To pierwszy wyrok w Polsce, który pokazał, jakie mogą być skutki stosowania przez banki klauzul niedozwolonych w umowach kredytów walutowych.
Iwo Gabrysiak partner w kancelarii Wierzbowski Eversheds / Dziennik Gazeta Prawna
Roszczenie wyliczone przez bank na podstawie kursu z jego własnej tabeli kursowej nie istnieje – uznał Sąd Okręgowy w Szczecinie. I orzekł, że klienta nie obowiązują te zapisy z umowy, według których mBank dokonywał przewalutowania kredytu. Za niewiążący uznał paragraf, zgodnie z którym bank w ogóle ustalił kwotę zadłużenia we frankach (zgodnie z tym zapisem udzielano kredytu w złotych, które potem przeliczano na franki w dniu uruchomienia kredytu). Nieobowiązujące według sądu są też pozostałe zapisy, stwierdzające, że rata kredytu miała być spłacana w złotych, po uprzednim przeliczeniu raty frankowej.
Sędziowie powołali się na wyrok warszawskiego Sądu Apelacyjnego, który podtrzymał wyroki wcześniejszych instancji uznające za klauzule niedozwolone podobne zapisy znajdujące się we wzorcu umowy kredytowej mBanku. Technika przewalutowania, jaką stosował mBank, nie różniła się od powszechnie stosowanych na rynku. Do wyliczenia wielkości raty używano kursu sprzedaży franka z tabeli kursowej banku, z dnia spłaty raty, z konkretnie ustalonej godziny. Szczeciński sąd stwierdził, że taki mechanizm dawał bankowi możliwość uzyskania korzyści finansowych stanowiących dla kredytobiorcy dodatkowe koszty kredytu, których oszacowanie nie było możliwe. Zdaniem sądu kurs rynkowy franka tylko częściowo wpływał na ostateczny koszt kredytu, bo kurs z tabeli bankowej zawierał jeszcze marże arbitralnie ustalane przez bank.
– Przy tym, w przypadku operacji wykonywanych na podstawie niniejszej umowy, wymiany walutowe odbywały się jedynie „na papierze” dla celów księgowych, natomiast do faktycznego transferu wartości dewizowych w którąkolwiek stronę nie dochodziło. W efekcie różnica pomiędzy kursem zakupu danej waluty a kursem sprzedaży tej waluty przez bank, ustalanych wyłącznie przez pozwanego, stanowiła jego czysty dochód, zwiększający dodatkowo koszty kredytu dla klienta – czytamy w uzasadnieniu wyroku.
W tej konkretnej sprawie kredytobiorcy chodziło o obalenie bankowego tytułu egzekucyjnego, w którym mBank żądał kwoty o blisko 150 tys. zł większej niż wartość wypłaconego kredytu, co wynikało głównie z różnic w kursie franka. Sąd, uznając paragrafy umowy o sposobie przewalutowania za niewiążące klienta, uznał, że roszczenie takie nie istnieje. A skoro przeliczanie wielkości rat odbywało się nieprawidłowo, nie ma w ogóle pewności, czy doszło do zaległości w spłacie, w terminie wskazywanym przez bank.
Według radcy prawnego, który reprezentował kredytobiorcę, wyrok jest przełomowy. Chodzi o zdanie z uzasadnienia, w którym sąd stwierdza, że na podstawie kodeksu cywilnego skłania się do uznania, że w miejsce niewiążących zapisów o przewalutowaniu nie należy wprowadzać w drodze analogii innych „instytucji prawnych”. Zdaniem Radosława Górskiego to w ogóle podważa możliwość przewalutowania tego kredytu.
Radca podkreśla, że sąd nie unieważnił całej umowy kredytowej, uznał jedynie, że niektóre jej zapisy nie obowiązują. Oznacza to, że nadal obie strony umowy muszą się stosować np. do paragrafów regulujących wielkość oprocentowania – czyli w tym przypadku ustalania go na podstawie trzymiesięcznego LIBOR-u i marży banku. Taka interpretacja jest korzystna dla klienta, bo normalny kredyt złotowy jest oprocentowany według wyższego WIBOR-u.
