Od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę w 2022 r. przewartościowano wiele wcześniejszych poglądów. Nagle okazało się, że Niemcy, mimo preferencji pacyfistycznych, planują wielkie zbrojenia. Że przywracają działanie elektrowni jądrowych i uruchamiają węglowe. Pieniądze nagle zyskały narodowość – i to dosłownie, bo przepływy pieniężne podlegają różnego rodzaju sankcjom.

Prywatne zachodnie przedsiębiorstwa również obierały stronę. Niektóre wychodziły z Rosji lub zamykały działalność. Inne wspierają Ukrainę, świadcząc na jej rzecz usługi ochrony przed cyberatakami czy obsługi danych w chmurze. My w Polsce wszystko to dobrze rozumiemy. Pojawiają się jednak tarcia. Co ciekawe, na podstawie naszego własnego rozumienia praw, praworządności, przedwojennych priorytetów, np. prawnej ochrony wartości intelektualnej. To nam pozwala zadać prowokacyjne pytanie, czy nasze prawa mogą być używane przeciwko nam i w jakich okolicznościach może tak się stać.
Przed 24 lutego Zachód niejako sam sprowadził na siebie problem dezinformacji. W imię wolności ekspresji dopuszczano zdecydowanie niezachodnie punkty widzenia, np. wychwalanie komunizmu, różnego rodzaju poglądów łączących sceptycyzm do szczepionek z niechęcią wobec telekomunikacyjnego standardu 5G, innego rodzaju treści do pewnego stopnia modulowane przez obce służby specjalne lub ośrodki medialne pod kontrolą państw spoza UE i NATO. Wystarczy wspomnieć o słynnej petersburskiej fabryce trolli i o kontrowersjach przy otwieraniu we Francji oddziału rosyjskiej telewizji RT, którą w lutym zamknięto, a jej apelacja do Trybunału Sprawiedliwości UE została odrzucona. Wraz z rosyjską zbrojną agresją sprawnie ucięto wiele kanałów medialnych, także tych będących informacyjną trucizną. Zakazano działania mediów rosyjskich, zablokowano dostęp do niektórych stron internetowych. Nagle okazało się, że Zachód może jednak stosunkowo łatwo rozwiązać problem dezinformacji i obcej propagandy.
Wyszło na jaw, że nie tak łatwo można prowadzić informacyjne działania hybrydowe poniżej progu wojny w sytuacji, gdy przeciwdziała się im w równie aktywny sposób, zwyczajnie blokując możliwość propagowania takich treści. Nagle okazało się, że pewne punkty widzenia nie są tolerowane w mainstreamowym dyskursie. Wobec pewnych osób, także w Polsce, włączono ostracyzm. Okazało się, że pewnym perspektywom wcale nie trzeba udzielać anteny na zasadach „balansu debaty publicznej”, a z pewnymi ludźmi na konferencjach eksperckich czy akademickich nikt poważny nie chce dyskutować. Bez wątpienia można uznać, że od początku rosyjskich działań zbrojnych w Ukrainie polskie media i analitycy stawali i stoją po właściwej stronie, a opisy i relacje były zwykle wysokiej jakości (lub dobrze, że w ogóle były). Odnotowywało to wiele osób przebywających poza Polską i porównujących, co się mówi i pisze o wojnie w mediach zachodnich.
Czy możemy sobie jednak wyobrazić sytuacje, gdy nasze własne wartości i nasze własne prawa zostają zwrócone przeciwko nam? Niestety, tak było. 10 października Ośrodek Studiów Wschodnich poinformował, że serwis YouTube usunął film z analizą rosyjskiej propagandy wojennej. Według Adama Malczaka, odpowiedzialnego w Google’u za komunikację korporacyjną, uczyniono to w odpowiedzi na skargę Rosjan na naruszenie praw autorskich. Sama sytuacja jest niedorzeczna. OSW użył materiałów mediów rosyjskich we własnej analizie, mając do tego pełne prawo wynikające z prawa do krytyki. Wyjątki wobec restrykcyjnej ochrony praw autorskich są uwzględniane także w istniejących przepisach, chociażby w Konwencji berneńskiej o ochronie dzieł literackich i artystycznych, a nawet w europejskiej dyrektywie w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym. Google odnotował tę sytuację i po dwóch dniach materiał przywrócono. Każe to jednak zadać wiele pytań o to, na co przede wszystkim powinniśmy kłaść nacisk: na informowanie społeczeństwa, publikację rzetelnych treści analitycznych czy może bezwiedny automatyzm prawny?
W YouTubie po skardze na rzekome naruszenie praw autorskich zapewne zadziałał automat. Obsługuje on setki milionów zgłoszeń rocznie (w pierwszej połowie 2022 r. YouTube otrzymał 758 mln zgłoszeń, z których zakwestionowano tylko 0,5 proc.). Wiadomo, że także instytucje rządowe wysyłają żądania usunięcia pewnych treści. Do połowy 2022 r. z Rosji YouTube otrzymał ponad 15,8 tys. takich wniosków, z których w 5280 powodem były prawa autorskie. Tak wielkiej liczby żądań nie da się obsłużyć ręcznie. Ale w opisywanym przypadku, by przywrócić materiał, trzeba było nagłośnić problem, co zrobił OSW i polscy dziennikarze. Google miał więc dobre powody, by nie ignorować takiego przypadku. W ilu podobnych przypadkach twórcy nie mieli takiej publicznej siły przebicia jak OSW? Nie wiemy.
