- Musimy sami sobie narzucić kamienie milowe transformacji energetycznej - mówi Aleksander Śniegocki, prezes Instytutu Reform.
Dziś premiera raportu, przygotowanego wspólnie z brytyjskim think tankiem Ember, w którym przekonujecie, że da się realizować odmienić oblicze naszej energetyki znacznie szybciej niż planuje rząd. Mowa o przyjęcie celu 100 GW nowych mocy odnawialnych do 2040 r. Dziś mamy we wszystkich źródłach koło 60 GW. I słyszymy, że system już dziś miewa problemy z przyjęciem i zagospodarowaniem prądu wygenerowanego przez OZE, kiedy mocno wieje albo świeci.
To, że operator sieci przesyłowej musi wprowadzać pewne ograniczenia dla wytwórców wiatrowych czy słonecznych w momentach szczytowej produkcji nie jest niczym nadzwyczajnym. Równocześnie deklaruje on jednoznacznie, że do 2030 r. jest w stanie przygotować system na 50 GW mocy odnawialnych i połowę udziału produkcji tych źródeł w miksie energetycznym. Podwojenie tego wyniku w perspektywie kolejnej dekady jest osiągalne, zwłaszcza jeśli włączymy na większą skalę instrumenty zwiększające elastyczność na poziomie sieci dystrybucyjnych – dynamiczne taryfy, rozwój rynku magazynowania energii czy tzw. inteligentne liczniki.
Ale może konieczny jest większy umiar?
Na poziomie liczb rekomendowany przez nas cel wcale nie jest odległy od wyników modelowania, które prezentują rządowe ośrodki analityczne, np. Centrum Analiz Klimatyczno-Energetycznych. My podkreślamy jednak potrzebę odwrócenia dotychczasowej logiki, która w centrum stawia pytanie „gaz czy węgiel?” i budowy strategii wokół OZE. Reszta jest kwestią odpowiedniego zaplanowania i przygotowania procesu transformacji – tak, by stopniowo rozwinąć zeroemisyjne technologie uzupełniające duże wolumeny taniej energii z wiatru i słońca. Jesteśmy przekonani, że tego nie da się zrobić bez jednoznacznego określenia strategicznych celów, które będą drogowskazami dla państwa i rynku.
Wracając do sieci…
One i tak muszą zostać zmodernizowane i rozbudowane. Pytanie, w jakim kierunku. Naszym zdaniem priorytetem musi być przygotowanie ich na duży przyrost rozproszonych źródeł wiatrowych i słonecznych.
Taki wariant inwestycji sieciowych nie będzie oznaczał wywindowania kosztów?
Nasze rekomendacje są oparte na przeglądzie wyników badań modelujących system energetyczny jako całość. Większy udział wiatru i fotowoltaiki w miksie to niższe koszty, także biorąc pod uwagę te miliardowe inwestycje w infrastrukturę. Ich koszty rozłożą się zresztą na duży wolumen energii, która będzie przesyłana w systemie przez kolejne dekady. Obecnie każdy gigawat nowych mocy wiatrowych i słonecznych oznacza niższe zużycie drogich paliw węglowych i gazowych oraz niższe koszty emisji. Z kolei nadwyżki zielonej energii dziś jeszcze tracimy, ale już wkrótce mogą stać się podstawą rynku magazynowania energii oraz bardziej elastycznego jej zużywania.
Plany produkcji energii z gazu proponujecie zredukować o połowę. Po to inwestowaliśmy przez lata w dywersyfikację źródeł jego dostaw, żeby dzisiaj z tego nie korzystać?
Uniezależnienie się w porę od dostaw rosyjskich jest ważnym osiągnięciem Polski, nikt nam tego nie odbierze, tym bardziej, że nasze zużycie tego surowca będzie prawdopodobnie rosło w najbliższych latach. Niezależne od pogody, sterowalne źródła energii są potrzebne. Ale to nie znaczy, że powinniśmy utrzymywać ich rolę jako podstawy naszego systemu energetycznego, zamieniając węgiel na gaz. Wręcz przeciwnie, powinniśmy uniknąć gazowej pułapki, w którą wpadł zachód Europy. Ostatni kryzys pokazał jasno, że fizyczny dostęp do gazu nie gwarantuje, że będzie on tani. Niestety nowe elektrownie gazowe, które planujemy w Polsce, są przeskalowane, to jednostki nastawione na pracę ciągłą, a nie uzupełniającą. Polityka energetyczna powinna natomiast naszym zdaniem unikać dalszego nakręcania spirali popytu na to paliwo.