– Umowa kredytowa jest ważna, wynika z niej, że trzeba spłacać kredyt w ratach, ale nie wynika, że raty te mają być wyliczane według kursu franka. Czyli mój klient musi spłacać nominalną wartość kredytu wypłaconą w złotych w ratach oprocentowanych zgodnie z umową – twierdzi Górski. Spodziewa się on, że do sądów zacznie trafiać więcej pozwów ze strony posiadaczy kredytów frankowych.
Ale sprawa nie jest taka jednoznaczna, jak chciałby mecenas – bo sąd w uzasadnieniu wyraźnie podkreśla również, że nie rozstrzyga, jaką formułę wyliczania rat przyjąć w tym przypadku. – Z tego wyroku nie wynika, że klient ma spłacić jedynie kwotę otrzymaną w złotych. Sprawa dotyczyła tylko bankowego tytułu egzekucyjnego i możliwości egzekucji na jego podstawie – zaznacza sędzia Tomasz Szaj, rzecznik Sądu Okręgowego w Szczecinie.
Ile ma więc do spłacenia klient mBanku? Według sędziego Szaja ustali to prawdopodobnie inny proces, jaki bank wytoczy kredytobiorcy. – Sąd, który być może będzie prowadził taką sprawę, będzie musiał odpowiedzieć na pytanie, jaka kwota jest przedmiotem umowy kredytowej. Z całą pewnością punktem wyjścia będzie suma, którą klient otrzymał w złotych – dodaje sędzia.
Wyrok szczecińskiego sądu nie jest prawomocny. mBank zapowiada apelację i podkreśla, że w miejsce zapisów uznanych za niewiążące nie wprowadzono innych, które umożliwiłyby wyliczenie wielkości wierzytelności, a więc również sprawa wyliczania wielkości rat z tego powodu jest „problematyczna”.
Bankowcy, z którymi próbowaliśmy rozmawiać o sprawie, nie chcą jej oficjalnie komentować. Ale nieoficjalnie mówią, że sąd drugiej instancji musi znaleźć jakieś salomonowe wyjście, np. wskazać, że przewalutowania można dokonywać po kursie średnim NBP. Inaczej może dojść do chaosu, nad którym trudno byłoby zapanować. Zwracają przy tym uwagę, iż kredytobiorca skarżący mBank nie przekonał sądu do głównego argumentu, że udzielony mu kredyt nie jest kredytem, a czymś w rodzaju walutowego instrumentu pochodnego. To linia, jaką przyjmowali frankowi kredytobiorcy skarżący swoje banki w innych krajach – i wygrywali procesy. Wiosną 2013 r. sąd w Barcelonie unieważnił umowę kredytu hipotecznego we frankach, określając go jako instrument inwestycyjny o charakterze spekulacyjnym. Jeszcze dalej poszedł sąd w Zagrzebiu, który nakazał ośmiu bankom przewalutowanie kredytów frankowych po kursie z dnia zaciągnięcia tych kredytów.
Radosław Górski uważa, że w przypadku jego klienta obalenie jednej z głównych tez pozwu to paradoksalnie bardzo dobra wiadomość. – Gdyby sąd przyjął naszą argumentację i unieważnił umowę kredytu, to obie strony musiałyby się z niej natychmiast rozliczyć. A tak mój klient może spłacać zobowiązanie w ratach na bardzo korzystnych warunkach – twierdzi.
