W szczycie ostatniego światowego kryzysu gospodarczego – który, przypomnę, w Polsce przeszliśmy akurat bez dramatycznych powikłań, a wręcz chwaliliśmy się byciem zieloną wyspą – Światowa Organizacja Turystyki (UNWTO) prognozowała, że liczba turystów międzynarodowych do 2020 r. wzrośnie do 1,6 mld.

Lata 2008–2010, które w wielu krajach upłynęły pod znakiem zapaści, a potem mozolnego z niej wychodzenia, dostarczają ciekawych danych na temat naszej skłonności do… uciekania przed problemami. Bo owszem, wartość branży chwilowo spadła, lecz po to, by szybciutko odbić się od dna i poszybować wyżej, niż plasowała się w czasach – jak się okazało kruchej – prosperity.

Według opracowania Małgorzaty Zdon-Korzeniowskiej i Tomasza Rachwała wartość wkładu gospodarki turystycznej w PKB w skali świata w 2009 r. wynosiła 5,43 bln dol. (spadek o ponad 7,5 proc. w stosunku do 2008 r.). Natomiast wartość PKB wytworzonego przez światowy przemysł turystyczny w 2009 r. wyniosła 1,88 bln dol., o 4,4 proc. mniej niż rok wcześniej (gospodarka turystyczna jest pojęciem szerszym – obejmuje różne wartości dodane – poza cenami samych wyjazdów: loty, zakwaterowania, podstawowe wyżywienie etc.). W Polsce – wbrew mitowi zielonej wyspy – spadki te były jeszcze wyższe niż średnio na świecie i wyniosły odpowiednio 22,1 proc. i 17,5 proc. „Powyższe dane wskazują na stosunkowo lepszą kondycję samego przemysłu turystycznego w obliczu współczesnego kryzysu, co od strony popytowej oznacza, że turyści bardziej ograniczyli dodatkowe wydatki związane z podróżowaniem (tzw. wydatki okołoturystyczne) niż wydatki na same podróże” – tłumaczą autorzy.

A to oznacza, że po pierwsze, uważamy, że wczasy należą się nam jak psu micha, a po drugie – że jesteśmy w stanie nawet zaryzykować brak wystarczającego komfortu, byle tylko odbyć doroczny rytuał wypoczynku. To zresztą świetna wiadomość dla branży turystycznej (choć ona i tak zdaje sobie z tego sprawę), bo choć czasem musi się do ubożejącego portfela klientów dostosować, to z perspektywą odbicia. I to szybkiego. Potwierdza to pokryzysowy rok 2010, w którym światowa turystyka znowu notowała wzrosty. W 2019 r. sektor odpowiadał już za 10,4 światowego PKB i tworzył 10 proc. miejsc pracy.

Przelot z Warszawy do Lizbony to średnio 228 kg CO2 na pasażera. To tak, jakbyśmy na jedną podróż zużywali ponad 1/10 rocznego limitu

Najnowsza zbitka kryzysów – najpierw pandemicznego, a zaraz potem (a właściwie – częściowo równolegle) wojennego – potwierdza ten trend. Gdy Izba Gospodarcza Hotelarstwa Polskiego zapytała członków o to, jak szybko spodziewają się powrotu popytu na usługi hotelowe do poziomu z lat 2018–2019, aż 52 proc. pytanych wskazało 2024 r. lub później. Tylko 10 proc. liczyło na powrót dobrej koniunktury już w 2022 r. Ale to oni mieli rację. Owszem, na wyniki miał wpływ dodatkowy ruch w biznesie wywołany falą uchodźców z Ukrainy (zwiększone obroty zaczęły być widoczne w marcu), ale majówka, czerwcówka i w końcu wakacje także pozwoliły branży nie tylko przetrwać, lecz także przynajmniej w dużym stopniu odbudować się po lockdownach.

Dane UNWTO pokazują, że w 2022 r. liczba podróżnych międzynarodowych przekroczyła 900 mln. To dwukrotnie więcej niż w 2021 r. (i 63 proc. poziomu notowanego przed pandemią). We wszystkich regionach świata nastąpił znaczny wzrost liczby turystów z zagranicy. Największy odnotował Bliski Wschód, przy czym liczba przyjazdów wzrosła do 83 proc. wartości sprzed pandemii. Europa osiągnęła prawie 80 proc. ruchu z 2019 r. (585 mln). Większość kierunków odnotowała przy tym znaczący wzrost wpływów z turystyki międzynarodowej, przekraczający niekiedy wzrost przyjazdów. Można to wyjaśnić zwiększonymi średnimi kosztami wydatków na podróż wynikającymi z inflacji, ale także z dłuższych pobytów i skłonności podróżnych do wydawania większych pieniędzy w miejscu docelowym.

