Po prawie roku z koronawirusem czas zapytać o budżety. Nie wielkie, państwowe, tylko te domowe. Kto zyskał, kto traci?
W tej sprawie można się powołać na Stefana Kisielewskiego albo na Haška. Jesteśmy gdzieś między „To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać” a „Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”.
– Na początku pandemii, gdy nagle wszyscy zostaliśmy uziemieni, musieliśmy zabijać czas. Pojawiały się pomysły, że teraz w końcu nadarza się okazja nadrobić zaległości, choćby te w oglądaniu filmów – mówi dr Roland Zarzycki, socjolog i matematyk z Collegium Civitas. Z kolejnymi miesiącami przeszliśmy od zabijania czasu do bardziej kreatywnego działania. – Okazało się, że za usługi, które kosztowały nas niemało (wynajęcie ekipy murarskiej, opłacenie obiadu w restauracji), nie trzeba płacić ani złotówki. Pod warunkiem, że sami zakaszemy rękawy. Miało to dla domowych budżetów wymiar nie tylko stricte ekonomiczny, ale i uznaniowy: skoro nie możemy liczyć na pochwały w biurze (bo praca zdalna) czy od znajomych (ograniczona możliwość spotkań), łakniemy pochwał od bliskich – dodaje Zarzycki. I precyzuje: – Jak bardzo to ważne, opisał już przeszło pół wieku temu w swojej analizie Eric Berne. Mówił o „teorii głasków”, które są podstawowym bodźcem warunkującym ludzkie zachowanie. Owe głaski są niezbędne. I gdy wysycha jedno ich źródło, szukamy innego.
Trzeba się jakoś urządzić
Może nie głaski, ale słowa uznania zbiera od sąsiadów Karolina Śliwicka. Przynajmniej odkąd nauczyła się piec chleb i dzieli się nim z innymi. Pytana o domowy budżet, kalkuluje. – Dwa lata temu zaprogramowałam stały przelew z głównego konta na subkonto nazwane szumnie „moje cele”. 300 zł, które piątego dnia każdego miesiąca przybliża mnie do celu, jakim jest uzbieranie 35 tys. zł oszczędności – opowiada.
Pracuje w dużym mieście jako menedżer – wcześniej kawiarni i klubów, teraz sklepu związanego z popularną sieciówką. Nawyk oszczędzania wyrobiła w sobie po tym, jak po raz kolejny musiała szukać pracy. Ostatnim razem, gdy jej były szef zwinął interes po nieudanym eksperymencie powiązania kafejki z czytelnią. Okazało się, że nawet najlepsza kawa i dobra książka nie przyciągną tylu klientów, by biznes się opłacił. Karolina potrzebowała kilku miesięcy, by zakotwiczyć się w nowym miejscu. To był chudy finansowo czas, dlatego postanowiła wypracować poduszkę finansową na wypadek, gdyby sytuacja się powtórzyła.
– Równowartość sześciu pensji odłożona na czarną godzinę to podstawa, by czuć się bezpieczniej – mówi. Pandemia nie zmieniła w niej tego zwyczaju. Przeciwnie, utwierdziła ją tylko w przekonaniu, że dobrze robi. – Paradoksalnie dziś idzie mi łatwiej – dodaje. Mieszka w wynajętym mieszkaniu z narzeczonym, nie mają dzieci. To, co na początku uznawali za dolegliwość – np. brak możliwości pójścia do restauracji czy siłowni – dziś traktują jako rzeczywistość, w której trzeba się urządzić (patrz: Kisielewski). Nie boi się utraty pracy tak, jak jeszcze wiosną ubiegłego roku, kiedy strach dopadł wszystkich. – Okrzepliśmy. Widzę, że klienci są, towar z półek schodzi – wylicza. I na razie nie ma większych powodów do niepokoju. – Oddycham z ulgą na myśl o tym, że nie wypaliły nasze plany zakładania własnego biznesu i zostania mikroprzedsiębiorcami. A już nawet byliśmy z narzeczonym w banku dowiadywać się o pożyczkę. Marzyła nam się praca na swoim – opowiada. Miał to być punkt usługowy do wszystkiego: od przeróbek krawieckich po naprawę drobnego AGD.
– Nie wszystkim w pandemii się pogorszyło, choć można odnieść takie wrażenie, słuchając znajomych i obserwując medialne przekazy, które siłą rzeczy są nastawione na wyłapywanie skrajnych przypadków. Kryzys dotknął te rodziny, które swoje dochody czerpały z takich branż jak turystyka, gastronomia, fitness – przyznaje dr Roland Zarzycki.
