA KHA UK! – i przypomniałem sobie, stojąc przed schroniskiem, że jednym z pierwszych objawów schizofrenii jest niedająca się stłumić potrzeba nadinterpretowania, dopatrywania się we wszystkim znaków, a nawet komunikatów. TRRR TRRR KHA KHA UK! – powtórzył ptak.
Otrzepałem kurtkę, potem plecak, zarzuciłem go sobie na grzbiet, podszedłem do drzwi wejściowych i nacisnąłem klamkę. Ale drzwi były zamknięte.
Zapukałem. Żadnej reakcji. Policzyłem do dziesięciu i zapukałem jeszcze raz. Przyłożyłem ucho do drzwi: cisza. Ale cisza niezupełna, zakłócana szmerem jakiejś rozmowy prowadzonej półgłosem. Nagle rozmowa się urwała, rozbrzmiał zduszony basowy rytm, ktoś zaczął śpiewać i zrozumiałem, że słyszę radio albo telewizor. Zapukałem ponownie, mocniej, a kiedy pukałem, przez głowę przeleciała mi całkiem rozsądna refleksja, że może powinienem się wycofać. Ale było już za późno, wewnątrz ktoś człapał. Człapanie, z początku zaledwie miarowy szmer, stawało się coraz głośniejsze, po chwili zgrzytnął zamek i drzwi uchyliły się mniej więcej na szerokość ludzkiej twarzy. Nikt się jednak nie pojawił. Nasłuchiwałem. Człapanie się oddaliło.
Uznałem to, nie wiem, czy słusznie, za rodzaj zaproszenia. Zawahałem się, ale wszedłem.
Długi, pusty korytarz prowadził do dużej sali, urządzonej zwyczajnie, schroniskowo. Pomieszczenie z dwóch stron miało luksferowe, półprzezroczyste ściany, za którymi najpewniej znajdowały się pokoje i schody na pierwsze piętro. Przez jedną ze ścian prześwitywała rozmyta sylwetka człowieka – musiał opierać się plecami o luksfery.
Radio grało zza ceglanego bufetu z drewnianym kontuarem, stało między elektrycznym czajnikiem a garnkiem. Męski głos przemawiał z emfazą w języku gāk. Brzmiało to tak, jakby tego mężczyznę coś naraz bolało i śmieszyło do łez, choć pewnie chciał po prostu sprzedać suplement diety albo sprzęt elektroniczny, bo był to blok reklamowy.
W sali przy długich stołach siedziało kilkanaście osób. Zdawały się nie zwracać na mnie uwagi. Pod sufitem, co zauważyłem dopiero po chwili, zwisała szarfa z gatunku tych, jakie zawiesza się z okazji rozmaitych zjazdów i rocznic. Na szarfie napisano chwiejną kursywą: 7. Volkānukúsmīk; nie znałem gāk, ale rozpoznałem słowo volkān, wulkan. Jaki wulkan, u diabła?
Zdjąwszy plecak i kurtkę, przysiadłem za jednym ze stołów. Byłem zmęczony i głodny. Przy sąsiednim stole potężnie zbudowany typ ze zrośniętymi brwiami wyjadał z talerza resztkę ziemniaków i surówki, czytając przy tym gazetę.
– Dobry wieczór – powiedziałem.
Typ nawet nie spojrzał w moją stronę.
Siedzące za nim dwie kobiety o aparycji energicznych nauczycielek przerwały konwersację (może z mojego powodu), ale zaraz ją wznowiły.
Szczupły starzec z długą, siwą brodą utkwił wzrok w suficie.
W kącie sali paru młodych ludzi zabawiało się grą planszową z wielkimi pionkami w kształcie zwierząt. Nie podnieśli głów.
Byłem niewidzialny.
W radiu po bloku reklamowym szły chyba wiadomości. Lektorka czytała, huśtając się na przeciągniętych samogłoskach i matowo świszcząc niedomkniętą głoską b. Z niezrozumiałego potoku słów moje ucho wyłowiło jedno znajome: politika, sklejone z jakimiś przyrostkami. Przez chwilę słuchałem zafascynowany. Aglutynacja. Zaburczało mi w brzuchu.
– Przepraszam – zwróciłem się do zrośniętych brwi – czy jest tu ktoś z obsługi, może pan wie?
Typ nerwowo zaszeleścił gazetą, chyba dając mi do zrozumienia, że przeszkadzam.