Prestiż czy luksus

Zagraniczne wakacje nie spełniają warunku bycia dobrem luksusowym. A jako takie definiuje się coś, na co popyt rośnie szybciej niż dochód. A jednak za takie je uważamy. Nie przez przypadek użyłem powyżej słowa „rytuał”. Od kiedy na masaże stać niemal każdego, prawie zniknęły one z oferty. Teraz wszystkie nazywają się rytuałami. Z tego pojęcia korzystają też powszechnie marki luksusowe (np. jubilerskie), a także takie, które pragną za takie uchodzić, choć oferowany produkt nie różni się drastycznie od tego podstawowego. W końcu co jeszcze można wsadzić np. do odżywki do włosów premium, by uzasadnić wyższą cenę? Niewiele. Liczy się przede wszystkim dobre samopoczucie wynikające z tego, że o siebie zadbaliśmy i kupiliśmy coś, co nie było konieczne, a teraz – zgodnie z opisem na etykiecie – trzymamy na umytej dwa razy głowie przez dokładnie 13,5 minuty, leżąc w wannie z gorącą wodą (bo para wzmaga działanie, a my się przy tym relaksujemy). Czy nie tak samo jest z „luksusowymi” wakacjami, pięciogwiazdkowymi hotelami?

Pięć gwiazdek w lokalnej klasyfikacji to nie to samo co w międzynarodowej. Sam byłem w szczycącym się taką liczbą hotelu, w którym niezaizolowane kable wisiały nad kabiną prysznicową. Nic to, hall (przepraszam, teraz to się nazywa lobby) był obłożony lśniącym marmurem. Gdybym zrobił mu zdjęcia (i umieścił je na ściance w mediach społecznościowych), mógłbym uchodzić za bogatego człowieka. A że całość miała w nazwie „Palace”, dalsi znajomi pewnie padliby z zazdrości. Za niezbyt wysoką cenę (i z ryzykiem porażenia prądem) mogłem kupić sobie prestiż. Wystarczyłoby nie wspominać o kablach.

Latam, ale się wstydzę

Jest jeszcze jedna cena do zapłacenia, tyle że nie od razu. Środowiskowa. Ile kosztuje nasz tygodniowy wyjazd?

W 2019 r. samoloty pasażerskie odpowiadały za 2 proc. globalnej emisji CO2. Nie wydaje się to wiele, zwłaszcza że cały transport lotniczy odpowiada za ok. 11 proc. gazów cieplarnianych, ale warto wiedzieć, że trend był wzrostowy. Kiedy pandemia wymusiła ograniczenie lotów pasażerskich, zanieczyszczenia z nimi związane spadły o 60 proc.

Jak wyliczył Smoglab, podróż z Warszawy do Lizbony (jeden z dłuższych dystansów w Europie) to średnio 228 kg wyemitowanego CO2 na jednego pasażera (przy założeniu, że samolot jest zapełniony do ostatniego miejsca). W obie strony wychodzi 456 kg CO2. Roczna średnia światowa wynosi ok. 4,5 t na jedną osobę. To tak, jakbyśmy na sam lot zużywali nieco ponad 1/10 rocznego limitu. Przemawia bardziej niż procenty w globalnym ujęciu. Z takiego myślenia powstało nawet nowe słowo: „flygskam”, czyli po szwedzku wstyd odczuwany z powodu latania. Potem pojawiło się angielskie „flight shaming”. Polskiego odpowiednika na razie brak.

Ślad węglowy to nie koniec. Globalna turystyka zużywa ok. 1 proc. wody pitnej. W porównaniu z innymi branżami – znowu niewiele. Oczywiście jest „ale”. Po pierwsze – światowe mekki wakacyjnych podróżników znajdują się w miejscach, gdzie o słodką wodę najtrudniej, a temperatury najwyższe. Na Malcie ów średni 1 proc. rośnie do ponad 7 proc., na Cyprze do prawie 5 proc. miejscowego zużycia, co przekłada się na mniejszą dostępność wody dla stałych mieszkańców. W lutym Baleary podjęły decyzję o przyznaniu 8 mln euro pomocy z funduszy europejskich dla sektora turystycznego, aby poprawić gospodarowanie wodą (odzyskiwanie wykorzystanej wody i zmniejszenie jej zużycia w hotelach). Docelowo Majorka chciałaby dojść do pełnego gospodarowania wodą w obiegu zamkniętym. Będzie to konieczne, ponieważ wraz z ociepleniem klimatu nastał na wyspie deficyt opadów. Majorka zaspokaja gros zapotrzebowania wodami gruntowymi, a te wysychają. Kopie się więc głębsze studnie – na tyle głębokie, że przesiąka do nich woda morska. Pozostaje sprowadzanie wody pitnej, co – podobnie jak odsalanie – nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. A w dodatku jako proces energochłonny przyczynia się do zwiększenia emisji gazów cieplarnianych.

No więc latać czy nie latać? Tworzyć miejsca pracy i napędzać koniunkturę czy oszczędzać emisje gazów cieplarnianych? Warto więc po prostu zadawać sobie pytania. Czy tego potrzebuję? Czy mogę zminimalizować swój negatywny wpływ? A w końcu: kto na mojej odrobinie luksusu zarobi najwięcej? ©Ⓟ