– Dla zatrudnionych na etacie, jak na razie, zmieniło się niewiele. Bezrobocie utrzymuje się na relatywnie niskich poziomach, płaca minimalna rośnie, wciąż są branże, które poszukują pracowników. Największe ryzyko ciąży na małych przedsiębiorcach, zwłaszcza tych, których dotknął lockdown, oraz pracujących na umowach czasowych – wtóruje mu dr Sonia Buchholtz, główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan.
Potwierdzają to badania Payback Opinion Poll: jedna trzecia respondentów stwierdziła, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy ich sytuacja finansowa się pogorszyła. Przy tym jednak blisko 60 proc. przyznało, że w ostatnim roku nie doszło do poważniejszych zmian w domowym budżecie. Co dziesiąty pytany odnotował w ciągu ostatnich miesięcy poprawę sytuacji finansowej.
Eksperci podkreślają, że dla domowych budżetów czas ma znaczenie. O ile wiosną, nie wiedząc do końca, co się szykuje, nie mieliśmy sprecyzowanych pomysłów na działania i głównie dostosowywaliśmy się biernie do nowych warunków, o tyle dziś rodzinne strategie przetrwania zdecydowanie się ustaliły. Pojawiła się jednocześnie grupa osób, która postanowiła zgromadzić szybko oszczędności. To ludzie, którzy hołdują starej zasadzie: umiesz liczyć, licz na siebie – zauważa dr Zarzycki. Jest w nich spora nieufność do władzy i brak wiary w to, że gdyby wydarzyło się gospodarcze trzęsienie ziemi, mogliby liczyć na realne wsparcie.
Wspomniane badania Payback pokazują, że 60 proc. badanych ma dziś oszczędności (co oznacza także, że 40 proc. nie ma żadnej poduszki finansowej). Stałą kwotę co miesiąc regularnie odkłada 41 proc. ankietowanych. Są to wyłącznie nadwyżki, a z nimi bywa różnie. Dla przeważającej części respondentów (83 proc.) nie przekraczają one 1 tys. zł. Jedna czwarta tej grupy odkłada 100–200 zł miesięcznie, 24 proc. kwoty w przedziale 201–500 zł, 22 proc. – 501 – 1 tys. zł. A 17 proc. udaje się miesięcznie odłożyć 1 tys. zł lub więcej.
Pytani o cele podajemy w zasadzie tylko dwa: na wakacje lub na czarną godzinę.
Skąd się biorą nadwyżki? – Zniknęła część wydatków, których przed pandemią dokonywaliśmy mimochodem, czyli kawa w drodze do pracy, wyłapana na wystawie rzecz w okazyjnej cenie. Po prostu straciliśmy okazję do tych zakupów. Nie jeździmy też na urlopy. Nie tylko dlatego, że coś jest zakazane (bo jak pokazują obrazki z gór, dla chcącego nic trudnego), tylko gros osób rzeczywiście obawia się koronawirusa. Niektórzy mówią wprost, że najbliższe wakacje spędzą w domu. Inni, że zrezygnują z zagranicznych wczasów, by wspierać rodzimą turystykę. Co do zakupów robionych przez internet, to po początkowym zachłyśnięciu się tą możliwością zaczęliśmy dostrzegać ich ograniczenia. Gdy nie można czegoś dotknąć, obejrzeć z bliska, kupowanie staje się mniej atrakcyjne – odpowiada dr Zarzycki.
Żeby jakoś było
Joanna i Piotr Wiśniewscy mieszkają z synem na warszawskim Mokotowie. On prowadzi firmę marketingowo-reklamową, ona jest tłumaczem z niemieckiego. Oboje przestawili się na pracę zdalną. Zdalnie uczy się również ich syn, licealista. – Początek pandemii i pierwsze, wiosenne zamknięcie kraju było dla nas szokiem. Logistycznym i psychicznym. Bo wcześniej spędzaliśmy mnóstwo czasu poza domem, mąż biegał na nagrania, organizował castingi dla aktorów do spotów. Ja miałam wprawdzie dużo pracy domowej, ale chodziłam też na spotkania z kontrahentami. A syn, jak to nastolatek, wychodził z domu rano do szkoły, potem biegł na dodatkowe zajęcia, spotykał się z dziewczyną, wracał wieczorem. I nagle wszystko ustało – opowiada Joanna. Na „nowe” przestawiali się dość długo. – Dziś jest lepiej, choć z długą listą zastrzeżeń – dodaje Joanna.