A może nowe bloki będą mogły przejść na biogaz albo biometan? To chyba popularny kierunek.
Zielone gazy będą potrzebne i będą miały swoje miejsce w systemie, ale to raczej nie ta skala. Nic nie wskazuje, żeby moce produkcyjne i poziom cen miały pozwolić na wykorzystanie więcej niż kilku miliardów metrów sześciennych zielonych gazów pochodzenia krajowego (dla porównania, dzisiejsze zapotrzebowanie na gaz ziemny w Polsce to ok. 20 mld m sześc).
Bloki konwencjonalne powinny pracować tylko wtedy, kiedy zapotrzebowania na energię nie są w stanie zaspokoić słońce i wiatr?
Tak. To znacząco obniży nam koszty emisji i zależność od importu paliw. Można też będzie używać w taki sposób także tych bloków, które budujemy, choć będzie to droższe niż gdybyśmy je projektowali od razu z myślą o takiej roli. Ale żeby to umożliwić, musimy budować na potęgę źródła słoneczne i wiatrowe.
Cała Europa mocno przyspieszyła dekarbonizację, u nas – twierdzicie – podobnego zjawiska nie widać. A przecież przyjęte przez rząd założenia zmian w Polityce Energetycznej do 2040 r. mówią o tym samym co wasze rekomendacje: ma być więcej OZE, a mniej gazu.
Takie kierunkowe deklaracje nie wystarczą. Muszą iść za nimi konkretne cele i metody ich osiągania, kamienie milowe, które narzucimy sobie sami. Niestety do tej pory kolejne rewizje i zmiany strategii były próbami nadążenia za rzeczywistością, a nie jej świadomym, uporządkowanym kreowaniem. Nie mówiąc już o krokach wprost przeczących zapowiedziom, takim jak nieszczęsny zapis o 700 metrach w projekcie ustawy wiatrakowej, który bez jasnego uzasadnienia, nagle eliminuje z naszych scenariuszy co najmniej kilka gigawatów planowanych mocy.
Ktoś może powiedzieć: co to ma za znaczenie, kilka gigawatów wiatraków więcej czy mniej.
Kiedy nie ma jasnego, dobrze przygotowanego planu, pojawia się chaos, miotanie się od ściany do ściany. Najpierw „wolna amerykanka”, potem skrajne przykręcenie śruby. Weźmy fotowoltaikę: najpierw kilka lat bardzo szerokiego wsparcia skutkującego wielkim boomem inwestycyjnym, teraz nagły zwrot i wyhamowanie rozwoju branży. W pełni się zgadzam, że wsparcia dla prosumentów w tamtej formie nie dało się utrzymać. Ale w takich obszarach powinniśmy mieć przewidywalną ścieżkę i łagodne zmiany, a nie nagłe szoki.
Czym to grozi?
Regulacyjne rozedrganie generuje koszty, nie pozwala wykształcić solidnych łańcuchów dostaw. Głównym interesariuszem, któremu zależy na taniej, bezemisyjnej energii jest przemysł, dla którego jest to coraz ważniejszy składnik konkurencyjności – a dla energochłonnych branż wręcz być czy nie być. Konsumenci detaliczni są póki co chronieni przed rosnącymi kosztami energii. Ale w dłuższej perspektywie koszty dotkną wszystkich. To nie będzie wielka, nagła katastrofa, która wyprowadzi nas z UE albo doprowadzi do politycznego przesilenia, raczej długotrwały pełzający kryzys. Na koniec będziemy po prostu biedniejsi niż bylibyśmy w przypadku bardziej przemyślanej i sprawniejszej transformacji energetycznej.
Kryzys cen energii, który zaczął się od rosyjskiej gry dostawami surowców, może okazać się nową normalnością?
Tak. Nawet gdy notowania surowców się ustabilizują, będziemy się zmagali z rosnącymi kosztami funkcjonowania systemu opartego na paliwach kopalnych. Ten kryzys powinien być, tak jak dla wielu krajów Europy, momentem otrzeźwienia. Niestety tak się nie dzieje.
