Z energią jądrową jest trochę jak z samolotami. Po pierwsze, trudno przyjąć do wiadomości, że nie każdy spada, i w ogóle zrozumieć, jak to niby działa. Po drugie, tych, którzy się ich boją, trudno przekonać za pomocą racjonalnych argumentów – choćby statystycznego. Według obliczeń z lutego prawdo podobieństwo, że straci się życie w katastrofie lotniczej, wynosi 1 : 11 mln, co – jak obrazowo tłumaczy stowarzyszenie IATA – oznacza, że trzeba by latać codziennie przez 25 214 lat, aby na pewno zginąć w katastrofie. O ile łatwiej umrzeć w wypadku z udziałem samochodu, widzimy gołym okiem. I co z tego, kiedy niektórym serce nadal podchodzi do gardła na samą myśl o byciu zamkniętym w tej puszce na wysokości ok. 10 km. Pewnie dlatego, że jeżeli już dojdzie do wypadku, to jest bardzo niewielka szansa na to, że się nie ucierpi.

Gdyby wierzyć jej zdeklarowanym przeciwnikom, energia atomowa to proste połączenie Czarnobyla z Fukushimą, czyli czyste zło, które zabije nas wszystkich, jeśli tylko wpuścimy je do siebie. A w najlepszym razie nabije nas w butelkę, wyssie wspólne pieniądze Polaków i porzuci. W domyśle grupy interesów, które nam atom wciskają, są niepolskie. Nie powiem gdzie, ale przeczytałem kilka dni temu, że „rosną na żydowskim gnoju”, taki to bywa poziom. Na szczęście nie zawsze tak jest i wierzę, że olbrzymia część aktywistów antyatomowych działa z przekonania, z autentycznego niepokoju, a nie rośnie na jakimś innym, hm, nawozie, choćby produkcji ciągle bardzo potężnego światowego lobby paliw kopalnych (ktoś złośliwy mógłby suponować, że nasz zachodni sąsiad, który „na życzenie publiczności” zlikwidował swoje instalacje atomowe i ma 56 proc. miksu w energii konwencjonalnej, czytaj: z paliw kopalnych, mógłby być zainteresowany niepowstawaniem elektrowni jądrowej w Polsce). Powtórzę, nie wierzę, że antyatomowcy to V kolumna i woda na młyn. Sądzę, że obawiają się tak samo, jak wielu ludzi obawia się latania. I jednych, i drugich jest jednak coraz mniej. Tanie linie lotnicze i wygoda dojazdu na wakacje zrobiły swoje, a w przypadku elektrowni czas i wojna w Ukrainie. I tak w badaniu z listopada 2022 r. 86 proc. było za budową (o 12 pkt proc. więcej niż rok wcześniej). Prawdopodobnie aktywiści antyatomowi stwierdzą, że to wynik akcji „mamienia ludzi”.

Między innymi takiemu mamieniu sprzeciwia się jeden z nich, publikując „Dekalog antyatomowy”. Na przykład w „przykazaniu” drugim („Nie będziesz mamił ludzi tysiącami miejsc pracy dla mieszkańców gminy”) i trzecim („Nie będziesz obiecywać rozwoju infrastruktury, dróg, szkół, boisk itd. w zamian za zgodę na atom”). „Nie będziesz lekceważył głosu społeczeństwa prowadząc prawdziwy, a nie pozorowany dialog” (składnia i pisownia oryginalne) – pisze ów aktywista i dostrzegam w tym frustrację człowieka, który szczerze wierzy w to, co mówi, i nie może pojąć, że nie wszyscy się z nim zgadzają. Podobnie jest w punkcie 9 („Będziesz wspierał energooszczędność i zielone miejsca pracy, nie traktując mieszkańców jak taniej siły roboczej”; tak, jakby zaprzeczenie punktu 2). Są też apele całkiem rozsądne, jak ten o rzetelne informowanie o możliwych zagrożeniach czy nieukrywanie rzeczywistych kosztów budowy (oczywiście należy żądać pełnej informacji w tych sprawach, choć u autora widać założenie, że informacja dzisiaj jest cenzurowana).