Przede wszystkim musieli przebudować domowy budżet. To mit, że skoro pozamykano kina, galerie i inne miejsca rozrywek, to nagle w portfelu została kwota, którą można odłożyć – protestują zgodnie Wiśniewscy. – Zacznijmy od syna. Zorganizowaliśmy mu dodatkowe zajęcia z matematyki i fizyki. Nie dlatego, że chcemy wychować Einsteina. To zdalna szkoła pozostawia wiele do życzenia. Każda godzina to 100 zł dla korepetytora. Potem szybko okazało się, że potrzebujemy wykupić mocniejszy internet, skoro w tym samym czasie wszyscy intensywnie z niego korzystamy.
Okazuje się, że przedłużające się życie w pandemii wykreowało nowe wydatki. Czy znikną wraz z jej końcem? – Część z nich była duża i jednostkowa, jak remonty, żeby dostosować domy do dodatkowych funkcji. Inne zaś stały się regularnym obciążeniem. Niestety z usługami publicznymi jest tak, że jeśli nie dofinansujemy ich sami, to ich dostępność czy jakość są niezadowalające. Tak jest np. z edukacją i służbą zdrowia. Złe wieści są takie, że pandemia sprzyja pogłębianiu się dysproporcji, czyli ogranicza szanse dzieci z rodzin gorzej sytuowanych – ocenia dr Sonia Buchholtz.
Joanna kontynuuje opowieść o zaciskaniu pasa. – Piotr, który dotąd wynajmował duże, dwupoziomowe biuro dla swoich blisko 30 pracowników, zredukował koszty. Znalazł znacznie mniejsze pomieszczenie dla tych, którzy zadeklarowali kompletny brak możliwości pracy z domu. Nie zmienia to faktu, że i tak jego dochody są na poziomie 30 proc. tych z roku poprzedniego. Co do mnie, to powoli odbudowuję bazę klientów. Ale trzeba przyznać, że jeszcze kilka miesięcy temu w branży była zapaść – wylicza Joanna. – Był we mnie strach, że sobie nie poradzimy. Teraz myślę, że jak u dobrego wojaka Szwejka, jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Według badania zleconego przez Gumtree.pl. 54 proc. pytanych widzi dziś pozytywne aspekty pracy zdalnej. Jako główne zalety wymienili m.in.: możliwość spędzenia więcej czasu z rodziną, elastyczne godziny lub wybór przestrzeni do pracy. Ale to jedna strona medalu. A druga? 42 proc. jak mantrę powtarza, że w takich warunkach zaciera się granica między pracą a życiem prywatnym. Ankieta zrealizowana dla platformy Domodi.pl pokazała z kolei, że 66 proc. badanych na co dzień stawia na… wygodny dres. I tylko 5 proc. ubiera się dokładnie tak, jakby wciąż wychodziło do biura.
Rewolucja za zakrętem
Krawaciarze. Anna, która przygotowuje oferty ubezpieczeń bankowych dla indywidualnych klientów, i Tomasz, analityk w konkurencyjnym banku. Proszą o anonimowość, bo nie chcą, by ktoś ze środowiska wytykał ich palcami. – Przede wszystkim dlatego, że sobie nie radzimy – opowiada ona. A on dodaje, że o ile na początku śmieszyło ich nawet siadanie do służbowych telekonferencji w koszuli, marynarce i spodniach od piżamy, bo i tak nie były widoczne pod ustawionym w salonie stołem do pracy, o tyle teraz przestało ich to bawić. Są na granicy domowej wydolności i marzą o normalności, która w ich przypadku oznacza powrót do gabinetów w szklanych wieżowcach. Na to na razie widoków nie ma, bo ich pracodawcy trzymają ludzi twardo na pracy zdalnej.
– Pytanie, co dalej – zastanawia się dr Roland Zarzycki. – Na starcie ery globalizacji panował silny pogląd, że oto można pracować wszędzie, z każdego zakątka Ziemi. Potem jednak pojawił się kontrargument, że w ten sposób upada kultura organizacyjna w firmie, cierpi na tym zaangażowanie pracowników. Które myślenie zwycięży teraz? Zdecyduje za nas rzeczywistość.
