Niełatwo jest pisać o gwałtownym i emocjonalnym sporze, który rozgorzał wokół podpisywania porozumienia ACTA, dotyczącego zwalczania obrotu towarami podrobionymi. Niełatwo bowiem opowiedzieć się szczerze za żadną ze stron. Jak to zrobić w sytuacji, w której sprawa ochrony własności intelektualnej opisana jest w dokumencie w sposób umożliwiający opaczne interpretacje, a z drugiej strony wśród oburzonych internautów są i tacy, którzy negują jakąkolwiek potrzebę ochrony praw twórców?
Część porozumienia ACTA dotycząca podróbek spoza sfery internetu nie budzi większych emocji, choć i tu możliwa interpretacja wymuszająca np. konieczność kupowania wyłącznie oryginalnych części do samochodów powinna wywoływać niepokój. Sprawy komplikują się zasadniczo w przypadku internetu, oczywiście ze względu na jego zupełnie wyjątkową rolę we współczesnym świecie. Trzeba rozumieć, choć niekoniecznie podzielać, motywy stanowiska zajmowanego przez wydawców i organizacje reprezentujące twórców – to w końcu ich żywotny interes. Nie sposób jednak pomijać stanowisko rzesz użytkowników internetu, którzy szeroki dostęp do informacji oferowanej elektronicznie traktują jako niezbywalny element funkcjonowania w społeczeństwie – wielu z nich swoją obecność w cyberprzestrzeni traktuje wręcz jako kluczowy element tożsamości. Argument o niezbędności daleko idącej ochrony praw twórców przeciwstawiany jest tutaj przekonaniu, że w dzisiejszym świecie rozwój najlepiej gwarantowany jest przez szybki i powszechny dostęp do informacji. Konflikt jest w istocie przeniesieniem na szeroką płaszczyznę dyskusji dylematu, przed którym od dawna stoi światowa nauka – koncepcja tzw. otwartego dostępu do wyników prac badawczych już dawno funkcjonuje w świadomości uczonych i doczekała się różnych rozwiązań praktycznych. Istotą obecnego problemu jest oczywiście to, iż w trwającym sporze pojawiają się pytania, na które nie ma dzisiaj powszechnie akceptowanych odpowiedzi. Zostawmy na boku ekstremistów uważających, że jakiekolwiek prawa autorskie to przeżytek. Nawet jeśli uznamy, że zakres chronionych praw może być przedmiotem kontrowersji (dla przykładu 70-letni okres ochronny od śmierci autora), to sama zasadność istnienia takiej ochrony nie powinna budzić wątpliwości.
ACTA dotyczy metod egzekwowania praw własności intelektualnej i nie wprowadza nowych rozwiązań dotyczących prawa materialnego. Interpretacja konkretnych zapisów porozumienia stanowić będzie jednak klucz do interpretowania polskich przepisów, prowadząc zapewne w praktyce do zaostrzenia odpowiedzialności karnej – słusznej w przypadku osób i instytucji prowadzących świadomie działalność przestępczą, wysoce wątpliwej w przypadku indywidualnych użytkowników często nieświadomych naganności swojego postępowania. Trzeba także pamiętać o niefortunnym efekcie „prewencyjnym” w postaci zwiększonej obawy co do zamieszczania treści potencjalnie naruszającej czyjeś prawa autorskie – wobec wielu niejasności w tym zakresie może się to stać poważnym ograniczeniem swobody wypowiedzi.
Wydawcy bronią swojego żywotnego interesu. A dla użytkowników internetu dostęp do informacji to element funkcjonowania w społeczeństwie
Z powstałego zamieszania wynikają co najmniej dwie korzyści – politycy uświadomili sobie wagę niezwykle aktualnych problemów funkcjonowania społeczeństwa sieciowego oraz, jako wynik działań internautów, realnych zagrożeń dla bezpieczeństwa w cyberprzestrzeni. Doświadczamy bowiem w małym zakresie tego, na walkę z czym – chroniąc swoje sieci i dane – świat wydał już ponad 2 biliony (2 tys. miliardów) dolarów!
Rozumiem motywy rządu, który zdecydował się parafować ACTA – determinacja w działaniu i dbałość o międzynarodową reputację to istotne elementy polityki państwa. Na drugiej szali leży jednak w tym przypadku wiarygodność podejmowanych decyzji w źle wynegocjowanych sprawach i mądrość przewidywania konsekwencji. Rząd dokonał, według mnie niestety, wyboru pierwszej opcji, teraz pozostaje mu tylko wzmożona aktywność na rzecz różnych, ciągle chyba możliwych sposobów zabezpieczenia interesów społeczności internetu.
Jakie wnioski? Po pierwsze, nie zawierać porozumień w sprawach niedostatecznie rozpoznanych. Rząd nie może oczywiście wszystkiego przewidzieć, ale odwoływanie się do gruntownych ekspertyz jest jego obowiązkiem – tego w przypadku ACTA najwyraźniej zabrakło. Może wreszcie ktoś zechciałby uznać, że jakieś, choćby wirtualne, centrum studiów strategicznych działające na potrzeby rządu jest w Polsce niezbędne. No i oczywiście sprawa konsultacji społecznych – trudno uznać, że w tym przypadku były one dostatecznie szerokie. Po drugie, zawierając międzynarodowe porozumienia typu ACTA, pamiętajmy, że ich realne znaczenie ściśle związane jest z krajową interpretacją poszczególnych zapisów. Założenie zaś, że organy władzy w Polsce potrafią dobrze sobie dzisiaj radzić z problematyką funkcjonowania nowych technologii, wydaje się zbyt optymistyczne – np. wobec tego, iż wiele z zachowań internautów kwalifikowanych przez ACTA jako przestępstwo wynika z nieświadomości typu niewyłączenia pewnych domyślnych opcji w oprogramowaniu. Po trzecie, zaostrzając przepisy, zawsze należy zadbać o wprowadzenie przepisów chroniących prawa obywateli – tego w ACTA brakuje. Po czwarte, najwyższy już czas stworzyć proste metody wnoszenia mikroopłat za korzystanie z treści cyfrowych tak, aby dać zarobić autorom i wydawcom, a nie ograniczać dostępności treści. Możliwości są rozliczne, trzeba tylko chcieć je wdrożyć. Po piąte wreszcie, trzeba natychmiast rozpocząć debatę dotyczącą sposobów godzenia dwu głównych, jak myślę, wyzwań stojących przed nami – jak najszerszego upowszechniania wiedzy zawartej w internetowych zasobach oraz dbałości o jej wiarygodność. Dopiero na podstawie takiej refleksji można bowiem pokusić się o wprowadzanie racjonalnych uregulowań prawnych.

Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk, były minister nauki