– Będą udawać, że cię nie widzą – powiedział ktoś za moimi plecami dziewczęcym, odrobinę chropowatym głosem.
Odwróciłem się.
– To element kūlgusúabaddīk – dodała, uśmiechając się.
Miała króciutkie, prawie białe włosy i oczy barwy północnego morza.
Pomyślałem, a była to dziwna, niebezpieczna myśl, że mogę jej zaufać. I że nie muszę być przesadnie grzeczny.
– Co to, na litość boską, jest kūlgusúabaddīk? Nie umiem tego nawet poprawnie wymówić.
– Świadome ignorowanie – odparła. – Rodzaj heurystyki, jaką stosuje mały naród, by przetrwać. Niektórzy twierdzą, że to filozofia, ja powiedziałabym, że strategia.
Jej w było lekko przymknięte, z pogłosem, jak przy delikatnym dmuchaniu w rurkę do napojów.
– Ten naród jest tak mały, że mieści się w jednej sali schroniska?
– Większy – zamyśliła się. – Ale w sumie niewiele większy – dodała.
Zerknąłem na pusty już talerz gościa od brwi.
– Można tu zamówić coś do jedzenia? I jakieś miejsce do spania?
Zaśmiała się.
– Chodź – powiedziała, ruszywszy w stronę bufetu. – Teraz zaczekaj – zakomenderowała i znikła na zapleczu.
Zostałem przy kontuarze z radiem, w którym jakiś szansonista ryczał z zapamiętaniem „Ugu! Ugu!”. Nie minęła minuta, gdy białowłosa wróciła.
– Są jeszcze ziemniaki i kapusta – obwieściła. – Chcesz?
Przytaknąłem.
– Co to znaczy „Ugu! Ugu!”? – spytałem.
– „Odejdź! Odejdź!”. Podmiot liryczny chce zostać sam. Możesz wyłączyć to radio – powiedziała, wracając na zaplecze.
Wyłączyłem radio. W mgnieniu oka przyniosła talerz z górą parujących ziemniaków i rozlewiskiem gotowanej kapusty.
Świadome ignorowanie
Nie jeździło się do Gāk. Nie było powodów, żeby jeździć do Gāk. Nie znaliśmy stamtąd właściwie nikogo. Wiele lat wcześniej koleżanka miała chłopaka z Gāk – studiował architekturę na stołecznym uniwersytecie. Zdaniem koleżanki stanowiło to dziwaczne odstępstwo od reguły, zgodnie z którą ludzie z Gāk studiują wyłącznie w Gāk. Koleżanka opowiadała, że chłopak jest skłócony z rodziną i przechodzi fazę buntu. Chłopak z Gāk był oszczędny w słowach, mówił ze świszczącym akcentem, niewiarygodnie mało jadł i nie śmiał się z naszych dowcipów – ani z tych sarkastycznych, ani z łóżkowych, ani nawet z klozetowych. Pewnego razu poszliśmy całą gromadą do kina na czarno-biały, wysoce depresyjny norweski dramat psychologiczny. Chłopak z Gāk wybuchał śmiechem za każdym razem, kiedy na ekranie pojawiał się ponury pastor i bił swoje dzieci.
Chłopak miał hobby. „Wycina z czasopism przyrodniczych zdjęcia borsuków i wkleja je do zeszytu” – informowała koleżanka. W połowie trzeciego semestru chłopak z Gāk z dnia na dzień spakował walizki i bez uprzedzenia wrócił do Gāk. Koleżanka dostała od niego potem pocztówkę przedstawiającą kucyka na tle odkrywki węgla brunatnego. Na rewersie chłopak z Gāk umieścił serce pracowicie pokolorowane czarnym flamastrem i podpisał się swoim imieniem: Ādām. „Aaaadaaam” – pochlipywała koleżanka w rytm rozciągniętych samogłosek, zarazem kpiąc i tęskniąc, bo najwyraźniej Ādām miał również jakieś zalety.
