Każdy prezes TVP obiecywał „dobrą zmianę”, ale żadnemu to nie wyszło. Zawsze szła w ruch polityczna miotła.
Krwawe są początki Jacka Kurskiego, niegdyś „bulteriera PiS”, dziś prezesa TVP na Woronicza. W ciągu zaledwie tygodnia z telewizją pożegnało się kilkunastu jej czołowych dziennikarzy. Po 25 latach z TVP rozstać musiał się Piotr Kraśko, z „Wiadomości” zniknęła Beata Tadla, a z „Panoramy” – Hanna Lis. To najbardziej znana trójka z dużo dłuższej listy osób „politycznie niepoprawnych”, które wymiotło nowe kierownictwo. Od szefów wyrzucani słyszeli, że „wieje wiatr zmian” albo że „nie pasują do nowej koncepcji”.
Nie zabrakło wzruszających pożegnań i słów wsparcia dla wyrzucanych pracowników. Ale obok nich zaraz pojawiły się komentarze w triumfalnym tonie, że w siedlisku propagandy zawitała „dobra zmiana”.
Fakt, TVP potrzebuje zmiany. Niezmiennie od ponad 20 lat. Ale ta obecna ani nie jest nowa, ani specjalnie dobra. Bliżej jej do déja vu albo powtórki z rozrywki.
Kolejni prezesi, tak jak były europoseł, obiecywali bronić wolności telewizji od zagrożeń ze świata polityki. Wygłaszali piękne hasła o wyrwaniu TVP z rąk polityków, o jej misji, obiektywizmie dziennikarskim i rzetelności. Sęk w tym, że obietnic rzadko dotrzymywali. Nawet jeśli mieli dobre chęci. Ale czego można się było spodziewać, skoro „bezpartyjnych” spośród ostatnich prezesów można policzyć na palcach jednej ręki? Barwy medialnych koalicji, które rządziły telewizją w ciągu ostatnich dwóch dekad, zmieniały się, ale cel pozostawał zawsze ten sam. Robić dobrze własnej partii. Tylko jedni robili to w białych rękawiczkach, a inni się nie certolili.
Zagłodzić dziennikarza
Mechanizm zawsze był zawsze dość prosty. Od 1992 r., kiedy weszła w życie ustawa medialna powołująca KRRiT, schemat się powtarzał. I na nic się zdały „apolityczne konkursy”. Politycy wysyłali swoich przedstawicieli do KRRiT, ta zaś wybierała rady nadzorcze TVP i Polskiego Radia, które – w ramach mniej lub z czasem coraz bardziej egotycznych koalicji – wskazywały prezesów i wiceprezesów medialnych spółek. Nowe władze – przywożone w teczkach, jak mówią pracownicy telewizji – zaczynały od zwolnień. Wycinały w pierwszej kolejności ludzi, którzy mogli robić im problemy – „niepokornych” wobec nowej władzy. A w to miejsce prowadzali „swoich” i nowe programy.
– Wyrzucano mnie trzy razy, z czego dwukrotnie zwalniał mnie i przyjmował ten sam wicedyrektor kadr. Za ostatnim razem to już poszliśmy razem na obiad, prawie jak dobrzy znajomi – mówi Agnieszka Romaszewska-Guzy, szefowa Biełsat TV. Za pierwszym razem za czasów Roberta Kwiatkowskiego. „Brunatny” Robert, który sam stracił stołek po aferze Rywina, jest do dziś swoistym symbolem upolitycznienia telewizji. TVP nazywano wtedy „Telewizją Białoruską oddział w Warszawie”. Nic dziwnego. Za jego czasów TVP stała się okienkiem Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego, a serwisy publicznej telewizji zamieniły się w karykaturę programów informacyjnych.
To między innymi podwładni Kwiatkowskiego – jak wynika z relacji byłego naczelnego „Trybuny” Janusza Rolickiego – jesienią 1998 r. w każdy wtorek rano stawiali się w Sejmie na narady do Leszka Millera. Na spotkaniach omawiano nie tylko planowane posunięcia rządu, ale też sprawy personalne – wymyślono tam na przykład posadę dyrektora programowego dla dziennikarza Andrzeja Kwiatkowskiego, który stracił miejsce w zarządzie TVP. Kwiatkowski to czołowa gwiazda publicystyki telewizyjnej w czasach PRL, odsunięto go za rządów Walendziaka i przywrócono po 1998 r. To on stworzył „Tygodnik polityczny Jedynki”, który z powodu stronniczych komentarzy prowadzącego przez kilka miesięcy bojkotowały AWS i UW.
