Można odnieść wrażenie, że jedną z niewypowiedzianych przyczyn oporu przed inwestycją w tym miejscu jest fakt, że jest to jeden z niewielu terenów nad Bałtykiem, które można byłoby jeszcze zabudować domkami - mówi Adam Błażowski, wiceprezes fundacji FOTA4Climate, ekspert Instytutu Obywatelskiego.

Jest pan współautorem przygotowanej z inicjatywy FOTA4Climate opinii eksperckiej w sprawie elektrowni jądrowej w Choczewie.
ikona lupy />
Adam Błażowski, wiceprezes fundacji FOTA4Climate, ekspert Instytutu Obywatelskiego / Materiały prasowe / fot. mat. prasowe

Chodziło o poddanie weryfikacji raportu inwestora o oddziaływaniu na środowisko. Ten dokument to jedna z podstaw procesu inwestycyjnego dotyczącego elektrowni. Liczy kilkadziesiąt tysięcy stron, a jego rzetelność jest sprawą kluczową z punktu widzenia zaufania do projektu i jego stabilności. Dlatego, jako grupa niezależnych specjalistów, postanowiliśmy pochylić się nad nim.

Dopowiedzmy: niezależnych w sensie osobistych powiązań z inwestycją, ale zdecydowanie sympatyzujących z atomem.

Naszą ideą w fundacji FOTA4Climate jest pragmatyczna ekologia. Wymagają tego, naszym zdaniem, realia kryzysu klimatycznego i związanych z nim zagrożeń, m.in. dla różnorodności biologicznej, dobrostanu ludzi. Z tego punktu widzenia energia jądrowa jest Polsce niezbędna. Jej brak albo znaczące opóźnienie będzie oznaczało wyższe emisje CO2, większe uzależnienie od gazu ziemnego i węgla, większe szkody dla przyrody. Nie mówiąc już o wymiarze społecznym czy cenach prądu. Inwestowanie w atom i OZE jest po prostu racją stanu.

Wróćmy do raportu w sprawie Choczewa. Jaka była wasza konkluzja?

Że to dziś optymalna lokalizacja.

Dlaczego nie Żarnowiec?

Z punktu widzenia środowiska Choczewo to lepszy wariant. Jezioro Żarnowieckie jest za małe, żeby zapewnić chłodzenie elektrowni. To oznacza z kolei, że trzeba byłoby albo wyposażyć obiekt w chłodnie hybrydowe, albo drążyć kilkudziesięciokilometrowy kanał do morza. Poza tym w okolicy niedoszłej elektrowni w Żarnowcu powstała swoista nisza ekologiczna, pojawiło się tam wiele cennych gatunków. W rejonie lokalizacji Lubiatowo-Kopalino nie zaobserwowano czegoś podobnego. Sentyment do tego fragmentu wybrzeża jest oczywiście zrozumiały, ale z przyrodniczego punktu widzenia nie jest to teren o szczególnie wysokiej wartości. Można odnieść wrażenie, że jedną z niewypowiedzianych przyczyn oporu przed inwestycją w tym miejscu jest natomiast fakt, że jest to jeden z niewielu terenów nad Bałtykiem, które można byłoby jeszcze zabudować domkami. Dlatego działki kupiło tam wiele znanych osób, w tym ze świata polityki. Trudno nie zauważyć też, że to środowisko osób przyjezdnych jest najbardziej aktywne w grupach przeciwnych inwestycji.

Skoro uważacie, że elektrownia powinna tam powstać, to może wasz raport jest tendencyjny?

To, że chcemy, żeby energia jądrowa w Polsce się pojawiła, nie znaczy, że nie zależy nam na tym, żeby ten projekt był realizowany z maksymalnym poszanowaniem dla środowiska. I nie jest wcale tak, że tylko inwestorowi słodziliśmy; w naszych analizach są uwagi krytyczne. Uznaliśmy np. zakres wycinki drzew pod inwestycję za nadmierny w stosunku do potrzeb. Postulowaliśmy zadbanie w większym stopniu o ograniczenie tzw. zanieczyszczenia światłem czy o zabezpieczenie szlaków dla zwierząt.

Ale obawy, że w sąsiedztwie elektrowni spadnie wartość nieruchomości, a branża turystyczna ucierpi, są chyba uzasadnione?

Wcale niekoniecznie. Po pierwsze, elektrownia – ulokowana, nawiasem mówiąc, 300 m od plaży – paradoksalnie uchroni ten fragment wybrzeża przed nadmierną zabudową rozproszoną. Po drugie, sąsiadujące z nią gminy będą jednymi z najbogatszych w Polsce. Rozwinie się infrastruktura komunikacyjna, pojawi możliwość dojazdu koleją, będą atrakcyjne miejsca pracy. Dlatego większość mieszkańców jest „za”, widzą w tym projekcie szanse dla społeczności. Udokumentowane straty wartości nieruchomości powinny być rekompensowane. Ale zasobna gmina może lepiej dbać o planowanie przestrzeni i swój rozwój.

