Ostatnie dni przyniosły trzy interesujące i w pewien sposób ściśle się ze sobą łączące informacje – nie tylko dlatego, że dotyczą Orlenu. Najpierw dowiedzieliśmy się, że polski koncern w prestiżowym rankingu Global 500 magazynu „Fortune” awansował z 424 na 216 miejsce w zestawieniu największych światowych spółek. Później, że polski Orlen staje się marką paliwową nr 1 na czeskim rynku. I tego samego dnia, przy okazji niefortunnie sformułowanej propozycji pytania referendalnego, politycy opozycji powtórzyli narrację o sprzedaży Lotosu Węgrom i Saudom.

Bez zbycia udziałów w rafinerii nie byłoby sukcesu

Czemu widzę powiązania między tymi trzema komunikatami? Ano dlatego, że bez połączenia trzech grup paliwowo-energetycznych w jeden multienergetyczny koncern nie byłoby ani awansu o ponad dwieście pozycji w rankingu Global 500 (wyżej niż np. IBM), ani kolejnych inwestycji za granicą. A samej fuzji nie byłoby, gdyby nie spełnienie warunków przedstawionych przez Komisję Europejską, wśród których było zbycie części udziałów Lotosu i części stacji paliwowych należących do tej spółki.

Trzeba przypomnieć, że żadnej „sprzedaży Lotosu” nie było. Było zbycie mniejszościowego pakietu udziałów w Rafinerii Gdańskiej Saudi Aramco. I było zbycie stacji Lotosu węgierskiemu MOL-owi, przede wszystkim w lokalizacjach dublujących się ze stacjami Orlenu – w zamian Orlen zwiększył znacząco stan posiadania na Słowacji, odkupując tamtejsze stacje od MOL-a i wszedł na rynek węgierski. Transakcja ze stacjami paliwowymi była w zasadzie transakcją wymienną: wy kupicie stacje w Polsce, a my kupimy od was poza Polską. Co do Aramco, światowego numeru 1 w sektorze paliw: w dobie zamykających się w Europie rafinerii zakład bez partnera tej klasy skazany byłby na likwidację. W dodatku mowa o rafinerii, która specjalizowała się w przerobie rosyjskiego paliwa… Gdyby nie partnerstwo z Aramco, nie dałoby się w krótkim czasie zrezygnować z rosyjskiej ropy – i to w najbardziej gorącym okresie, w 2022 roku.

Polska marka Orlen – polska, nie pisowska ani platfomerska – zyskuje na wartości. Do końca br. 90 procent stacji paliwowych, działających w Czechach pod marką Benzina (tradycje i nostalgia podobne do niegdysiejszego polskiego CPN) rozpocznie funkcjonowanie pod marką Orlen. Polski koncern posiada największą w tym kraju sieć stacji paliw – 436 – i jest też liderem na rynku paliw alternatywnych. Orlen wchodzi do Austrii, a na Słowacji dzięki fuzji też stał się jednym z najsilniejszych graczy na rynku.

Nie ma alternatywy dla państwowych gigantów

Atak w kontekście Lotosu nie jest chyba do końca przemyślany, zwłaszcza w kontekście dokumentów, które potwierdzają, że za czasów rządów PO-PSL rozważano zbycie spółki rosyjskim inwestorom. Zresztą sam temat prywatyzacji jest dla dzisiejszej opozycji niewygodny: zgodnie z rządowymi danymi, w latach 2007-15 państwo pozbyło się udziałów w 950 spółkach. Dla porównania: w latach 2005-07 (rząd PiS) było to 88 podmiotów, a w latach 2001-05 (rząd SLD-PSL) – 130. Oczywiście, nie wykluczam, że wiele z tych transakcji było zasadnych. Niemniej nie ma żadnego usprawiedliwienia dla sprzedaży spółek w dobrej kondycji albo ważnych z punktu widzenia bezpieczeństwa – infrastrukturalnego, energetycznego czy finansowego – państwa. Dzisiaj nawet doradca gospodarczy PO zapewnia, że ta partia nie chce prywatyzować spółek energetycznych.

W sprawie prywatyzacji nie chodzi tylko o dogmatyczny spór między liberałami a etatystami. Chodzi o specyfikę polskiej gospodarki. Przez prawie 35 lat wolnego rynku nie dorobiliśmy się takich silnych, prywatnych podmiotów, które byłyby w stanie zrównoważyć gospodarkę w trudnych okresach. Dzięki spółkom kontrolowanym przez Skarb Państwa polska gospodarka wyszła bez większych szkód z pandemii i z pierwszych miesięcy wojny rosyjsko-ukraińskiej. Alternatywą dla tychże spółek jako lokomotyw naszej gospodarki nie będą równie potężne polskie koncerny prywatne – bo ich nie ma – ale koncerny z zagranicznym kapitałem. Który, wbrew powtarzanej bzdurnej tezie, ma narodowość. I nie ma sentymentu dla polskiej racji stanu.

dr Piotr Balcerowski,

wiceprezes Instytutu Staszica