Prezes zaprzeczał zarówno relacjom Rolickiego, jak i Tomasza Nałęcza. Były poseł UP ujawnił, że sam uczestniczył w spotkaniach sztabu wyborczego SLD-UP z Robertem Kwiatkowskim, przed wyborami parlamentarnymi na jesieni 2001 r. – To było wąskie grono, 4–6 osób, zaufanych członków sztabu wyborczego. Kwiatkowski był tam dlatego, że planowaliśmy udział TVP we wspieraniu kampanii wyborczej lewicy. Rozmowy były bardzo konkretne. Kogo i jak dezawuować z konkurencji, jak atakować i jak daleko posunąć się w tym ataku i w jakich programach telewizyjnych to się będzie działo – wspominał prof. Nałęcz.
Do historii telewizji przeszedł wywiad, jaki Piotr Gembarowski przeprowadził z Marianem Krzaklewskim. To za czasów Kwiatkowskiego szef „Wiadomości” w oficjalnym liście pisał o Janie Pawle II per „pan papież”. Oberwało się nawet Dariuszowi Szpakowskiemu, bo śmiał zażartować, że „prezydent (Aleksander Kwaśniewski) przynosi pecha piłkarzom”.
Kwiatkowski tłumaczył później, że poszło o coś zupełnie innego, a Szpakowskiemu zwolnienie wyszło na dobre. – Po pierwsze wrócił, po drugie w aurze męczennika, a po trzecie zachował się z klasą, bo nie skakał mi na plecy i nie opowiadał, jakim to był kombatantem – mówił Kwiatkowski. A, jak wiadomo, prezesi, bez względu na to, z jakiej opcji pochodzą, bardzo nie lubią, gdy ktoś im podskakuje.
Swoje trzy grosze dorzucali w tamtym (i nie tylko) czasie ludowcy. Legendarnym komisarzem politycznym z nadania PSL był Marek Kassa, wiceszef TAI. To przez Kassę przed laty miała odejść z „Teleexpressu” Hanna Lis, wtedy Smoktunowicz. Prezenterka publicznie podważała zasadność relacjonowania konkursów orkiestr strażackich i spotkań kół gospodyń wiejskich. Kassa ją sekował, mówiąc niespełna 30-letniej dziennikarce, że jest za stara i za gruba, by poprowadzić serwis.
Szefowa Biełsatu od Marka Kassy usłyszała z kolei, że jest brzydka i niefotogeniczna, a poza tym niestosownie się ubiera, bo na wizji występuje w polarze. – A ja wtedy robiłam m.in. materiały z Kosowa. Miałam tam wyskoczyć w eleganckim kostiumie? – ironizuje nasza rozmówczyni. Niedługo potem straciła pracę w TVP po raz pierwszy. – To była druga tura zwolnień zainicjowanych przez nowego prezesa, Roberta Kwiatkowskiego. Zarząd się tym razem przygotował i zrobił nam testy psychologiczne. Nawet nie wypadłam w nim najgorzej, choć to była ocena bardziej dla fabryki ciasteczek, a nie dla telewizji. Sprawdzali na przykład poziom świadomości kosztowej. A co dziennikarz newsowy może wiedzieć o kosztach? – wspomina szefowa Biełsat TV.
Jej kariera w TVP jest doskonałą ilustracją mechanizmów rządzących telewizją. Dziennikarza TVP łatwiej „zagłodzić”, niż zwolnić. Jego pensja składa się bowiem w dużej mierze z honorariów za dyżury. Nie ma cię w grafiku, nie zarabiasz. Romaszewska najpierw straciła miejsce w grafiku przy głównym wydaniu „Wiadomości” i została zepchnięta do obsługi porannych oraz popołudniowych wydań. – Moje notowania były coraz gorsze, w końcu zakazano mi nawet czytać własnym głosem – wspomina. Choć zdała egzamin na kartę ekranową, to od ówczesnego szefa zagranicy usłyszała, że to tak, jakby ukończyła szkołę teatralną. „Można grać Hamleta albo halabardnika” – powiedział. Dla niej przewidziano właśnie tę ostatnią rolę. Gdy zdarzyło jej się złamać zakaz czytania, do szefostwa doniosła o tym jedna z czołowych prezenterek, głos dogrywał do materiału ponownie inny reporter.