– Najgorsze są momenty, kiedy w przedszkolu ogłaszają kwarantannę. A zdarzyło się to już trzy razy. Wówczas synek (w najstarszej grupie) i córka (w najmłodszej) siedzą z nami w domu. Na pomoc rodziny nie możemy liczyć, bo najbliższa babcia mieszka 300 km od nas – opowiada Anna. Przyznaje, że wtedy do domu wkrada się nerwowość, nad którą trudno zapanować. – Klient musi dostać dokumenty na czas i nie ma mowy o pomyłce – przyznaje. Owszem, dają radę. Ostatnio nawet ona dostała premię za dobre wyniki ostatniego kwartału ubiegłego roku. – Planujemy wydać ją w całości na wyjazd w góry, jeszcze w lutym. To będą nasze zaległe ferie.
W tej rodzinie w ostatnich miesiącach pojawiło się myślenie: skoro tyramy od rana do wieczora, czasem nie wystawiając nosa na dwór, trzeba to odreagować – stąd potrzeba wyjazdu, a z nim wiążą się wydatki. Zresztą nie tylko z nim.
– Tak, to my napędzamy sprzedaż internetową – ironizuje kobieta. Przyznaje, że w ten sposób próbuje zrekompensować dzieciom czas spędzony w domu, głównie przed ekranem telewizora, gdzie kolejny raz leci ulubiona bajka. Przez chwilę zastanawiali się, czy nie zacząć robić z pieniędzmi czegoś bardziej ambitnego. – Oficjalnie jako bankowiec nigdy tego nie powiem, ale przez najbliższe miesiące lepiej wystrzegać się ciągot do inwestowania – dodaje Tomasz.
– Rzeczywiście, pojawia się ostatnio pytanie, co zrobić z oszczędnościami, jeśli już je zgromadziliśmy – mówi Witold Michałek, ekonomista BCC. Zaraz dodaje, że system bankowy nie daje łatwej odpowiedzi. Trzymanie zaskórniaków w materacu jest groźne, bo traci się na inflacji, ale dramatycznie niskie oprocentowanie nie zachęca do systemowego oszczędzania. – Pojawia się pokusa alternatywnych działań, choćby inwestowania w fundusze zagraniczne, których dalszy los jest niepewny. Bo ekonomia nie zna próżni, gdy jedne akcje zwyżkują, inne lecą na łeb, na szyję.
– Na pewno tęsknimy za przedpandemicznym stylem życia, czego dowodem jest łamanie obostrzeń. Potrzeby towarzystwa nie da się łatwo zastąpić, dlatego też branża restauracyjna się zapewne szybko odbije (co niekoniecznie musi dotyczyć pojedynczych podmiotów). Natomiast wiele innych potrzeb znalazło swoje substytuty: platformy streamingowe zamiast kin, podróże lokalne zamiast międzynarodowych. Jeśli ten trend się utrwali, niektóre gałęzie gospodarki czy stanowiska będą stracone – mówi dr Sonia Buchholtz. Zastrzega jednak, że nie da się nadrobić wczasów, zakupów odzieży sezonowej, nieużytych kosmetyków kolorowych. Sam powrót do starych nawyków zakupowych też nie przyjdzie z dnia na dzień. – Dane opublikowane przez NBP mówiły, że do końca III kwartału 2020 r. ruch w galeriach handlowych był średnio o ok. 30 proc. niższy niż przed pandemią. Kolejne miesiące nie będą dużo lepsze. Perspektywy długiego wychodzenia z pandemii, ograniczonych kontaktów osobistych, pracy zdalnej i ryzyka bezrobocia są dostatecznie silnymi bodźcami, by jednak ograniczać działania impulsywne.
Co więc czeka rodziny, a dokładniej ich budżety? Witold Michałek wróży rewolucję w postaci przebranżowienia na dużą skalę i potrzeby czasu na rozruch w nowym zawodzie – i to nie tylko jako konsekwencji odnajdywania się w realiach pandemii. Nierozwiązanym problemem pozostaje przecież restrukturyzacja gospodarki w związku ze zmianami klimatycznymi i konieczność dostosowania się do unijnych wymogów. – To był temat, którym żyliśmy, zanim pojawił się koronawirus: likwidacja branż, głównie w sektorze górnictwa i szerzej energetyki. Tu chodzi o tysiące znikających miejsc pracy i dylematy, przed którymi staną rodziny. One pozostały – mówi Witold Michałek. ©℗
Gdy oprocentowanie w banku jest dramatycznie niskie, pojawia się pokusa inwestowania choćby w fundusze zagraniczne, których dalszy los jest niepewny