W projekcie ogłoszonym pod koniec lutego przez Centrum Cyfrowe mowa jest o konieczności rozszerzenia domeny publicznej. Propozycja mówi o doprecyzowaniu istniejących wyłączeń spod ochrony prawa autorskiego przez ich poszerzenie o treści urzędowe, finansowane ze środków publicznych.
Zgoda, nie może być tak, że orzeczenia sądów, zwłaszcza Sądu Najwyższego czy Naczelnego Sądu Administracyjnego, które ustanawiają zasady interpretacji prawa, są niedostępne dla zainteresowanych. Ale czy faktycznie potrzebna jest aż rewolucja?
Obecna ustawa wyłącza spod ochrony prawa autorskiego dokumenty urzędowe. Już teraz sądy sięgają po ten przepis, jak choćby NSA, który niedawno nakazał kancelarii prezydenta udostępnić ekspertyzy dotyczące OFE, jako dokumenty publiczne. Uznał, że prawo autorskie nie stoi na przeszkodzie ich upublicznieniu. Czy zatem nie wystarczy zgodna z celem ustawy interpretacja prawa autorskiego lub ewentualnie jego niewielka zmiana?

Stosunek towarzyski

Propozycje dotyczące uregulowania sytuacji tzw. dzieł osieroconych, czy udostępnienia utworów stworzonych za pieniądze państwowe, to krok w dobrym kierunku. Jednak niepokój budzi postulat zdefiniowania na nowo dozwolonego użytku wszystkich utworów. Celem niedawno zgłoszonej propozycji PSL jest zalegalizowanie korzystania z utworów w ramach wcześniej nieznanej instytucji stosunku towarzyskiego pośredniego.
Z lektury uzasadnienia wynika, że zamierzeniem nowelizacji jest, aby zakupiony egzemplarz np. książki można było – bez wynagrodzenia dla autora – zamieścić w internecie i udostępnić do ściągania osobom, których udostępniający wprawdzie nie zna, ale które są członkami określonego portalu internetowego.
Tylko że portale gromadzą tysiące, a czasem miliony osób! Obrazowo rzecz ujmując, jeśli jedna osoba kupi bilet na autobus, to wszyscy pozostali pasażerowie mogą jechać na gapę... Pytanie, jak szybko autobusowi zabraknie na paliwo? Takie ujęcie dozwolonego użytku w dobie internetu oznacza wyzucie autora z jego praw.
Istotą dozwolonego użytku jest to, że nie może naruszać normalnego korzystania z utworu lub godzić w słuszne interesy twórcy. I to niezależnie od medium, za pomocą którego autor rozpowszechnia utwór. Czy faktycznie jest znacząca różnica między sytuacją, gdy wydawca nie zapłaci autorowi za książkę, a tą, gdy jego książka jest dostępna w internecie dla wszystkich zainteresowanych, za co on nie dostaje wynagrodzenia?
Pytanie raczej brzmi, kto powinien korzystać – również finansowo – z możliwości, jakie daje internet. Dobrze obrazuje to strajk gildii scenarzystów w Stanach Zjednoczonych w 2007 – 2008 r. W proteście, którego koszt oszacowano na 1,5 mld dolarów, uczestniczyło ponad 12 tys. scenarzystów, odmawiając pisania dialogów do amerykańskich filmów, seriali i programów.
Domagali się udziału w zyskach z ich eksploatacji w nowych mediach, takich jak video-on-demand, internet streaming czy udostępnianie ich w smartphone’ach. Podnosili, że powinni mieć udział w przychodach, które generują nowe technologie. To oczekiwanie jest lejtmotywem całego sporu wokół praw autorskich.



Czy chcemy zostać w ogonie Europy

W Polsce autorowi przysługuje prawo do wynagrodzenia za każdy nowo powstały sposób eksploatacji utworu. Natomiast zgłaszane postulaty zdają się zdążać w kierunku osłabiania pozycji i roli twórców. Polska jest w momencie decyzji: albo pójdziemy w kierunku budowania świadomości poszanowania dla praw własności intelektualnej oraz budowania silnych mechanizmów jej ochrony, co stworzy warunki dla innowacyjności i opartego na niej przemysłu, albo pozostaniemy w ogonie Europy.
Chodzi więc o zbudowanie przekonania, że jeśli dzisiaj ja powstrzymam się od nielegalnego kopiowania cudzych utworów, to jutro będę mógł zarobić na tym, co sam stworzyłem, bo inni również będą respektować moje prawa. Czy chcemy czerpać satysfakcję z tego, że możemy za darmo słuchać cudzej muzyki, czy raczej z tego, że dobrą muzykę kupują od nas inni?

Życie jest skomplikowane

Warto też odnieść się do argumentu, że należy uprościć istniejący system, który jest zbyt rozbudowany i niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy. Cóż, można powiedzieć – rzeczywistość jest skomplikowana. Udział w powstaniu filmu mają dziesiątki, a nawet setki osób, począwszy od autorów (reżysera, scenografa, scenarzysty, kompozytora), poprzez wykonawców (aktorów, muzyków), kończąc na producencie. Dlaczego mamy pozbawić osoby zaangażowane w pracę nad filmem ich praw w imię uproszczenia systemu?
Obecnie regulacje dotyczące każdej sfery życia są złożone. Żeby ustalić, jakie ograniczenia wiążą się z prawem własności, trzeba wziąć pod uwagę choćby system ksiąg wieczystych, przepisy o służebnościach, wymogi administracyjne związane z zezwoleniem na jazdę własnym samochodem czy wybudowanie domu na własnej działce. Ale przecież nikt nie postuluje, żeby znieść własność...
Miejsce do dyskusji jest w obszarze zarządzania prawami twórców. Przedsięwzięcia wykorzystujące internet mają charakter międzynarodowy, a istnienie odrębnych regulacji prawnych w różnych państwach utrudnia obrót prawami, a co za tym idzie dostępność kultury. Warto więc przysłuchać się dyskusji, która rozpoczęła się w Unii Europejskiej i dotyczy stworzenia wspólnotowych ram dla zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.

Magdalena Kogut-Czarkowska, radca prawny, Baker & McKenzie