Podniesienie temperatury wody w Bałtyku – to nie problem?

Alternatywą dla chłodzenia z wykorzystaniem morza są chłodnie kominowe, które oznaczają większy ślad środowiskowy i krajobrazowy przedsięwzięcia oraz wyższe koszty, obniżając zarazem sprawność elektrowni. Według symulacji, które wykonał dla nas ekspert z Instytutu Budownictwa Wodnego PAN, mówimy o ociepleniu wody o ok. 1 st. C na obszarze od kilkuset metrów do dwóch kilometrów od brzegu.

Będzie tam więcej sinic?

To wcale nie jest takie oczywiste. Czynnikiem, który sprzyja zakwitowi sinic są biogeny, pochodzące m.in. ze ścieków. W Kopalinie-Lubiatowie, które żyje w dużej mierze w cyklu sezonowym, de facto trzy miesiące w roku, nie opłacało się dotąd budować kanalizacji. Dzięki inwestycji jądrowej nowa oczyszczalnia wreszcie powstanie, więc temperatura punktowo wzrośnie, ale za to biogenów przedostanie się do Bałtyku znacznie mniej.

Jest jeszcze kwestia odpadów jądrowych.

Miałem okazję brać udział w spotkaniach konsultacyjnych z mieszkańcami i te kwestie niezbyt ich zajmowały. Najważniejsze były dla nich inne problemy: budowa, hałas czy zapylenie. Nawiasem mówiąc, całkiem słusznie. Opowieści, że promieniotwórcze odpady to coś nie do przeskoczenia, są po prostu nieprawdziwe. To problem polityczny, nie inżynieryjny. Finowie, właściciele głębokiego składowiska w Onkalo dyskutują nawet o możliwości przyjmowania zużytego paliwa od innych krajów, np. Niemiec.

Ekolog-zwolennik atomu to stosunkowo rzadkie zjawisko…

To wynika z pomieszania pojęć. Organizacje protestujące przeciwko inwestycjom jądrowym określa się mianem ekologicznych, choć ich motywy zaliczają je raczej do ruchów typu NIMBY (z ang. „not in my backyard”, nie na moim podwórku). W środowiskach naukowych, eksperckich, dominuje dziś postawa proatomowa, którą w Polsce wyraża Komitet ds. Zmiany Klimatu PAN.

Istnieje też pogląd ponadlokalny, zgodnie z którym atom jest nieekologiczny i niepotrzebny. Na takim stanowisku stoją – nie tylko w Polsce – Zieloni czy Greenpeace. Według nich wystarczy stawiać na rozwój źródeł odnawialnych, biogazu i magazynów energii

Po pierwsze, energetyka oparta w stu procentach na OZE to w naszej części świata scenariusz niesprawdzony, dużo trudniejszy i bardziej kosztowny. A po drugie, energetyka rozproszona oznacza większe obciążenia dla środowiska niż w modelu mieszanym, łączącym OZE ze scentralizowanym atomem. Dość powiedzieć, że elektrownia jądrowa produkuje na kilku hektarach 20-30 terawatogodzin energii rocznie – więcej niż wszystkie wiatraki w Danii. Wyeliminowanie paliw kopalnych z energetyki bez zastosowania atomu udaje się dziś zresztą tylko w krajach, które dysponują znaczącymi mocami energetyki wodnej, która jest stabilnym OZE. Albo spalają drzewa w blokach biomasowych.

Dlaczego największe organizacje ekologiczne nie chcą atomu?

Decydują o tym uwarunkowania ideologiczne. Ruch ekologiczny wyrósł na obawach przed pozbawionym ograniczeń rozwojem ludzkości i eksploatacją zasobów Ziemi. Z tego wyrosła romantyczna filozofia, zgodnie z którą powinniśmy ograniczać konsumpcję, w tym – zużycie energii. Oparcie się w stu procentach na zasobach odnawialnych, wietrze i słońcu, ma być nie tyle narzędziem dekarbonizacji, co ma wymusić na społeczeństwach samoograniczenie, dostosowanie się do rytmu natury. Z tego punktu widzenia atom jawi się jako wytrych, narzędzie, które pozwala obejść ograniczenia i mieć ogromne ilości czystej energii. W konsekwencji jest postrzegany jako zagrożenie utrzymaniem kursu na „zadeptanie” planety.

Może słusznie?

W pewnym stopniu tak. Ale warto mieć świadomość, że świat oparty wyłącznie na OZE to nie jest świat, w którym chcielibyśmy żyć. Zawsze przed nim uciekaliśmy jako cywilizacja.