Nikt nie doceniał jej starań. Nawet gdy Romaszewska zdobyła pozwolenie na relacje z lotniskowca, w trakcie bombardowania Afganistanu – załatwienie takiej wizyty było nie lada wyczynem – z wyjazdu poszło zaledwie kilka materiałów. – Gdy wróciłam, o lotniskowiec pytał tylko portier. Wtedy zrozumiałam, że nawet gdybym zrobiła relację z lądowania na Księżycu, to i tak by mi to nie pomogło – wspomina Romaszewska-Guzy. Kilka miesięcy przed zwolnieniem zarabiała grosze, więc za odprawę, wyliczaną ze średnich zarobków z ostatnich miesięcy, na otarcie łez kupiła sobie buty.
Razem z nią wylecieli wtedy także inni dziennikarze, m.in. Piotr Górecki. Po dwóch latach wróciła. To był dekret numer jeden nowego prezesa Jana Dworaka. Piotr Górecki też wrócił, ale w 2014 r. najpierw trafił na listę dziennikarzy do „leasingu”, a potem do zwolnienia. Razem z innymi znanymi dziennikarzami – Sławomirem Matczakiem, Magdą Tadeusiak, Jarosławem Kusiem czy Edytą Suchacką.
Outsourcing 411 dziennikarzy, montażystów, grafików i charakteryzatorek to był pomysł Juliusza Brauna. Przeniesienie tak dużej grupy pracowników twórczych do firmy zewnętrznej argumentowano „restrukturyzacją” i obniżaniem kosztów, władze telewizji tłumaczyły, że chcą ich w ten sposób zachęcić do zakładania własnej działalności. Związkowcy protestowali i szukali wsparcia u najwyższych władz. Bezskutecznie. Wytypowanych ludzi w 2014 r. przeniesiono do Leasing Team, a niespełna rok później światło dzienne ujrzała lista 78 osób wytypowanych przez tę firmę do zwolnień grupowych. – Jeśli telewizja ma dla mnie pracę, to dlaczego mnie nie zatrudnia, tylko zmusza do zakładania działalności gospodarczej? Skoro trzydzieści lat pracy mnie najwidoczniej nie wykreowało, to i działalność mnie nie wykreuje – komentował Górecki.
Komisarz Kotecka
Dworak nie oszczędził ludzi Kwiatkowskiego, choć Marka Kassę i paru innych, którzy ostali się po ekipie Kwiatkowskiego, wyrzucił z telewizji dopiero Bronisław Wildstein. Publicysta wszedł do telewizji dzięki zawiązaniu się koalicji medialnej między PiS, LPR i Samoobroną. Wyleciał, bo okazał się zbyt niezależny, co nie spodobało się prezesowi PiS. – Przez prawie sześć lat swojego prezesowania zatrudniłem mniej ludzi niż Wildstein w dziewięć miesięcy – mówił po latach Kwiatkowski, który za swojej prezesury zwolnił 2 tys. ludzi. Wildstein chciał zwolnić m.in. męża Katarzyny Kolendy-Zaleskiej, która już wtedy pracowała w TVN, Grzegorza Zaleskiego, montażystę, co odbiło się głośnym echem w mediach – dziennikarze komentowali, że to zemsta za krytykę ze strony dziennikarki na antenie komercyjnej stacji.
Wraz z Wildsteinem i jego następcą Andrzejem Urbańskim, który do TVP przyszedł niemal wprost z kancelarii Lecha Kaczyńskiego, w telewizji pojawili się prawicowi dziennikarze. Zwolnił ich zaś Juliusz Braun wyłoniony dzięki medialnej koalicji PO, PSL z lewicą. Zdjęciem z anteny programów Grzegorza Górnego i Tomasza Terlikowskiego, Tomasza Sakiewicza, Anity Gargas, Rafała Ziemkiewicza, Wojciecha Cejrowskiego oraz zwolnieniem grupy dziennikarzy produkujących „Wiadomości” pod kierunkiem Jacka Karnowskiego próbowano nawet zainteresować rzecznika praw obywatelskich. – Wstydu nie macie! – krzyczała niedawno w Sejmie Joanna Lichocka z PiS, przypominając nazwiska tych dziennikarzy. Ona sama, gdy jeszcze była publicystką, również straciła angaż w TVP.
