Jak ocenia Pan obecny system praw autorskich w Europie?
Od czasów zmian technologicznych, a co za tym idzie zmian form eksploatacji utworów, zauważyć można tendencję do atakowania prawa autorskiego przez grupy firm internetowych i organizacji podających się za reprezentantów konsumentów. Często przywoływane w tym kontekście argumenty o prawie do prywatności, do informacji, o swobodnym dostępie do kultury czy nawet ochronie wolności słowa, tak naprawdę są uzasadnieniem dla nielegalnego obrotu utworami w Internecie. Organizacje konsumenckie są popularne wśród użytkowników, bo walczą o darmową rozrywkę dla każdego. A firmy internetowe, często międzynarodowe korporacje, niepłacące podatków w Europie i nieinwestujące w kulturę, zarabiają ogromne pieniądze na nielegalnym dostępie do utworów. Nie muszą przy tym udostępniać pirackich filmów czy muzyki wprost. Wystarczy, że zarabiają na reklamie i ruchu w sieci, generowanym przez poszukiwania nieautoryzowanych treści, które oczywiście jako darmowe są najpopularniejsze.
Dlatego sprawę trzeba postawić jasno: prawa własności intelektualnej powinny zawsze mieć pierwszeństwo przed nielegalną eksploatacją utworów i przedmiotów praw pokrewnych. Nie można przyznawać większej ochrony swobodnemu dostępowi do dóbr kultury, który de facto jest darmowym dostępem do rozrywki, kosztem praw podmiotów, które poniosły kreacyjny i intelektualny wysiłek w celu stworzenia tych wytworów kultury.
Palącym problemem jest także brak tantiem autorskich za eksploatację internetową, która powoli wypiera wszystkie dotychczasowe formy dystrybucji utworów. Należy zapewnić twórcom niezrzekalne i nieprzenaszalne prawo do wynagrodzenia za eksploatację utworów w Internecie, uiszczane przez finalnego dystrybutora, czyli serwis internetowy zapewniający dostęp do tych utworów użytkownikom Internetu. Podobnie jak to jest w przypadku nadań w telewizji, radiu, reemisji kablowej czy eksploatacji w kinach, wynagrodzenie powinno być dochodzone, administrowane i wypłacane przez organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi i pokrewnymi.
Z pewnością słyszał Pan o zorganizowanych przez Komisję Europejską konsultacjach społecznych dotyczących przyszłości prawa autorskiego w Europie. Czy mogą mieć one rzeczywisty wpływ na jego kształt? A może to tylko PR-owa zagrywka ze strony Komisji?
Wyniki konsultacji same w sobie będą miały moim zdaniem niewielki wpływ na kształt europejskiego ładu w zakresie prawa autorskiego. Niezwykle szybkie tempo prac, krótki termin na przesłanie uwag i zapowiedzi samej Komisji, że już pod koniec marca zostaną podjęte pierwsze decyzje co do kształtu przyszłej reformy, sugerują, że Komisja kierunek zmian już ustaliła, a konsultacje mają być tylko formalnym etapem do zaliczenia.
To co budzi obawę, a może nawet sprzeciw, to dość jednostronny wydźwięk konsultacji. Dotyczą one wyłącznie spraw związanych z prawem autorskim sensu stricto, a pytania zadane przez Komisję sugerują plany zmierzające w kierunku osłabienia ochrony prawnoautorskiej. Komisja przede wszystkim zastanawia się nad zmianą dyrektywy z 2001 roku o prawie autorskim w społeczeństwie informacyjnym i uelastycznieniem przepisów o dozwolonym użytku. Jakkolwiek można zrozumieć plany dostosowania dozwolonego użytku do obecnych realiów cyfrowej dystrybucji utworów, to trudno już zaakceptować brak dyskusji o zmianach w dyrektywie z 2000 r. o handlu elektronicznym.
Tymczasem w tej chwili równie ważna, a być może już nawet ważniejsza dla twórców i przemysłów kreatywnych, jest ta druga dyrektywa. Wprowadza ona bowiem instytucję tzw. bezpiecznej przystani, która zwalnia z wszelkiej odpowiedzialności serwisy internetowe (hostingowe) udostępniające przestrzeń do wymiany plików w sieci. Na to wyłączenie powołują się serwisy typu YouTube oraz wszelkie serwisy pirackie, które utrzymują, że same nie udostępniają nielegalnych treści, a jedynie zapewniają miejsce do dzielenia się twórczością przez swoich użytkowników.