W jakim sensie?

To rzeczywistość, w której jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę natury. A ona jest brutalna i bezwzględna, nie kieruje się sprawiedliwością w ludzkim rozumieniu tego słowa. Tak naprawdę, przy dzisiejszych ograniczeniach technologicznych, rzeczywistość 100 proc. OZE wymagałaby wprowadzenia jakiejś formy autorytaryzmu. Spójrzmy na to, co już dzieje się na rynkach energii. Np. dynamiczne taryfy, które powodują, że kiedy nie ma wiatru ani słońca, ceny energii rosną do niebotycznych poziomów. Zamożnych będzie stać, żeby je zapłacić, ale w jakiej pozycji ustawi to osoby gorzej sytuowane? Jakie komplikacje rodzi taka strategia widzimy też w Niemczech. Ceny energii są coraz wyższe, a szybkie odejście od węgla – coraz bardziej wątpliwe. Niemcy masową inwestują dziś w moce gazowe.

Nie zmienia to faktu, że w najbliższych latach w Polsce to instalacje OZE – tanie i możliwe do szybkiej rozbudowy – będą głównym filarem transformacji.

To prawda, technologie OZE są coraz tańsze i musimy je w Polsce rozwijać, żeby zastępować węgiel. Ale nie powinniśmy tracić z oczu dalszej perspektywy. Bo jakie korzyści z niskich cen turbin wiatrowych i paneli słonecznych będą mieli ludzie płacący za prąd coraz więcej ze względu na rosnące koszty integracji tych źródeł? Dlatego właśnie coraz więcej krajów europejskich stawia na miks OZE + atom: Szwecja, Holandia, Finlandia, Wielka Brytania, Francja, Estonia, Polska, Czechy, Słowacja, Bułgaria, Rumunia, Słowenia, Węgry. Belgia wycofała się z planów szybkiego odejścia od atomu i wydłużyła pracę swoich reaktorów o 10 lat. Powoli łamią się Włosi, Hiszpanie i Duńczycy. W Finlandii nawet Greenpeace i Partia Zielonych poparła też atom, dostrzegając jego niezaprzeczalne zalety dla środowiska.

Atom chyba całkiem nas przed scenariuszem zmiennej produkcji prądu i dynamicznych taryf nie uratuje.

To prawda, w jakimś stopniu rynki energii i tak będą zmierzać w tym kierunku. Reaktory jądrowe będą jednak czynnikiem łagodzącym ten rys systemu energetycznego. Jeśli na zaspokojenie zapotrzebowania na energię w godzinach szczytu spojrzeć jak na skok wzwyż, to atom jest dla nas schodkami albo rampą, które ułatwią dosięgnięcie belki. To jest o tyle istotne, że mamy przecież obszary życia i usług, w których musimy zagwarantować nieprzerwany dostęp do energii. W Polsce to minimum to ok. 13 GW. Nie ma w roku takiego momentu, w którym zapotrzebowanie na moc w energetyce byłoby niższe.

Sceptycy podnoszą jeszcze wątpliwości co do kompatybilności OZE, których produkcja ma dużą amplitudę w zależności od warunków pogodowych, z niezbyt elastycznymi jednostkami jądrowymi, których nie da się „przykręcić”, kiedy mamy duże nadwyżki prądu z wiatru czy słońca.

To prawda, ale to problem raczej z pogodozależnym OZE niż z atomem. Przecież na pytanie o sposób „uzupełnienia” niesterowalnych źródeł – zagospodarowania nadwyżek i uzupełniania deficytów w momentach obniżonej generacji – będziemy sobie musieli odpowiedzieć zarówno z energią jądrową, jak i bez niej. Faktem jest natomiast, że każdy reaktor oznacza ograniczenie potrzeby rozbudowy farm wiatrowych czy słonecznych, co w branży deweloperskiej nie musi się zawsze podobać.

To tylko jeden z czynników, które czynią z OZE i atomu konkurencję. Innym jest pierwszeństwo dostępu do sieci. Charakterystyka pracy jednostek jądrowych predestynuje je do stałej pracy w „bazie”...

Oczywiście, że atom powinien mieć pierwszeństwo. Z punktu widzenia bezpieczeństwa systemu energetycznego inny scenariusz nie ma sensu. Nie tylko dlatego, że elektrownia jądrowa zabezpiecza pewne minimum stabilnych dostaw. Jej praca spełnia wiele istotnych z punktu widzenia sieci usług, których OZE dziś nie zapewnia – chodzi m.in. o pracę w rezerwie, utrzymanie odpowiedniej częstotliwości napięcia. Te usługi oferowane przez jednostki jądrowe powinny, moim zdaniem, zostać w odpowiedni sposób „wycenione” na rynku energii lub być realizowane w ramach długoterminowych kontraktów, np. w ramach spółdzielni jądrowej, tak jak w Finlandii.