Reakcja „atomowców”? „A więc to jednak religia” – komentuje jeden. Ktoś inny: „Będziesz aktywnie uczestniczył w dyskusjach na forach, wywołując antyatomowe gównoburze”. W ogóle nie brakuje po tej stronie naigrawania się z „naiwniaków”, choć to akurat jedno ze słabszych określeń. A to nie sprzyja jakiemukolwiek dialogowi. Zwłaszacza że mogę postawić sporo, że dzisiejsi „oświeceni” kilka, kilkanaście lat temu sami byli w grupie przeciwnej paliwom kopalnym, ale obawiającej się atomu, za to przekonanej do źródeł odnawialnych czy tam „zielonej” albo „czystej” energii, bo wtedy wydawały się one odpowiedzią na kryzys klimatyczny.

Niestety zielonej energii nie ma, chyba że umówimy się, że jest, i tak właśnie ją nazwiemy. Zrobiliśmy to, uznając, że spalanie biomasy jest OK, bo rośliny w czasie cyklu życiowego pochłaniają dwutlenek węgla i on sobie po prostu wraca do atmosfery. Uprawiamy wierzbę energetyczną w sytuacji, gdy na świecie brakuje gruntów do produkcji żywności. Przyjmujemy, że budowa elektrowni na wielkich zaporach daje czystą energię (brak CO2), ale zupełnie ignorujemy cały wpływ środowiskowy takich konstrukcji, który w gigantycznej skali widać już gołym okiem na Mekongu, a nieco mniej spektakularnie na obszarach rozsianych po całej Europie. Dla spokoju sumienia projektujemy w znakomitej większości zupełnie nieskuteczne przepławki dla ryb i zdążyliśmy zapomnieć, że kiedyś był polski łosoś. Nawet jeśli nie wierzymy, że migracja łososia jest istotna, a zapora zmienia całe środowisko, to powinniśmy pomyśleć o własnym bezpieczeństwie. Na przykład o erozji dennej, która zagraża np. tamie we Włocławku.

Umówiliśmy się, że wykorzystywanie biogazu – powstającego w procesie rozkładu organicznych ścieków, odpadów komunalnych, odchodów zwierzęcych, pozostałości z produkcji rolno-spożywczej i materiału roślinnego innego pochodzenia – jest w porządku, bo z odpadami i tak trzeba coś zrobić. Fakt, lepiej wykorzystać, niż utylizować, ale o czystości wytworzonej energii (w kategoriach emisji CO2, która wynosi ok. 54 kg/GJ) trudno tu mówić. Wiemy też już, że panele słoneczne nie pozostają bez wpływu na środowisko, zwłaszcza ich wysoko energochłonna produkcja i konieczność wymieniania, bo wytwarzane masowo okazały się mniej wytrzymałe, niż sądziliśmy. W przypadku energetyki wiatrowej – pomijając już walory estetyczne lub ich brak oraz ofiary wśród ptaków czy zanieczyszczenie hałasem – potrzebne są metale ziem rzadkich, a te są ukrytym przedmiotem wielu światowych konfliktów.

Niestety ostatnią czystą energią było chyba obsługujące jeden młyn koło wodne na potoku. Skala potrzeb dziś nie pozwala na całkowite zaufanie do OZE. Problem bowiem nie w bezpośrednim zużyciu gospodarstw domowych, tylko przemysłu, który – nie oszukujmy się – jest nam niezbędny, o ile nie dojdziemy zbiorowo do wniosku, że jutro rezygnujemy ze zdobyczy cywilizacyjnych, a pojutrze zabieramy się za zaspokajanie swoich wszystkich potrzeb we własnym zakresie… i niech przetrwają najsilniejsi.

Odnawialne źródła energii nie są też wystarczające, zwłaszcza w naszej strefie geograficznej. No nie mamy słońca Sahary ani stałego, równego wiatru znad Bałtyku (przekonali się o tym niedawno Niemcy – 10 września z całej mocy zainstalowanej w tamtejszych wiatrakach przekraczającej 65 GW działało… 107 MW mocy). No, ale faktycznie są czystsze niż energetyka konwencjonalna – to na pewno. Alternatywa nie wygląda więc tak, jak chcą antyatomowcy, OZE lub atom, tylko atom lub paliwa kopalne. OZE mogą dopełniać każde z nich. Trzeba się po prostu raz wreszcie zdecydować które. I informować, skąd ten, a nie przeciwny wybór. Informować, a nie zachwalać widoczkow plaży z elektrownią w tle. Bo jak już wiemy, przyzwyczajenie do jakiejś myśli potrafi zdziałać cuda, tak jak z tymi samolotami. ©Ⓟ