Dyrektywa o prawie autorskim i Dyrektywa o handlu elektronicznym handlu były przyjmowane w Europie jednocześnie. W założeniu miały być komplementarne, jedna miała umożliwiać rozwój biznesów internetowych, a druga zapewniać odpowiednią ochronę praw twórców w świecie cyfrowym. Po 15 latach nie ma już potrzeby dalszego utrzymywania specjalnych przywilejów dla firm internetowych. Mają się świetnie, niektóre rozrosły się do rozmiarów międzynarodowych korporacji i coraz bardziej monopolizują rynek. Jeżeli zatem Komisja Europejska ze względu na rozwój nowych usług cyfrowych decyduje się poddać reformie prawo autorskie i zliberalizować dozwolony użytek powinna jednocześnie zawęzić przepisy o wyłączeniu odpowiedzialności pośredników internetowych.
Niedawno rzecznik generalny Trybunału Sprawiedliwości UE wyraził pogląd, że tworzenie kopii na użytek prywatny dotyczy wyłącznie utworów pochodzących ze źródeł legalnych. Przyjęcie takiej interpretacji mogłoby doprowadzić do sytuacji, w której internauta popełniałby przestępstwo, nie będąc tego świadomym, np. wchodząc na witrynę z bezprawnie skopiowanym cudzym zdjęciem (które automatycznie zapisuje się w pamięci komputera). Czy ujednolicenie prawa autorskiego przez UE może doprowadzić do takiej właśnie redefinicji dozwolonego użytku?
Ależ rzecznik generalny Trybunału nie powiedział niczego nowego! Potwierdził jedynie istniejący stan prawa. Z istoty dozwolonego użytku wynika, że kopiowanie dokonywane w jego ramach nie wymaga zgody twórcy i konieczności uiszczenia wynagrodzenia za korzystanie z utworu. Można się jednak powołać na dozwolony użytek jedynie wówczas, gdy utwór został legalnie rozpowszechniony, czyli za zezwoleniem twórcy w jakikolwiek sposób udostępniony publicznie. Wspomina o tym wprost art. 23 polskiej ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Natomiast opisany przypadek automatycznego zapisania w pamięci komputera utworu wyświetlanego później na ekranie nie będzie stanowił naruszenia prawa. Każde takie tymczasowe skopiowanie utworu w pamięci, jeżeli nie stanowi odrębnego działania gospodarczego, jest wyłączone z ochrony prawa autorskiego, zarówno przez prawo unijne, jak i polską ustawę.
Sporo kontrowersji wzbudza również kwestia linkowania do utworów chronionych. W ostatnim czasie pojawiały się pomysły, aby wymagało ono zgody właściciela praw autorskich do danego utworu. Niedawno Trybunał Sprawiedliwości UE orzekł jednak, że właściciel strony internetowej może – bez zezwolenia autorów utworów – publikować linki do wolnodostępnych na innej stronie utworów chronionych. Jak ocenia Pan to orzeczenie?
Niedawny Wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie Svensson (z 13 lutego br.) jest przełomowy w zakresie postrzegania linków. TSUE orzekł, że każdy link jest formą publicznego komunikowania i w związku z tym polem eksploatacji w rozumieniu dyrektywy z 2001 r. o prawie autorskim w społeczeństwie informacyjnym (zwanym w dyrektywie communication to the public). Następnie Trybunał stwierdził, że jeżeli link prowadzi do utworu, który w innym miejscu sieci został legalnie udostępniony, to taka forma publicznego komunikowania nie uzasadnia pozyskanie dodatkowej zgody posiadacza prawa autorskiego ze względu na brak kryterium nowej publiczności. Trybunał przyjął bowiem założenie, że jeżeli utwór jest dostępny legalnie w otwartym Internecie to każdy potencjalnie miał już możliwość zapoznania się z nim wcześniej, a link jako odsyłacz jedynie ułatwia proces znalezienia tego utworu.
