Dzięki usilnym staraniom lobbystów wyjątek od zasady zawartej w dyrektywie w polskim projekcie implementacji stał się sprzeczną z nią zasadą - pisze prof. Jan Błeszyński.
Od dłuższego czasu nie ustają kontrowersje związane z obowiązkiem zawierania umów o reemisję programów radiowych i telewizyjnych. Co do zasady powinny w tym pośredniczyć organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi lub pokrewnymi (OZZ). Jest to bowiem gwarancja, że nie tylko wynagrodzenia z reemisji będą wypłacane twórcom i artystom, lecz także tego, że ich wysokość będzie słuszna. Od tej zasady przewidziany jest ściśle zdefiniowany wyjątek. Istota sporu polega na tym, czy jego ujęcie może w praktyce przekreślać znaczenie całej zasady.
Szczególnie interesujące w kontekście omawianej sprawy są wypowiedzi uczestników posiedzenia sejmowej komisji kultury i środków przekazu z 6 lipca 2016 r., którego pełen zapis został niedawno opublikowany. Ukazują one bowiem legislacyjną kuchnię oraz bardzo niepokojące mechanizmy forsowania w pracach legislacyjnych konkretnych zapisów ustawowych, odpowiadających postulatom silnych i dobrze zorganizowanych grup interesów.
Wspomniane posiedzenie było drugim spotkaniem komisji poświęconym nowelizacji art. 21
1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, który reguluje kwestię obowiązku zawierania umów o reemisję przez OZZ. Oficjalnym motywem proponowanej zmiany jest wcześniejsze nieimplementowanie art. 10 dyrektywy Rady nr 93/83/EWG z 27 września 1993 r. w sprawie koordynacji niektórych zasad dotyczących
prawa autorskiego oraz praw pokrewnych stosowanych w odniesieniu do przekazu satelitarnego oraz retransmisji drogą kablową. Głównym przedmiotem kontrowersji jest natomiast sposób implementacji tego przepisu. Spór sprowadza się do tego, czy ma ona ściśle odpowiadać sensowi art. 10 dyrektywy, czy też powinna być ujęta tak, aby z wyjątku, którego dotyczy, uczynić zasadę. Gdyby wygrała ta druga opcja, to art. 9 dyrektywy przewidujący, że umowy o reemisję powinny być zawierane za pośrednictwem organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi lub pokrewnymi, praktycznie zostałby pozbawiony znaczenia. A niestety taką właśnie wymowę miała propozycja zapisu przedłożona Sejmowi przez rząd, zawarta w druku sejmowym nr 546.
Po moim ostatnim tekście na temat nowelizacji
przepisów dotyczących reemisji, który ukazał się na łamach Prawnika („Karuzela nowelizacyjna w sprawie reemisji”, Prawnik z 29 marca 2016 r.), nastąpił zasadniczy przełom. Komisja kultury Sejmu zaleciła bowiem sformułowanie brzmienia nowelizacji w sposób ściśle odpowiadający regulacji unijnej. Chodziło o to, aby osiągnąć cele dyrektywy bez jednoczesnego negowania ustanowionych przez nią zasad podstawowych. Brawo! Środowiska twórcze od dawna tego oczekiwały.
Tu jednak zaczyna się nowy etap sprawy, który pokazuje, że nie tak łatwo jest zrealizować oczywisty postulat, który pozostaje przeciwny oczekiwaniom silnej i dobrze zorganizowanej grupy interesów.
Pozornie chodzi o dwie drobne kwestie redakcyjne. Poprawka w redakcji resortu kultury, przygotowana w wyniku wspomnianego zalecenia komisji sejmowej, zamiast odnosić się do własnych utworów nadawcy (i odpowiednio przedmiotów praw pokrewnych, czyli artystycznych wykonań lub nagrań) zawartych w reemitowanych programach, do których nadawca ten nabył
prawa do reemisji, miała stosować się do „własnych transmisji, niezależnie od tego, czy prawa należą do tej organizacji, czy zostały na nią przeniesione przez innego uprawnionego”. Zapis ten nie oddaje precyzyjnie brzmienia dyrektywy, a w efekcie nie spełnia rekomendacji komisji sejmowej. Pozornie drobna zmiana polegająca na posłużeniu się zapożyczonym terminem własne „transmisje”, zamiast własne „utwory” (i odpowiednio artystyczne wykonania i nagrania) stanowiła w rzeczywistości unik prowadzący do daleko idących konsekwencji. Ograniczenie wyjątku do własnych utworów sprowadzałoby bowiem jego zasięg do utworów zamówionych lub zrealizowanych przez nadawcę, który zainwestował środki w ich powstanie. Wyjątek miałby wtedy racjonalny sens – zgodny z dyrektywą. Użycie w miejsce „własnych utworów” pojęcia „własnych transmisji” powoduje z kolei, że wyjątkiem może być objęty każdy nadawany utwór, jako że ze swojej istoty każdy nadawany program jest własnym programem danego nadawcy, obejmującym zarówno utwory własne, jak i cudze.
Projekt ministerialny zakamuflował więc sedno sprawy niejednoznacznym, zapożyczonym terminem „transmisja”, nieznanym też polskiej ustawie o prawie autorskim. Najbliższe są mu terminy „nadawanie” albo „nadanie”. Rzecz jednak w tym, że oba definiuje obowiązująca ustawa. Pojęcie „nadawania” odnosi się do utworów, zaś „nadania” – programu zestawianego przez nadawcę. Wykorzystanie kalki językowej sprawia natomiast, że nie jest jasne, czy chodzi tu o własne utwory i przedmioty praw pokrewnych nadawcy, czy też o nadania programu.
Ustalenie znaczenia terminu „transmisja” w efekcie byłoby pozostawione wykładni, a więc sporom sądowym z podmiotami reemitującymi utwory. I na tym właśnie polega istota tego przemyślnie sformułowanego ustępstwa. Jak pokazuje praktyka, spory przed sądami z organizacjami wielkich użytkowników trwają latami. Znany jest w szczególności proces, który ciągnie się już od 16 lat i nadal pozostaje – po uchyleniu wyroku zasądzającego i przekazaniu sprawy do ponownego rozpoznania – w pierwszej instancji. Kiedy się zakończy, nikt nie wie.
Konsekwencja jest oczywista: twórcy zostają ograniczeni w swoich prawach. Nie tylko nie mogą decydować o reemisji swoich utworów, ale także, co najważniejsze, nikt nie ma już obowiązku płacenia im wynagrodzeń. A chodzi tu o znaczne sumy, o jedno z najbardziej dochodowych pól eksploatacji. Zaproponowana formuła umożliwiałaby organizacjom reemitującym utwory i przedmioty praw pokrewnych, jak to się mówi, brać twórców i artystów głodem. Bo trzeba przypomnieć, że wynagrodzenia należne twórcom i artystom profesjonalnym stanowią podstawę ich egzystencji. Jeśli zmiana zostanie ostatecznie przeforsowana, trudno będzie przewidzieć, kiedy w ogóle dostaną pieniądze, chyba że pójdą na znaczne ustępstwa. A wielkich graczy medialnych stać na to, żeby przeciągać postępowania przed sądem w nieskończoność, ryzykować przegraną, a nawet zapłacić wysokie odsetki od przegranych wynagrodzeń. Z reguły w każdej chwili można podjąć próbę ugodową, w wyniku której zwykle się udaje uzyskać od twórców spore ustępstwa, a tym samym sprowadzić ich prawa do opłacalnego minimum.
Cały felieton czytaj w eDGP.