Ani Lichocka, ani przedstawiciele PiS nie zająknęli się natomiast na temat oskarżeń pod adresem telewizji, jakie padały w czasie, gdy to właśnie przedstawiciele tej partii byli u władzy. Tymczasem „Wiadomości” były wtedy niezwykle aktywnym propagandowym organem władzy. Programami informacyjnymi kierowała m.in. Patrycja Kotecka, dziś żona Zbigniewa Ziobry. Były szef MSWiA Janusz Kaczmarek opowiadał, jak Ziobro załatwiał jej tę pracę, a on sam uczestniczył w tych rozmowach. W tym samym czasie Ziobro rekomendował Urbańskiemu ponoć również Anitę Gargas. Uczestnicy rozmów wszystkiemu zaprzeczali, twierdząc, że Kaczmarek jest kłamcą i zmyśla.
Ale Kotecka ostatecznie dyrektorską posadę dostała.
To typowe dla ludzi telewizji, że cierpią za miliony, a jak ktoś im chce zrobić krzywdę, zwolnić z pracy, to jest „krwawy” – mówił Andrzej Urbański
Z redakcji przy placu Powstańców Warszawy wyciekały kolejne przykłady cenzury i manipulacji. Kotecka miała interweniować m.in. w czasie wywiadu na żywo z prof. Zbigniewem Ćwiąkalskim, bo ten skarżył się, że do zatrzymanego przez ABW byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka nie dopuszcza się adwokata. Wywiad przerwano. To ona miała też cenzurować wypowiedź abp. Józefa Michalika, bo „przesadził w krytyce PiS, a to, co mówił, jest niesprawiedliwe i nieprawdziwe”. Chodziło o wypowiedź, że „partia, która obecnie rządzi w Polsce, i partia, która jest w opozycji, nie zdała egzaminu moralnego, odmawiając prawa ochrony życia od momentu poczęcia”.
Oczywiście interesu PiS pilnowało w telewizji znacznie więcej osób. Kotecka nie była jedynym „politycznym komisarzem”. W relacji z pogrzebu tragicznie zmarłej Barbary Blidy „Wiadomości” pominęły słowa Kazimierza Kutza, wypowiedziane nad jej grobem: „Jest pani ofiarą kamiennych serc”. Szef Koteckiej Jarosław Grzelak miał argumentować, że „to uderza w PiS”.
Dziś do kierowania „Wiadomościami” wróciła Marzena Paczuska, która była zastępcą szefa serwisu za czasów Jacka Karnowskiego. Główną twarzą okrojonego przez ekipę Kurskiego zespołu znów została zaś Danuta Holecka. Jedna i druga z „Wiadomości” musiały zniknąć z dnia na dzień. Ale nikt ich nie wyrzucił. Paczuska wylądowała w TVP 1, a Holecka w TVP regionalnej. Miejsce Jarosława Kulczyckiego i Karoliny Lewickiej w programie „Minęła dwudziesta” zajął z kolei Adrian Klarenbach, którego, co ciekawe, w ramach zwolnień grupowych przed laty chciał wyrzucić Piotr Farfał.
Związanego z LPR prezesa w TVP nie wspomina się najlepiej. Nie ze względu na ksywkę „faszysty”, którą zyskał dzięki zdjęciom z młodości, na których hajluje, ani też z powodu bezpardonowej promocji prawicowej partii Libertas. Ale właśnie za zwolnienia. Jego lista przeznaczonych do zwolnienia liczyła pół tysiąca osób – była dłuższa niż lista pracowników wysłanych przez Brauna do Leasing Team.
