W czwartek, gdy rynek bez entuzjazmu przyjmował do wiadomości skromny pakiet stymulacyjny ogłoszony poprzedniego dnia przez FED, spokojnie zachowujące się dotąd złoto było jednym z najsilniej przecenionych aktywów. Wzrosty od początku roku stopniały do zera, co może budzić obawę o kontynuację jedenastoletniej hossy. Nim jednak zaczniemy zastanawiać się nad szansami na odwrócenie spadkowego trendu i powrót do wrześniowych szczytów, warto przyjrzeć się zachowaniu notowań tego metalu w ostatnich miesiącach.
Było ono bowiem, jak na pokryzysowe lata, nietypowe. Złoto wyszło ze swojej roli bezpiecznej przystani i zaczęło poruszać się jak ryzykowne aktywa. Od początku roku do pierwszych dni kwietnia (kiedy to znów powróciły obawy o kondycję strefy euro) złoto zyskało 6,5%, a amerykański rynek akcji 13%. Złe informacje z europejskiego rynku długu i dane świadczące o spowalnianiu światowej gospodarki pchnęły przez dwa miesiące amerykański rynek akcji w dół o 10%, a złoto o 4%. Gdy przyszło oczekiwane odbicie, amerykańska giełda odrobiła połowę strat, ale złoto dalej taniało. Czyżby wreszcie wróciło do swojej roli bezpiecznej inwestycji i zacznie drożeć, gdy rynki akcji będą traciły?
Nie bardzo w to wierzę, zwłaszcza patrząc na wydarzenia ostatnich dni. Lekkie wzrosty na złocie od dołka w końcu maja były w znacznej mierze grą pod FED, a złoto dalej zachowuje się jak ryzykowne aktywa. A że w tej roli wypada słabo, nic dziwnego. Złoto nie generuje żadnych przepływów pieniężnych i jako towar ma szansę drożeć tylko wtedy, gdy potrzeba go więcej w przemyśle (głównie jubilerskim i elektronicznym). Rekordowe wydobycie kruszcu przemysł jest w stanie wchłonąć, ale dopiero po znacznej obniżce cen. Po tak dużych wzrostach (140% w ciągu ostatnich pięciu lat) nie ma co liczyć na kontynuację hossy, jeśli dalej nie będą w niej partycypować inwestorzy. Oni zaś wiedzą, że złoto jest dobre tylko na trudne czasy, i nie palą się do zakupów. Przynajmniej ci z Europy i USA.
Liczba otwartych długich pozycji spekulacyjnych na kontraktach na złoto jest już najniższa od 2009 roku. Oznacza to, że wśród funduszy hedgingowych maleje przekonanie co do wzrostowego kierunku dalszych ruchów cen. Podobnie opadł entuzjazm mniejszych graczy — tych, którzy kupują fundusze ETF i monety. Złoto zgromadzone w dostępnych do kupienia na światowych giełdach funduszach wprawdzie nie jest jeszcze wyprzedawane, ale napływ nowych środków jest niewielki. Podobnie jest z monetami — w tym roku jak dotąd sprzedano amerykańskich monet Golden Eagle o połowę mniej niż w zeszłym. Złoto jednak ktoś kupuje, bo popyt w pierwszym kwartale tego roku istotnie nie zmalał.
Najbardziej pazerne na kruszec są obecnie banki centralne. W zeszłym roku kupiły go najwięcej od 1964 roku (440 ton) i wygląda na to, że w tym roku ich apetyt nie będzie mniejszy. Jak na razie od stycznia w zakupach przodują Filipiny, Meksyk, Turcja, Kazachstan i Rosja. Czy banki centralne, które dołączyły się do złotego szaleństwa w ostatniej fazie hossy, będą dalej w niej partycypować? To najtrudniejszy do przewidzenia czynnik. Na pewno niektóre są już pod kreską.
Analitycy Royal Bank of Scotland obliczyli, że najwięcej na razie straciły Korea Południowa, która kupiła złoto, gdy kosztowało ponad 1800 dolarów za uncję, oraz Boliwia. Jeżeli nie będzie dalszych wzrostów ceny kruszcu, za rok lub dwa zarządzający rezerwami będą zadawać sobie to samo pytanie, które od upadku systemu z Bretton Woods zadawali sobie bankierzy na Zachodzie: po co nam kruszec, który nie przynosi dochodu i do tego tanieje, gdy zamiast niego moglibyśmy mieć w portfelu dochodowe obligacje?
Drugim czynnikiem, który podtrzymuje obecne ceny kruszcu, są zakupy w Azji. Wprawdzie Bombay Bullion Association szacuje, że popyt ze strony największego konsumenta złota, Indii, spadnie w tym roku o 17-22% na skutek spowolnienia gospodarki i słabnięcia rupii. Jednak w Chinach zainteresowanie kruszcem cały czas jest spore — brak dobrej alternatywy inwestycyjnej, zwłaszcza po pęknięciu bańki na rynku nieruchomości, robi swoje. Cały czas duże zainteresowanie inwestycjami w złoto utrzymuje się w Azji Południowo-Wschodniej, ale wyhamowanie dynamiki inflacji nie daje szans na większe wzrosty popytu.
Powrót złotej hossy jest moim zdaniem możliwy wyłącznie w przypadku powrotu zainteresowania inwestorów amerykańskich i europejskich. Impulsem do ponownego rozważenia inwestycji w złoto jako jedynej pewnej bezpiecznej przystani musiałoby jednak być coś naprawdę poważnego. Jedna możliwość to dalsze uszczuplenie klasy bezpiecznych aktywów. Przykładowo: gdyby Niemcy zdecydowali się na zagwarantowanie długu państw lub banków na południu strefy euro, inwestorzy mogliby stracić częściowo zaufanie do niemieckich obligacji. Podobnie mogłoby się stać, gdyby politycy amerykańscy nawet po wyborach prezydenckich nie byli w stanie dogadać się w kwestii redukcji deficytu budżetowego.
Dalsze zadłużanie rządu USA powyżej progu 100% PKB może podważyć zaufanie do dolara jako waluty rezerwowej, zachęcając tym samym do zakupu złota. Inne katastrofalne scenariusze, takie jak rozpad strefy euro, także mogłyby przynieść wzrost zainteresowania inwestycjami w żółty metal.
Jeżeli jednak nic takiego nie nastąpi, oczekiwałbym raczej powolnego spadku cen. Pierwsza od początku kryzysu finansowego przecena złota większa niż 15% przyniosła otrzeźwienie zachodnich inwestorów indywidualnych, którzy stracili wiarę w wieczny rynek byka. Bez nich nie uda się wrócić do szczytów z września 2011 roku, a bez tego przepowiednia wiecznej hossy przestanie się sama spełniać. Prywatni inwestorzy instytucjonalni, obserwując, co się dzieje, dalej będą zmniejszać swoje zaangażowanie, ale to nie wystarczy do tego, by wystąpiła gwałtowna przecena.
Prawdziwe spadki przyjdą dopiero wtedy, gdy spadnie zainteresowanie w Azji, ale do tego musi minąć co najmniej kilka kwartałów bez wzrostów. Powrót rynku do normy po kryzysowej huśtawce i ustąpienie przez inwestorów miejsca jubilerom zajmie zapewne jeszcze kilka lat.