W ostatnich czterech kryzysowych latach unijny rynek pracy skurczył się o 1 mln 919 tys. osób. Tylu pracowników w krajach Wspólnoty straciło starą pracę i do tej pory nie znalazło nowej. Niechlubną rekordzistką jest Hiszpania, w której – m.in. z powodu krachu budowlanego – liczba pracujących zmalała o ponad 2 mln.
Z gospodarki włoskiej wyparowało 467 tys., z greckiej 337 tys., a z rumuńskiej 334 tys. miejsc pracy. Niewiele mniej utraciły Irlandia (310 tys.), Bułgaria (309 tys.) i Portugalia. Dla społeczeństw małych krajów, takich jak Łotwa, Litwa czy Węgry, ubytek ponad 100 tys. miejsc pracy to także powód do społecznej frustracji. Na przeciwległym biegunie znalazły się Niemcy, w latach 2008 – 2011 gospodarka tego kraju zatrudniła aż 1,237 mln nowych osób. Ale drugie, zaszczytne miejsce w tym rankingu przypadło Polsce. Nasze firmy przyjęły w tym samym czasie aż 880 tys. nowych pracowników. Jak widać, kryzys może mieć zupełnie różne oblicza.
Władysław Kosiniak-Kamysz, nowy minister pracy, opracowuje program, po realizacji którego spodziewa się wzrostu zapotrzebowania przedsiębiorstw na młodych ludzi, którzy mają największe trudności ze znalezieniem pierwszego zatrudnienia. Na początek ma mieć do wydania 40 mln zł, w razie sukcesów – może nawet więcej. Żeby jednak móc liczyć na te sukcesy, minister musi porządnie odrobić pracę domową. Czyli – dokładnie przeanalizować, dlaczego w jednej grupie krajów UE w tych samych kryzysowych warunkach bezrobocie rośnie, a w innych miejscach pracy przybywa. Bez tej wiedzy każda suma pieniędzy, jaka zostanie przeznaczona na realizację programu, może zostać wydana bezsensownie i nie rozwiąże szybko rosnącego bezrobocia absolwentów. Spowodować może natomiast sztuczny wzrost zatrudnienia, głównie w administracji państwowej i samorządowej. A przecież nie o to chodzi.

Pracując nad nowym projektem walki z bezrobociem, minister powinien zdobyć wiedzę, co zrobić, by gospodarka tworzyła nowe miejsca pracy

Na razie tej wiedzy brakuje. Padają natomiast łatwe odpowiedzi. Bezrobocie młodych w Hiszpanii chętnie wyjaśnia się tym, że kodeks pracy w tym kraju jest nadmiernie sztywny. To znaczy, że zwolnienie niepotrzebnego pracownika jest dla pracodawcy trudne i kosztowne. A skoro tak, woli nowych ludzi w ogóle nie przyjmować albo zatrudniać ich na umowy śmieciowe, których właśnie w Hiszpanii jest najwięcej. U nas ich liczba także gwałtownie rośnie, za co wielu ekspertów również chętnie obarcza winą kodeks pracy. Z pewnością jednak ta odpowiedź nie wyjaśnia wszystkiego. W Niemczech pracownicy także cieszą się wieloma przywilejami i też ciężko się ich w tani sposób pozbywać. A jednak popyt na legalne zatrudnienie rośnie w tym kraju najszybciej. Czyli – sztywne prawo nie jest ani jedynym, ani nawet najważniejszym czynnikiem mającym wpływ na tworzenie nowych miejsc pracy. Od naszego ministra spodziewam się zgłębienia tematu i odpowiedzi na pytania: Co jeszcze jest ważne? Dlaczego Niemcy, przy sztywnym kodeksie, mogą być eksportową potęgą? Dlaczego nie jesteśmy w stanie skorzystać z doświadczeń tego kraju w dziedzinie szkolnictwa zawodowego? U nas jego poziom jest fatalny i od 20 lat nie wiemy, co z tym zrobić. Niemcy wielu zawodów, na które rynek pracy zgłasza coraz większe zapotrzebowanie, nie uczą w zawodówkach, jak jest u nas, ale w firmach. Tych samych, które potem być może ich zatrudnią. I które mają warunki, wiedzę i sprzęt o wiele nowocześniejszy niż biedne szkoły. W Polsce zawodówki nie są w stanie przygotować specjalistów od urządzeń klimatyzacyjnych (to tylko jeden z wielu przykładów), bo sami nauczyciele w szkołach nie mają odpowiedniej wiedzy. Dlaczego niemieckie firmy mogą i chcą szkolić fachowców, a polskie tego nie robią?
W Polsce miejsc pracy przybyło także jakby na przekór sztywnemu kodeksowi. Jedną z ważnych przyczyn, może najważniejszą, jest wzrost inwestycji publicznych. Był najszybszy w Unii. Obecnie udział inwestycji publicznych w polskim PKB wynosi aż 6,4 proc., podczas gdy średnia w UE wynosi 2,5 proc. (dane podaję za Ministerstwem Finansów). To powód do radości, ale także do kolejnej pracy domowej. Ten wzrost w sporej części zawdzięczamy środkom unijnym, co zatem zrobić, żeby rynek pracy nie siadł, gdy za kilka lat będzie ich o wiele mniej?
Program walki z bezrobociem i młodych, i starych nie może się ograniczać do wyszarpania z budżetu mniejszej lub większej sumy na sfinansowanie staży czy szkoleń. Ani nawet do pokrycia kosztów wynajęcia mieszkania osobom, które zdecydują się szukać pracy poza dotychczasowym miejscem zamieszkania. Pieniądze zostaną dobrze wydane tylko wtedy, gdy najpierw zdobędziemy wiedzę, co zrobić, żeby gospodarka naprawdę zaczęła tworzyć nowe miejsca pracy. Tylko wtedy nie znikną one wraz z chwilą zakończenia programu.