„Narodowi chłopcy” Farfała wręczali zwolnienie Agnieszce Romaszewskiej-Guzy – drugie z trzech w jej karierze. Weszli do jej gabinetu – tylko na chwilkę, jak anonsowała sekretarka – gdy za drzwiami czekała ekipa Deutsche Welle, która przyjechała podpisać kontrakt na wspólną produkcję dokumentu o ataku na Wieluń w 1939 r. – Zapytałam jednego z nich: „Młody człowieku, czy ci nie wstyd?”. Podpisałam, a potem z pokerową miną przyjęłam zagranicznych gości – wspomina Romaszewska. Film powstał, ale dziennikarka straciła zarówno swój Biełsat, jak i szefostwo w TVP Polonii. Powód? Poskarżyła się sejmowej komisji łączności z Polakami za granicą, że jej stacja ma za mało pieniędzy. Długo nie pozostawała na bezrobociu. Po kilkunastu dniach zadzwonił do niej polityk PO, zapytać, czy nie wróci do Biełsatu z powrotem. Wróciła, ale TVP Polonii już nie odzyskała.
Dziś Romaszewska-Guzy nie chce oceniać kolegów po fachu, przyznaje, że do wielu ma zastrzeżenia: – Takiej kosy w TVP jak dziś jeszcze nie było. Ciekawe, ile osób przywróci sąd pracy.
Spóźnione protesty
„PiS jako pierwszy nie udaje, że nie chce przejąć mediów. Przedtem to się również działo, tylko że za kulisami. Nie ma w Polsce mediów publicznych i nigdy nie było. Zawsze były to media państwowe, rządowo-partyjnie-koalicyjne. Teraz będą jednopartyjne. I przynajmniej nikt nas nie okłamuje jak dzieci, które nie rozumieją, co się dzieje” – napisała Ewa Wanat, była już dyrektor Radia dla Ciebie, na stronie fundacji Medium Publiczne.
Wokół kadrowych zmian i kolejnych nazwisk zwalnianych ludzi rozgorzała medialna wrzawa. Nie tylko nad Wisłą. Karolina Lewicka, autorka kontrowersyjnego wywiadu z ministrem kultury Piotrem Glińskim, przekonywała w „Die Welt”, że krytyczni dziennikarze nie mają przyszłości w TVP. Sama odeszła.
W obronie wolności słowa i niezależności mediów ludzie wyszli nawet na ulicę, ramię w ramię protestowali dziennikarze, członkowie Komitetu Obrony Demokracji i zwykli obywatele. Choć bardziej ich chyba jednak wzburzyła afera wokół Trybunału Konstytucyjnego niż najnowszy zamach na media publiczne. Protestowali nawet dyrektorzy TVP wyznaczeni „do odstrzału”. Nie wszyscy czekali na kwit. Dymisja miała być manifestacją niezgody na upolitycznienie mediów publicznych, ale natychmiast pojawiły się oskarżenia, że protesty były spóźnione, a u podstaw ich decyzji legły nie obawy o naciski, lecz sprawy finansowe. Z mieszanymi uczuciami przyjęto też akcję Kamila Dąbrowy, który przed odwołaniem z radiowej Jedynki przez kilka dni puszczał na antenie co godzinę hymny Polski i UE, by zagrać na nosie nowej władzy, która tak bardzo podkreśla przymiotnik „narodowy” w kontekście zmiany w mediach publicznych. „Gdybyśmy protestowali tak głośno wtedy, kiedy najpierw SLD z PSL, potem koalicja PiS-Samoobrona-LPR, a później PO i PSL gwałciły media publiczne, traktując je jak wojenne łupy, obniżając standardy i łamiąc kręgosłupy dziennikarzom, być może dzisiaj bylibyśmy w innym miejscu” – pisze Wanat. I ma rację.
Sęk w tym, że pamięć widza bywa krótka, szybko zapomina on o znanej buzi, która zniknęła z ekranu. W samej TVP zaś ludziom nigdy specjalnie nie było spieszno do protestów w imię solidarności ze zwalnianymi kolegami. Po pierwsze, dlatego że przez lata zarobki w telewizji publicznej – zwłaszcza dla tych „poukładanych” – odbiegały znacząco od rynkowych stawek. Po co się więc narażać? Po drugie, linii podziałów, konfliktów i zadawnionych ran w molochu przy Woronicza oraz przy placu Powstańców Warszawy w ciągu lat narosło zbyt wiele.
