Dlaczego Niemcy mają mniejszy problem z nierównościami niż na przykład Amerykanie? Okazuje się, że zawdzięczają to... nam. Nam to znaczy Polsce. A właściwie regionowi Europy Środkowo-Wschodniej. Ale po kolei.
Dlaczego Niemcy mają mniejszy problem z nierównościami niż na przykład Amerykanie? Okazuje się, że zawdzięczają to... nam. Nam to znaczy Polsce. A właściwie regionowi Europy Środkowo-Wschodniej. Ale po kolei.
Austriacka ekonomistka pracująca na Uniwersytecie w Monachium Dalia Marin postanowiła zbadać, na czym polega fenomen niemieckich nierówności. Które, owszem, urosły. Ale nie tak, jak w świecie anglosaskim czy nawet w sąsiednich krajach kontynentalnej Europy. Ekonomistkę szczególnie mocno zastanowiła różnica w dochodach najlepiej sytuowanej części klasy menedżerów. Przypomnijmy bowiem, że w Niemczech w latach 1977–2009 uposażenie typowego CEO urosło „tylko” 3,5 razy. W tym samym czasie w Ameryce skoczyło aż 7-krotnie. A trzeba dodać, że w interesującym nas okresie niemiecka i amerykańska gospodarka rozwijały się według bardzo podobnego wzoru. I w jednym, i w drugim kraju nastąpiła daleko idąca liberalizacja rynków finansowych oraz handlu. Do tego na obu tych rynkach działały podobne międzynarodowe korporacje, których produktywność (a więc i możliwości sowitego płacenia za najwyżej wycenianych CEO) była na podobnym poziomie. Skąd więc tak duża różnica w ich zarobkach nad Menem i nad rzeką Hudson?
Dalia Marin dowodzi, że stało się tak z bardzo prostego powodu. Dla Niemców decydująca okazała się relokacja (Marin nazywa ją offshoringiem) niewielu menedżerskich posad do Europy Środkowo-Wschodniej po upadku żelaznej kurtyny. Do tego, że ekspansja niemieckiego kapitału w krajach takich jak Polska była po 1989 r. ogromna, nie trzeba nikogo przekonywać. Często jednak zapominamy, że wiązało się to również z przesunięciem stanowisk pracy. I tak mniej więcej połowa menedżerów przyjeżdżała razem z kapitałem z Niemiec. Natomiast drugą połowę rekrutowano spośród lokalnych elit. Płacąc im jak na warunki „nowej Europy” sporo. Ale jednocześnie znacznie mniej, niż by trzeba zaproponować za dobrego menedżera na rynku niemieckim. Przyniosło to niemieckim korporacjom spore oszczędności, a w skali makro powstrzymało pęd ku astronomicznym płacom dla menedżerskiej wierchuszki. Więcej. Ten offshoring nawet wynagrodzenia pensji średniego CEO w Niemczech gdzieniegdzie obniżył.
Dla Niemców decydująca okazała się relokacja niewielu menedżerskich posad do Europy Środkowo-Wschodniej po upadku żelaznej kurtyny. Mniej więcej połowa menedżerów przyjeżdżała razem z kapitałem z Niemiec. Drugą połowę rekrutowano spośród lokalnych elit
Tylko dlaczego podobnego zjawiska nie zanotowaliśmy w Ameryce? Przecież tamtejszy kapitał w interesującym nas okresie też się ostro rozpychał. Choćby w Meksyku po podpisaniu układu NAFTA? Odpowiedź jest – według Marin – prosta. Niemcy mieli szczęście, bo pod ich nosem otworzył się rynek tani, ale jednocześnie pełen dobrze wykwalifikowanej siły roboczej (np. inżynierów). Co było niewątpliwą zasługą funkcjonujących w tej części Europy w okresie powojennym demokracji ludowych. Które akurat o sprawiedliwe podwyższenie ogólnego poziomu edukacji społeczeństwa w miarę swoich możliwości dbały. W efekcie Niemcy mogli przenieść do nas nie tylko (choć również) produkcję wymagającą wyłącznie taniej siły roboczej. Ale również część stanowisk menedżerskich oraz inżynierskich. To zmniejszało z kolei zapotrzebowanie na wysokie kwalifikacje w kraju. A co za tym idzie, zmniejszało nierówności pomiędzy lepiej i słabiej wykwalifikowanymi pracownikami. Albo lepiej powiedzieć: nie pozwoliło im rosnąć tak szybko jak za Atlantykiem.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama