O tym, że gazociąg jamalski stanowi część gazowej infrastruktury krytycznej, nikogo przekonywać nie trzeba. Rura biegnąca ze wschodu na zachód, przez którą można przesłać rocznie ponad dwukrotność rocznej konsumpcji gazu w Polsce, nie może nie budzić emocji. To, że właścicielami rzeczonej rury są Polacy (PGNiG SA) i Rosjanie (Gazprom Export) tylko budzi dodatkowe emocje. To, że zgodnie z regulacjami UE ta infrastruktura jest zarządzana przez polski Gaz-System, niewiele zmienia, choć powinno.

Struktura właścicielska znajduje odbicie zarówno w sposobie powoływania, jak i konstrukcji władz spółki. Historię składu rady nadzorczej i zarządu można podsumować tak: wieloletni brak zmian po stronie rosyjskiej oraz ciągłe zmiany po stronie polskiej. Historycznie przestrzegano jednak jednej zasady: w składzie władz znajdowały się osoby mające mniejszy lub większy, ale jednak związek z sektorem naftowym. Urzędników czy polityków strona polska (o rosyjskiej nie wspominając, bo na to u nich nikt by nie wpadł) aż do teraz do Europol Gazu nigdy wcześniej nie delegowała. Czwartkowe walne w Europol Gazie oraz wydarzenia ostatnich tygodni przynoszą jednak wiele spostrzeżeń co do priorytetów i podejścia naszych rządzących do kwestii infrastruktury gazowej i zarządzania państwowym majątkiem.
Przypomnijmy najpierw parę faktów z historii Europol Gazu. To, co się w nim działo, z reguły w dużym stopniu odzwierciedlało jakość relacji na linii PGNiG (czyli de facto polski rząd) – Gazprom. Dopiero ucywilizowanie relacji biznesowych w połowie 2012 r. pozwoliło na zatwierdzenie sprawozdań finansowych za poprzednie 5 lat. Po roku względnego spokoju strona polska ponownie wróciła na ścieżkę wojenną, która dała tyle, że w znakomity sposób zniechęciła Gazprom do rozmów z PGNiG na temat dalszych obniżek cen gazu. Co prawda wystarczy popatrzeć na wyniki PGNiG i ceny gazu w Europie, żeby zobaczyć, że dzięki negocjacjom zakończonym w listopadzie 2012 r. i zmianie formuły Polska płaci teraz za gaz ponad połowę mniej niż przed tymi negocjacjami (czemu sprzyja też sytuacja rynkowa). Jednak nadal jest miejsce do poprawy, nawet gdyby miał to być tylko ułamek sukcesu z 2012 r., czyli tylko kilka, a nie prawie 30 proc. obniżki. Efekt zimnej wojny jest oczywisty – inni kontrahenci Gazpromu już dawno zniżki podostawali, a polskie negocjacje trafiły do sztokholmskiego arbitrażu, który jest procedurą równie długą, co kosztowną i trudno przewidywalną co do rezultatu.
Główną osią sporu w Europol Gazie z reguły była budząca wśród polityków i ich otoczenia pozostała kwestia obsady rady i zarządu oraz kwestia wypłaty dla nich premii. Zainteresowanie tym ostatnim tematem nie bierze się znikąd. Dla wielu jest to niezwykle łakomy kąsek – wystarczy spojrzeć na zarobki członków zarządu PGNiG w pozycji „inne niż umowa o pracę/kontrakt menedżerski”, a widać, iż kilka tysięcy euro miesięcznie, wraz z analogiczną premią, mogą u niejednego wzbudzić zainteresowanie. Co ciekawe, dyskusje na tematy członków władz, absolutorium bądź wypłaty premii nigdy nie dotyczyły strony rosyjskiej. To strona polska zawsze celowała w chęci „podkładania nóg” swoim poprzednikom w organach spółki, działając oczywiście zgodnie z aktualnym interesem politycznym. Rosjanie (od lat ci sami) na wyczyny strony polskiej zapewne patrzą z klasycznym podejściem, że tym dziwnym Polakom nie trzeba nawet nogi podkładać, bo przecież sami się wykończą.
O dużych pieniądzach w Europol Gazie i kwestiach zachowań strony polskiej wspominam nie bez przyczyny. Czwartkowe WZA na prezesa zarządu powołało byłego wiceministra obrony, a do rady nadzorczej wprowadzono urzędniczkę z Ministerstwa Skarbu oraz polityka PO z Radomia (strona rosyjska pozostała bez zmian). To pokazuje jasne ustawienie priorytetów, o których mówiłam wcześniej – doraźne korzyści zawsze są w centrum zainteresowania, czego nie można powiedzieć o interesie ekonomicznym i bezpieczeństwie energetycznym nas wszystkich. Ponieważ zapewne i tym razem strona polska chciała podążyć zacną tradycją „czułej pamięci” o poprzednikach, byłabym ciekawa, czy przy zatwierdzaniu sprawozdań za lata 2012–2014 dano absolutorium wszystkim członkom władz i jak uregulowano sprawę wypłaty premii. Nie zdziwiłabym się bowiem, gdyby głosami strony polskiej absolutorium i nagrody otrzymali Rosjanie, a Polacy (przynajmniej niektórzy) zostaliby ich pozbawieni. Priorytetem działań byłaby więc prywatna vendetta aktualnie rządzących w stosunku do Polaków, którzy zasiadali we władzach Europol Gazu w latach 2012–2013. Ale o tym, że politycy PO zrobili sobie ze spółek Skarbu Państwa prywatny folwark, już pisałam. Europol Gaz tylko to potwierdza.
Jeśli popatrzymy na jakość relacji z Gazpromem z perspektywy ostatnich dwóch lat, nikogo nie zdziwi projekt budowy kolejnych dwóch nowych nitek Nord Streamu. Skoro ze stroną polską nie można rzeczowo dyskutować nawet o próbie policzenia sensowności budowy jakiegokolwiek gazociągu przez nasze terytorium, oczywistością biznesową jest poszukanie innych partnerów, którzy będą chcieli taki projekt realizować. A że przy okazji będzie to kolejny gazociąg, który ominie Polskę, to już nie rosyjskie zmartwienie. Skoro sami nie potrafimy zadbać o polską rację stanu, nie oczekujmy, że zrobią to Rosjanie. Zadziwia mnie tylko kompletny brak reakcji polskich władz na projekt, który w przyszłości uczyni rurę jamalską zbędną, a więc de facto zagraża bezpieczeństwu energetycznemu Polski. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, gdy zestawi się tę indolencję z dziką awanturą, którą ta sama koalicja rządowa rozpętała dwa lata temu. Wtedy, przy podpisanym przez Europol Gaz i Gazprom memorandum, które przewidywało wyłącznie zrobienie feasibility study gazociągu łączącego Białoruś i Słowację, rozpętało się piekło. Chociaż nikt niczego nie zamierzał budować, czego nie można powiedzieć o Nord Stream 2.
Można zadać pytanie, jak przedstawiciele Gazpromu odebrali nowych członków władz Europol Gazu ze strony polskiej. Zapewne obojętnie. Oni i tak wiedzą, że tu się nie dogadają. Więc po prostu robią swoje, tyle że gdzie indziej i to nadal w zjednoczonej Europie.