Nie boi się pan o losy projektu jądrowego pod rządami nowej koalicji? Wielkiego entuzjazmu dla atomu w niej nie widać. Dążenie do rewidowania działań poprzedników nie weźmie góry nad wolą, żeby doprowadzić inwestycję do szczęśliwego finału?

Zabagnienie sprawy atomu to moim zdaniem recepta na przegranie wyborów. Polacy chcą elektrowni jądrowej. Widać to było zresztą po reakcji na ostatnie zamieszanie wokół lokalizacji. Krytyka spadła na pomorskich samorządowców ze wszystkich stron – od Lewicy Razem, po Konfederację. Na szczęście szybka reakcja ze strony ministerstwa i szefa KPRM ucięła temat.

Co z planami budowy elektrowni jądrowej w Pątnowie? Warto kontynuować współpracę z Koreańczykami i Zygmuntem Solorzem w tej sprawie?

Warto. Ten projekt jest na wczesnym etapie prac, nie ma jeszcze studium wykonalności, ale jest obiecujący. Rząd powinien go wspierać – także dlatego, że stanowi on ważne ogniwo sprawiedliwej transformacji regionu Konina, tradycyjnie zależnego od węgla brunatnego.

W koalicji trwają negocjacje nad tym, jak podzielić władzę nad energetyką. W grze są resorty klimatu, przemysłu i aktywów państwowych. Oraz wciąż nieobsadzone stanowisko pełnomocnika rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej.

Najlepiej by było nie dzielić jej wcale, bo to grozi klinczem. Energetyka, przemysł, planowanie strategiczne – te wszystkie dziedziny powinny być zarządzane w ramach jednej instytucji. Być może resort przemysłu byłby najbardziej logicznym gospodarzem.

Urzędu z siedzibą na Śląsku nie zdominuje lobby węglowe?

Mam nadzieję, że będzie to przede wszystkim ośrodek nastawiony na sprawiedliwą transformację. Dla Śląska – tak jak dla Konina – atom i OZE też mogą być rozwiązaniem.

Są jeszcze SMR-y, czyli tzw. mały atom.

Podzielam tu stanowisko, które postawili niedawno eksperci pytani o to przez Polski Instytut Ekonomiczny. Małe reaktory mogą uzupełniać program rządowy, poczynając od drugiej połowy lat 30. Istotne znaczenie z tego punktu widzenia będzie miało powodzenie budowy pierwszego reaktora BWRX-300 w kanadyjskim Darlington. Trzymam kciuki.

Dziś energia jądrowa cieszy się historycznie rekordowym poziomem społecznego poparcia. Jest ryzyko, że ten trend się odwróci?

On się odwróci nawet na pewno – to jest naturalne. Mamy do czynienia z „górką”, która przynajmniej po części jest konsekwencją naszych oczekiwań. A wszystkich spełnić się nie da. Każda energetyka wpływa na środowisko. Każda duża inwestycja zmaga się z opóźnieniami, z większymi lub mniejszymi błędami w zarządzaniu. Kiedy przejdziemy z etapu „slajdów” do lania betonu na placu budowy, pojawią się problemy i rozczarowania.

Skończy się jak z Żarnowcem?

Rząd musi być przygotowany na zmiany nastrojów społecznych i działać szybko, póki trwa korzystne dla projektu „okienko”. Świadome tego ryzyka są zresztą władze lokalne w Choczewie. Tamtejszy wójt Wiesław Gębka powiedział ostatnio: „nie chcemy być pomnikiem głupoty”. Pamięć o Żarnowcu powinna być dla nas przestrogą. Oni są już zmęczeni dywagacjami. Lokalizację elektrowni dogadaliśmy już z 14 krajami. A nasz program jest uważnie obserwowany przez inne kraje, które dyskutują nad rozwojem energii jądrowej. To może być coś, z czego będziemy naprawdę dumni jako Polacy.

A jeśli się nie uda?

Uzależnimy się od gazu – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Własnych złóż praktycznie nie mamy, biogazu w takich ilościach, jakie byłyby niezbędne, nie jesteśmy w stanie wyprodukować. Albo będziemy szukać sposobów na jak najdłuższe utrzymanie rezerwy węglowej. Wszystkie te scenariusze oznaczają rosnące ceny energii. Warto pamiętać, że bezpośrednim efektem wycofania się z budowy elektrowni w Żarnowcu było powstanie elektrowni węglowej Opole. Myśli pan, że ktoś pytał tamtą społeczność, czy chcą sąsiadować z takim obiektem i przez dekady wdychać rtęć i tlenki azotu? Nie, w tamtych czasach nie pytano. ©℗

Rozmawiał Marceli Sommer