– Kiedy ja dostałam 20 minut na to, by opróżnić biurko, koledzy już witali z otwartymi ramionami ludzi, którzy przyszli na moje miejsce – żali się jedna z prezenterek. Gdy wracała do łask, zwalnianymi poprzednikami już się nie przejmowała.
Po trzecie – jak mówił Janusz Zaorski – w TVP istnieje szczególny gatunek człowieka. Konformizm jest jakby telewizyjną grupą krwi. To powoduje, że wazelina leje się potokami, a główną dewizą jest „Służyć, służyć, służyć” – wspominał były prezes. I wielu przyznaje mu rację. Zwłaszcza, że ten konformizm ma długą historię. Nikt - nawet szefowie, którzy przybywali na Woronicza, by tworzyć nowy rozdział w historii i pozbyć się stempla propagandy, nie zdecydował się na radykalne ruchy i masowe zwolnienia ludzi związanych z poprzednim systemem. – Nie chodziło o to, że Andrzej Drawicz nie wyrzucał ludzi czy pozwalał różnym typkom nadal się tam utrzymywać, bo to nieprawda i wielu z nich opuściło wtedy telewizję, ale o to, że zastępowano często ludzi z lat 60. czy 70. osobami miernymi i takimi samymi oportunistami jak ci wyrzucani. To jest instytucja, która w trzecim pokoleniu produkuje takie postacie! – mówił Andrzej Urbański, przekonując w tym samym wywiadzie, że on sam „nie był siepaczem”, ale jak ktoś się przyklei do poprzedniej władzy, to musiał odejść, bo tak jest na całym świecie.
Wiesław Walendziak, pierwszy prezes wyłonionej z Radiokomitetu spółki TVP, wprowadził wielu nowych – tzw. pampersów, ale jego następca Ryszard Miazek szybko ich zwolnił. A Janusz Zaorski przekonywał: – Żeby zrobić rewolucyjne zmiany, trzeba by zamknąć TVP na pół roku, dawać program z puszki wzbogacony tylko o publicystykę oraz wiadomości i po jakimś czasie ruszyć z zupełnie nowym programem i z nową załogą.
Telewizyjni prezesi do pracowników TVP zazwyczaj nie pałali wielką sympatią. Zarzucali im „wizyjną” chorobę i uzależnienie od tego medium. „Homo woronicus” – śmieją się, mówiąc o byłych podwładnych. – Oczywiście w TVP zawsze była grupa ludzi, którzy pobierali pensję, siedzieli na etatach, ale nic nie robili. Sęk w tym, że najczęściej pozbywano się nie tych, co nic nie robili, bo oni dla władz byli niewidzialni, ale wrogów numer jeden – przyznaje Mariusz Jeliński. A wie, co mówi, bo w TVP przepracował przeszło 50 lat i niejedno widział. A poza tym przez lata był rzecznikiem telewizyjnego Związku Zawodowego Pracowników Twórczych „Wizja”.
– To typowe dla ludzi telewizji, że cierpią za miliony, a jak ktoś im chce zrobić krzywdę, zwolnić z pracy, to jest „krwawy” – mówił z kolei Andrzej Urbański. W obronie zwalnianych obecnie dziennikarzy nie wystąpią związki zawodowe. Ludzie z kontraktami gwiazdorskimi do związków nie należą, a poza tym związkowcy są przekonani, że sięgające 50 tys. zł wynagrodzenia gwiazd wypłacano kosztem pensji i etatów szeregowych pracowników. Poza tym to rząd PiS i nowy prezes obiecywali, że skandaliczną reformę z wyprowadzeniem pracowników do firmy zewnętrznej cofnie. – Oczywiście, gdy słyszę bełkot Czabańskiego (Krzysztof Czabański, wiceminister odpowiedzialny za reformę mediów publicznych, nazwał w kampanii wyborczej zwalnianych dziennikarzy kłamcami i propagandystami – red.), który twierdzi, że ludzie go zaczepiali na ulicy i prosili, żeby wyrzucić z telewizji Kraśkę, Tadlę i Lisa, to mi się flaki przewracają. Już to widzę, rozpoznawalny gwiazdor Czabański... – ironizuje Jeliński i dodaje: – Ich wszystkich interesuje chamska propaganda, niczym w PRL. I każdy ma za uszami.
Korzystałam z książki Beaty Modrzejewskiej „Prezesi. Oni rządzili TVP”