To co jednak najważniejsze w tym orzeczeniu znajduje się w pozostałych motywach rozstrzygnięcia. TSUE wyjaśniając, że każdy link jest formą publicznego komunikowania, przesądził, że jeżeli link prowadzi do utworu, który został nielegalnie wprowadzony do sieci, to mamy wówczas do czynienia z naruszeniem praw autorskich przez podmiot, który link udostępnia. Wówczas rola linka jako odsyłacza do legalnie udostępnionego utworu z przyczyn oczywistych nie może być brana pod uwagę. Wyrok będzie szczególnie bolesny dla serwisów, których model biznesowy opiera się wyłącznie na oferowaniu linków do nielegalnych filmów, muzyki czy transmisji sportowych umieszczanych na innych stronach.
Dozwolony użytek. Czy obowiązujące w tym zakresie polskie przepisy – które są dość liberalne na tle innych europejskich krajów – w wystarczający sposób chronią twórców?
Rzeczywiście polskie przepisy o dozwolonym użytku, zarówno publicznym jak i prywatnym, są jednymi z najbardziej liberalnych w Europie. Polska wprowadziła w swoim prawie praktycznie wszystkie formy dozwolonego użytku z listy przewidzianej przez dyrektywę o prawie autorskim w społeczeństwie informacyjnym. Musimy oczywiście pamiętać, że dozwolony użytek, jakkolwiek cenny dla społeczeństwa i niezbędny dla prawidłowego obiegu kultury, powoduje wymierne straty finansowe dla twórców. Każda możliwość skopiowania filmu dla celów prywatnych czy przeczytania książki z biblioteki powoduje, że tego konkretnego egzemplarza ktoś nie kupi, a twórca czy producent lub wydawca nie otrzyma wynagrodzenia.
Dyrektywa nakazuje zatem, by przy określaniu zakresu dozwolonego użytku wprowadzić system opłat rekompensujących twórcom straty wynikające z wolności kopiowania w ramach dozwolonego użytku. W większości krajów europejskich, gdzie zdecydowano się na szerokie ujęcie wyjątku w zakresie prywatnego kopiowania, wprowadzono opłaty kompensacyjne (w Polsce zwane opłatami od czystych nośników). W Niemczech czy Francji podmioty uprawnione otrzymują rocznie z tego tytułu około 200 mln euro. Tymczasem w Polsce, gdzie zakres wolności kopiowania na użytek prywatny jest równie szeroki, opłaty nie przekraczają 2 mln euro. Przeciwko Hiszpanii, gdzie jedną decyzją rządu zmniejszono wysokość opłat z ponad 100 mln do 5 mln euro rocznie, prowadzone jest obecnie postępowanie przez Komisję Europejską o niewykonanie dyrektywy o prawie autorskim.
Myślę, że wnioski, jak na tym tle wygląda nasza sytuacja, gdy poziom rekompensaty dla twórców jest jeszcze 2,5 razy niższy niż obecnie w Hiszpanii, są oczywiste. Odpowiadając wprost na zadane pytanie ‒ polskie przepisy nie chronią praw twórców w wystarczającym stopniu i wymagają pilnego dostosowania do prawa unijnego.
Kontynuując wątek dozwolonego użytku. Czy nie mamy tu do czynienia z pewną prawną hipokryzją. Przykładowo: internauta, która ogląda film w jednym z pirackich serwisów, jest praktycznie całkowicie bezkarnym. Tymczasem, gdy ten sam internauta pobiera ten sam film przez sieć P2P (a co za tym idzie mimowolnie udostępnia ten utwór innym pobierającym), wówczas popełnia przestępstwo. Oczywiście z punktu widzenia ustawy o prawie autorskim są to dwa kompletnie inne kazusy. Jednak patrząc zdroworozsądkowo, „szkodliwość” obydwu czynów jest podobna.
Każda forma dozwolonego użytku ogranicza zakres praw autorskich przyznanych twórcy i możliwość swobodnego dysponowania przez niego swoim utworem. Dozwolony użytek w ogóle jednak nie dotyczy sytuacji oglądania filmów z pirackich serwisów czy nielegalnej wymiany plików w sieciach P2P. Można kopiować utwory dla celów prywatnych tylko z legalnie zakupionego egzemplarza lub legalnie udostępnionego w Internecie utworu. Tylko taka aktywność jest działaniem w pełni dopuszczonym przez prawo.