Tak czy owak, Ādām był ucieleśnieniem licznych stereotypów na temat ludzi z Gāk: że są skryci, chmurni, legendarnie skąpi, jednocześnie nudnawi i ekscentryczni i że nie sposób się z nimi dogadać. Ludzie z Gāk kurczowo trzymali się Gāk, tych kilkunastu powiatów po drugiej stronie gór, jedli swoją kapustę, wydzierali ziemi błotnisty, brunatny węgiel, byli wierni sobie i głęboko obojętni wobec całej reszty świata. Chociaż mieli góry, nie jeździli na nartach, w każdym razie nie dla przyjemności, bo w Gāk nie było ani jednego wyciągu. Nie budowali kościołów, dlatego nasi katolicy, tradycyjnie mijając się z prawdą, uważali ich za prymitywnych bezbożników. Na usprawiedliwienie katolików trzeba jednak dodać, że wierzenia w Gāk były, jak wszystko, nader powściągliwe i całkowicie nieczytelne dla postronnych. Ich język nie przypominał żadnego ze znanych języków. Nawet Węgrzy mają bliskich krewnych na Uralu, a nieco dalszych nad Bałtykiem; Gākijczycy nie mają nikogo. Pewien historyk nazwał ich pogardliwie „reliktowym kuriozum”. Każdy ambitny narodek liczący prawie milion dusz zacząłby domagać się przeprosin albo grozić zemstą, lecz nie ludzie z Gāk. Ludzie z Gāk siedzieli cicho jak zawsze od setek albo i tysięcy lat. „Baskowie bez bomb i jaj” – powiedział o nich wpływowy dziennikarz i nie wyleciał za to w powietrze w swoim wypasionym SUV-ie, ale został potraktowany jak powietrze. Kūlgusúabaddīk.
Powyższe uwagi mogłyby sugerować, że interesowaliśmy się Gāk, że Gāk było tematem rozmów, dociekań i publikacji w mediach. Otóż nie – mieliśmy Gāk w dupie z grubsza tak samo głęboko, jak Gāk miało w dupie nas, i to nie z powodu „świadomego ignorowania”, tylko dlatego, że Gāk po prostu nikogo nie obchodziło, było czymś marginalnym, pogranicznym terytorium zamieszkanym przez nudziarzy tak straszliwych, że nawet antropologowie nie poświęcali im krztyny uwagi. A zaiste mogliby, naukowców pociągają przecież reliktowe kurioza.
Czy ludzie z Gāk mieli jakieś legendy na temat swojego pochodzenia? Jakieś mity i bóstwa? Jakąś historiografię czy lingwistykę? Może i mieli, ale Gāk było przedmiotem publicznej troski tylko ze względu na górnictwo i wielką elektrownię węglową w zasnutej pyłem miejscowości o wdzięcznej nazwie Ūkúamaúkulīssa (Miałkolisy Dolne).
Innymi słowy, wiedziałem o Gāk bardzo mało.
Dlatego siedząc nad ziemniakami z kapustą, spytałem:
– Skoro tamci mnie świadomie ignorują, to dlaczego ty ze mną rozmawiasz?
Wzruszyła ramionami.
– To nie jest dogmat, to wskazówka. Precz z przymusem – stwierdziła. – A kiedy zobaczą, że konwersujemy, odpuszczą, oczywiście w miarę swoich możliwości.
– A jakie są ich możliwości?
– Skromne, ale wystarczające.
– Czyli będą odpowiadać na „dzień dobry”?
– Zobaczy się.
Zrośnięte brwi, które siedziały mniej więcej dwa metry od nas, burknęły coś wściekle pod nosem.
– Āmti już się przełamuje – zauważyła dziewczyna. – Prawda, Āmti?
Āmti zasłonił się gazetą.
– Wyszłabym na papierosa – powiedziała.
Jedna sylaba
– Prowadzimy to wspólnie – wskazała na budynek schroniska. – Takie tam, powiedzmy, stowarzyszenie.
– A kto mi otworzył drzwi?
– Ktokolwiek. To bez znaczenia. Zakładamy, że skoro ktoś puka, to ma powód. Przypadkowi goście rzadko tu trafiają. Ci z waszej strony gór też rzadko.
Zrozumiałem, że „rzadko” znaczy w tym wypadku „nigdy”.
Paliłem, z grzeczności, pierwszego papierosa od sześciu lat. Początkowo w ogóle mi nie smakował, ale po paru machach – bardzo. Moimi żyłami popłynęła nikotynowa euforia. Wydmuchiwany dym łączył się w nocnym powietrzu z parą wodną i tworzył wilgotne chmury, które unosiły się leniwie nad naszymi głowami. Pod naszymi stopami chrzęścił tłuczeń. Chwilowo nie padało.
Wyjaśniłem zwięźle swoje położenie turysty, któremu plany pokrzyżował rozległy niż:
– Szukałem lasu, a nie współczynnika humanistycznego.