Teraz sądy będą musiały wskazać, w jaki sposób należy liczyć raty
Jak Viktor Orban pomagał węgierskim kredytobiorcom
Ulżenie kredytobiorcom, którzy wskutek spadku kursu forinta mieli problem ze spłacaniem kredytów hipotecznych zaciągniętych w walutach obcych, było jedną z głównych obietnic węgierskiego premiera Viktora Orbana przed marcowymi wyborami parlamentarnymi. Na Węgrzech ten problem był szczególnie poważny – kredyty w walutach obcych, głównie we frankach szwajcarskich, były przed wybuchem kryzysu nawet bardziej popularne niż w Polsce, a załamanie gospodarcze nad Balatonem było znacznie większe. Pomiędzy połową 2008 a końcem 2011 r. forint stracił prawie połowę na wartości – frank podrożał ze 143 forintów do prawie 260 forintów. W efekcie rata kredytu hipotecznego wzrosła średnio o połowę, a ok. 90 tys. kredytów (czyli ok. 20 proc. wszystkich zaciągniętych w walutach obcych) przestało być spłacanych. Pierwszą próbę rozwiązania problemu rząd Orbana podjął w 2011 r., gdy przeforsował ustawę pozwalającą kredytobiorcom spłacić kredyt po znacznie korzystniejszym kursie niż aktualny, ale warunkiem była jednorazowa spłata, wobec czego niewiele osób z tego skorzystało. Później sąd najwyższy orzekł, że kredyty walutowe są zgodne z prawem, a klient musi się liczyć z ryzykiem kursowym. To nie zniechęciło jednak Orbana – w lipcu parlament przyjął ustawę likwidującą spready walutowe i zakazującą bankom jednostronnego podwyższania oprocentowania i nakazującą zwrot klientom niesłusznie pobranych z tego tytułu środków. Jednocześnie rząd wprowadził przepisy praktycznie uniemożliwiające zaciąganie kredytów hipotecznych w walutach obcych. Na mocy porozumienia z bankami w lutym przyszłego roku wszystkie istniejące kredyty zostaną automatycznie przewalutowane na forintowe, ale po bieżącym kursie (z 7 listopada – 256,6 za franka, czyli o 60–80 proc. wyższym niż w momencie, gdy zaciągano większość kredytów), zaś banki zwrócą klientom wartość pobieranych spreadów i podwyższanego oprocentowania, co zmniejszy globalną wartość kredytów o blisko jedną czwartą. Dodatkowo bank centralny pożyczy kredytodawcom 9 mld euro na złagodzenie problemów z płynnością w efekcie przewalutowania.
OPINIA
Podejdźmy do tego z dystansem i spokojem
Sąd jedno musiał w tej sprawie stwierdzić: czy kwota wpisana w bankowym tytule egzekucyjnym jest prawidłowa, czy nie. I uznał, że nie jest właściwa. A jaka jest właściwa – tego już sąd nie ustalał, bo nie musiał tego robić. Natomiast pada tam jedno zdanie, z którego można wnioskować, że sąd daje delikatny sygnał, iż w jego ocenie układ powinien być taki: złotówki zostały wypłacone, więc to ta kwota powinna zostać oddana plus odsetki wyliczone według stopy LIBOR plus marża banku. Sąd stwierdza bowiem, że w tej sprawie skłania się do uznania, że odpowiedni przepis kodeksu cywilnego nie pozwala w miejsce niedozwolonych klauzul o metodach przewalutowania stosować w drodze analogii innych „instytucji prawnych”. Dla banków przyjęcie takiej interpretacji byłoby zabójcze. A z perspektywy konsumentów byłoby świetną wiadomością. Ten wyrok jest groźny dla banku i jest sygnałem ostrzegawczym, że to się może skończyć bardzo źle, gdyby sądy miały iść w kierunku sankcyjnym. To mogłoby się przekładać na standing finansowy banków, które udzielały takich kredytów. Kredyty walutowe to przecież aktywa banku – co by się stało, gdyby te aktywa trzeba było zmniejszyć o kilkadziesiąt procent? Nagle by się okazało, że zdrowy system bankowy w Polsce nie jest do końca zdrowy. Jasne jest, że banki będą argumentowały, że nikt o zdrowych zmysłach nie udzielał kredytów w złotych oprocentowanych według stopy LIBOR. Ale patrząc obiektywnie, z prawniczego punktu widzenia można powiedzieć, że to bank powinien ponieść konsekwencje tego, że stosował niedozwolone klauzule. Nie sądzę jednak, aby szczeciński wyrok spowodował jakąś lawinę. Do tego trzeba podejść z odpowiednim dystansem i spokojem. To jest przecież nieprawomocne orzeczenie.