Jeżeli natomiast badamy stopień „szkodliwości” korzystania z pirackich serwisów, to zdecydowanie sieci P2P są „gorsze”, bo umożliwiają dalsze rozprzestrzenianie się nielegalnych utworów. Dlatego działania antypirackie nie są kierowane przeciwko konsumentom, którzy „jedynie” oglądają nielegalne treści, a przeciwko osobom, które te treści udostępniają i serwisom, które nielegalny dostęp zapewniają.
Czy kara dwóch lat pozbawienia wolności, która grozi za nieautoryzowane rozpowszechnianie (nawet bez celów zarobkowych) chronionego utworu, jest adekwatna do szkodliwości takiego czynu?
To jest górna granica kary, która podlega miarkowaniu. Nigdy zresztą nie słyszałem, by w sprawach antypirackich orzeczono jakąkolwiek karę pozbawienia wolności. Nikt też nie prowadził w Polsce dotychczas działań procesowych przeciwko osobom, które jedynie ściągały np. pirackie filmy.
Działania podejmowane są natomiast przeciwko osobom, które utwory udostępniają innym do kopiowania oraz przeciwko pośrednikom internetowym, którzy najczęściej jako jedyni na tym zarabiają. Działania te zresztą bardzo często są nieskuteczne, bowiem obecne regulacje nie umożliwiają łatwego uzyskiwania danych naruszycieli, przez co często w ogóle nie można sformułować wniosku o ściganie.
To się jednak zmienia i można w ostatnim czasie zaobserwować ewolucję podejścia do naruszeń własności intelektualnej u policji i prokuratury, czego przykładem jest np. mniej umorzeń. Potrzebne są jednak zmiany ustawowe, pozwalające np. na szybki dostęp podmiotów uprawnionych do danych IP naruszycieli. Trzeba też ograniczyć system zwolnień od odpowiedzialności pośredników internetowych i włączyć ich do walki z piractwem.
Dwaj australijscy prawnicy, Ramon Lobato i Julian Thomas, w swoim artykule „The Business of Anti-Piracy: New Zones of Enterprise in the Copyright Wars” postawili tezę, że zwalczanie piractwa internetowego stało się dziś wielkim międzynarodowym biznesem, na którym najwięcej zarabiają kancelarie prawne. Czy przychyla się Pan do tego poglądu?
Międzynarodowym biznesem jest piractwo internetowe. Najwięcej zarabiają nieuczciwi pośrednicy internetowi, nie ujawniają oni jednak swoich przychodów, nie płacą żadnych podatków, więc trudno oszacować skalę ich wpływów.
Jest dla mnie oczywiste, że jeżeli ktoś mnie notorycznie okrada, to wynajmuję prawnika, by mnie chronił. Jest oczywiście pewnie grupa prawników, którzy żyją z piractwa i w ich interesie jest jedynie zwalczanie objawów, a nie przyczyny zjawiska. Zdecydowana większość ma jednak inną motywację.
Jak pogodzić ze sobą postulaty twórców, którzy dążą do większej ochrony prawnej swoich utworów, z postulatami społeczeństwa, które oczekuje szerszego dostępu do szeroko pojętej kultury?
Jak wcześniej mówiłem, musimy się poważnie zastanowić, czy naprawdę chodzi o szeroki dostęp do kultury, czy raczej o możliwość darmowego korzystania z rozrywki. Swobodny dostęp do kultury zapewniają teatry, kina, biblioteki, muzea, telewizja i radio publiczne – największe instytucje kultury w Polsce. Można dyskutować, czy jest on wystarczający dla każdego, ale rolą państwa jest takie prowadzenie polityki kulturalnej, żeby każdy obywatel Polski nie czuł się wykluczony z uczestnictwa w kulturze.
Tymczasem na darmowym dostępie do rozrywki w Internecie tracą osoby najbardziej kreatywne i innowacyjne. A społeczeństwo oglądające najnowszy film przed premierą w kinie nie zastanawia się, że zarabia na tym jedynie serwis, który ten film nielegalnie udostępnił. Jeżeli włączymy wyszukiwarki internetowe i innych pośredników internetowych do walki z piractwem, to również szeroko rozumiane społeczeństwo odniesie korzyści. Twórcy bardzo często nie decydują się na umieszczenie swoich dzieł w Internecie w obawie przez piractwem. A nic tak nie zmniejsza popytu na nielegalne treści jak alternatywny, legalny dostęp.