– Och, ale Gākijczycy to co innego – zaśmiała się. – Tak przyziemni, że właściwie nieludzcy. – Podała mi ciepłą dłoń. – Jestem Ō.
– Po prostu Ō?
– Po prostu.
– Nie za krótko?
– Jedna sylaba w zupełności wystarczy, żeby mnie opisać.
Wróciliśmy do budynku, Ō żwawo, ja powoli, na świeżutkim tytoniowym haju. Sala była prawie pusta, zostali tylko planszowi gracze, ale i oni nie w komplecie. Ō odbyła z nimi błyskawiczną rozmowę – długie samogłoski i niezgłoskotwórcze u latały jak piłeczki do squasha – w rezultacie spakowali swoją planszę i się ulotnili. Zapadła cisza. Rozejrzałem się: nadal widać było sylwetkę mężczyzny za luksferową ścianą.
– Dlaczego on tam ciągle stoi? – spytałem.
– Kto?
– Ten typ. – Wskazałem na sylwetkę.
Zachichotała.
– Chodź, pokażę ci go – powiedziała prawie szeptem.
Wyszliśmy na korytarz.
Na korytarzu, oparty o ścianę z luksferów, stał facet ubrany w czarny garnitur i białą koszulę. Na głowie miał rodzaj cylindra. Zrobiłem krok w jego stronę i dopiero wtedy spostrzegłem, że to manekin. Twarzą zwrócony był w głąb korytarza. Nie patrzył na nas, jeśli można tak to ująć. Podszedłem jeszcze bliżej. Manekin zamiast twarzy miał nagą czaszkę z papier mâché wymalowaną w kolorowy, wesoły ornament. Uśmiechał się, co wynikało przede wszystkim z linii ornamentu.
– To Kargīnúatíbigāk – przedstawiła go Ō.
Sprawiał wrażenie czujnego, wrażliwego manekina.
– Pan Cierpliwa Śmierć – dodała. – Pewnie tak to byłoby w tłumaczeniu.
– Wygląda jak Baron Samedi.
– Miał wyglądać jak Baron Samedi.
– Mogę mu zdjąć kapelusz?
– Proszę bardzo.
Zdjąwszy Panu Cierpliwa Śmierć kapelusz, pogłaskałem go po czole i chropowatym ciemieniu. Ornamenty sięgały również tam, splatały się we fraktalne węzły.
– Dlaczego jest taki rozbawiony? – spytałem.
– Cieszy się, że wytrzymał. Tak długo cierpliwie czekał, aż umarł. Ale do końca nie porzucił oczekiwania.
– Przepraszam, że ciągle pytam, ale na co czekał?
– Aż zły świat obróci się w proch.
Założyłem Kargīnúatíbigākowi jego nakrycie głowy.
– Nie doczekał się – zauważyłem.
– Chodzi o to, żeby czekać, a nie o to, żeby się doczekać. Podobną figurkę, malutką, parocentymetrową, ma prawie każda rodzina w Gāk. Ten tutaj jest odrobinę nietypowy.
Spojrzałem Panu Cierpliwa Śmierć w oczodoły pociągnięte granatową farbą.
– To moja rzeźba, instalacja, jak zwał, tak zwał – powiedziała. – W pierwotnej wersji Kargīnúatíbigāk wygląda trochę inaczej. Chciałam przypomnieć, sobie samej przede wszystkim, że to jest jednak demon.
– Demon i opiekun, tak?
Zaśmiała się.
– Zaczynasz coś rozumieć! Opiekuńczy demon prosty jak lastrykowy nagrobek. Nieskomplikowany demon dla nieskomplikowanych ludzi. Przypomina im o cnocie wytrwałości, a jednocześnie jest dokumentnie nieżywy, by oni mogli spokojnie żyć.
– Ale kuzyn Barona Samediego powinien być chciwy, lubieżny i zaborczy.
Ō uniosła brwi w geście udawanego zaskoczenia i wskazała na okolice krocza Kargīnúatíbigāka. Pan Cierpliwa Śmierć miał w spodniach od garnituru potężną erekcję.
– To demon, który jest tylko byłym człowiekiem. Czasami zapomina, że nie żyje. Jak my wszyscy. Chodź, pokażę ci pokój – powiedziała Ō, a ja przypomniałem sobie, że faktycznie szukałem tu noclegu. ©Ⓟ