Nie jest też jasne, jak od wewnątrz wyglądały działania serwisów. Poprosiłem Google’a o wyjaśnienie tego problemu. Odpowiedzi nie otrzymałem, co przyjmuję ze zrozumieniem; wszak to skomplikowany problem i być może lepiej, by opinii publicznej w takiej sprawie pozostały domysły wobec działań technologiczno-prawnych. Faktem jest, że polskie, europejskie i międzynarodowe przepisy nakładają określone wymogi ochrony praw autorskich. Jest też faktem, że te prawa przewidują wiele sytuacji wyjątkowych. Problem polega na tym, że jeśli jakiś serwis działa na ogromną skalę, może nie mieć możliwości analizowania każdego przypadku z osobna. Dlatego stosuje się rozwiązania automatyczne z możliwością kwestionowania decyzji. Sam się o tym przekonałem, gdy pod koniec lutego za wpisy o wojnie w Ukrainie Twitter na krótką chwilę zablokował moje konto, powołując się na zasady moderacji treści, a konkretnie na wpis, który rzekomo miał dotyczyć „sprzedaży, kupna lub ułatwiania transakcji nielegalnymi towarami lub usługami, a także niektórymi rodzajami towarów lub usług regulowanych”. Nie była to prawda; nadgorliwie zinterpretowano w tych wpisach coś, czego tam nie było. Tu też podszedłem do sprawy ze zrozumieniem, bo wielu na Zachodzie zaskoczyły realia konfliktu zbrojnego o pełnej skali i pojawiające się w związku z tym wpisy, np. o konstrukcji koktajli Mołotowa, a tygodnie później o ofiarach z Buczy.
W trakcie tej wojny dochodziło też do paradoksalnych sytuacji odmiennej natury. Państwa Zachodu nakładały wiele sankcji na Rosję i tereny okupowane. Ograniczenia dotyczyły także firm telekomunikacyjnych, np. usługi Starlink dostarczającej internet satelitarny. Tak się jednak składa, że Starlink odgrywa kluczową rolę komunikacyjną dla armii Ukrainy. Taka łączność daje dużą przewagę na polu walki, a z doniesień prasowych wiemy, że gdy komunikacja szwankuje, mocno utrudnia to działania zbrojne. Bardzo szybka ofensywa Ukrainy spowodowała jednak, że armia przesuwała się coraz bardziej na wschód. Być może dlatego tracono zasięg łączności za pośrednictwem systemu Starlink. Ten musi przecież respektować prawo i nałożone sankcje. Nie wiemy, bo to niepubliczna wiedza, jakie faktycznie są tu uwarunkowania. Ile w tym kwestii prawnych, a ile technicznych lub korporacyjnych. Pewnie najbezpieczniej uznać, że takie tarcia i problemy są normalne w bezprecedensowej sytuacji, gdy zupełnie nowy model firmy technologicznej i telekomunikacyjnej spotyka się z wyzwaniem wojny w XXI w.
Opisane sytuacje wywołują pytania o to, komu mają służyć zachodnie prawa. I jaka jest rola korporacyjnych działów zgodności z prawem. Prawa to przejaw wartości w społeczeństwie. Ale czy zgodne z tymi wartościami jest, gdy działają one przeciwko tymże wartościom, są wykorzystywane przez zewnętrznych aktorów w sytuacjach wyjątkowych? To podchwytliwe pytanie, bo prywatne firmy muszą działać w zgodzie z prawem. Ale czy w określonych okolicznościach nie jest uzasadnione, by go nie egzekwować? Wyobraźmy sobie obrazowo tzw. armię IT. Ukraina zaoferowała prywatnym osobom na całym świecie możliwość zaangażowania się w proste działania w cyberprzestrzeni, mogące mieć efekt paraliżujący dla obranych celów (w tym przypadku zwykle stron i serwerów rosyjskich). W normalnej sytuacji zaangażowanie się w działania naruszające bezpieczeństwo systemów IT jest nielegalne.
Wobec tego można rozważyć hipotetyczną sytuację, gdy wymiar sprawiedliwości Federacji Rosyjskiej wysyła do jakiegoś z państw Zachodu prośbę o pomoc prawną w ściganiu przestępstwa naruszenia cyberbezpieczeństwa systemów informatycznych. Czy w tej sytuacji wymiar sprawiedliwości w Niemczech, we Francji czy w Polsce powinien udzielić takiej pomocy? Pomijając wymiar czysto prawny, to dziś sprawa mogłaby nabrać także niewygodnego wymiaru politycznego. W USA i UE ceni się praworządność i wymaga respektowania prawa. Prawo nie powinno jednak działać przeciwko nam. Byłoby dobrze, gdyby wojna w Ukrainie uwidoczniła europejskim legislatorom problemy, nad którymi w ostatnich 30 latach niekoniecznie się pochylano, gdyż korzystaliśmy z pokojowej dywidendy po zakończeniu zimnej wojny. ©℗
*Dr Łukasz Olejnik, niezależny badacz i konsultant cyberbezpieczeństwa, fellow Genewskiej Akademii Międzynarodowego Prawa Humanitarnego i Praw Człowieka, były doradca ds. cyberwojny w Międzynarodowym Komitecie Czerwonego Krzyża w Genewie, autor książki „Filozofia cyberbezpieczeństwa”