„Ozowa rewolucja” będzie możliwa do przeprowadzenia zwiększeniu dozwolonej odległości między turbiną a budynkami mieszkalnymi z 500 do 700 metrów?
Sądzę, że prędzej czy później te przepisy będą musiały zostać zmienione. Ale to nie znaczy, że nie ma innych pól, na których można iść na rękę inwestorom. Jest tzw. linia bezpośrednia, czyli możliwość łączenia producentów energii z odbiorcami przemysłowymi z pominięciem sieci przesyłowych i dystrybucyjnych czy pomysł wyznaczenia specjalnych stref inwestycyjnych dla OZE, w których obowiązywałyby uproszczone procedury. Dziś przygotowania do budowy nowej instalacji są u nas znacznie bardziej czasochłonne niż przewidują to normy zapisane w prawie unijnym.
10H czy 700 m można krytykować, ale trudno uciec od faktu, że tak gigantyczna rozbudowa rozproszonej energetyki, jaką proponujecie, generuje napięcia społeczne.
To prawda, widzimy to choćby w Niemczech. Dlatego ważne są odpowiednio zbudowane mechanizmy udziału lokalnych społeczności w planowaniu przestrzennym oraz różnego typu zachęty – np. w formie udziału w zyskach z inwestycji. Postulowane przez nas przyspieszenie procedur można zresztą wdrażać w różny sposób, także przez cyfryzację, wzmocnienie kadrowe w urzędach czy lepsze ułożenie kolejności procesów formalnych.
Jest zagrożenie, że po restrykcjach wprowadzonych przez PiS kolejna władza przesadzi z „wolną amerykanką” dla OZE?
Tak, można sobie wyobrazić np. że nowy rząd dojdzie do wniosku, że należy postawić na procedury bez konsultacji społecznych. Tym bardziej, że czasu na realizację celów klimatycznych na 2030 r. będzie niewiele. To może z kolei rodzić ryzyka w kolejnych latach i utrudnić nam transformację do 2040 i 2050 r. Inne ryzyko jest takie, że przyjętych zostanie kilka symbolicznych zmian, np. dystans 500 m dla wiatraków czy linia bezpośrednia, po czym władza osiądzie na laurach. A to powinien być dopiero początek drogi.
Jedną rzeczą są konsultacje czy partycypacja w zyskach, drugą „chłonność” kraju na nowe źródła. 100 GW to nie przesada?
Nie sądzę. Nasze założenia są ostrożne, nie proponujemy stawiania wiatraków wszędzie gdzie się da. 100 GW to oczywiście dużo w tym sensie, że będzie wymagało znacznych inwestycji i zmiany logiki działania systemu. Ale do progu przestrzennego „wysycenia” będzie jeszcze daleko. Zwłaszcza że w tych mocach jest uwzględniona fotowoltaika na dachach czy morska energetyka wiatrowa.
Dlaczego reakcja na kryzys jest u nas inna niż w większości krajów UE? To kwestia politycznego układu sił?
Nie tylko. Także słabości państwa w dziedzinie planowania i realizacji długofalowych projektów. Nasze instytucje są krótkowzroczne. Kiedy dodatkowo w grę wchodzi konieczność pogodzenia ze sobą różnych interesów i perspektyw – wykładają się.
Coraz więcej mówi się o nowych zależnościach surowcowych i technologicznych. Czy to nie jest jakiś kłopotliwy paradoks, nie tylko z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego, że proekologiczna zmiana w Europie opiera się na dosyć „brudnym” przemyśle, tyle że eksportowanym na antypody.
Jakieś koszty społeczne i środowiskowe produkcji energii zawsze będą. W przypadku OZE są to jednak koszty o parę rzędów niższe niż te związane z wydobyciem „tradycyjnych” paliw kopalnych. Co do tego, że trzeba uważać na nowe zależności, pełna zgoda. Polska mogłaby być ambasadorem surowcowej dywersyfikacji na arenie UE. Dominacja Chin na rynku surowców krytycznych nie wynika przecież z fizycznej niedostępności metali ziem rzadkich i innych minerałów w innych krajach, tylko z tego, że oferuje swoje zasoby najtaniej. Dywersyfikacja jest możliwa, ale wymaga inwestycji – w wydobycie w Europie i „zaprzyjaźnionych” krajach, w rozwój alternatywnych technologii czy recykling. W przyszłości podobna ostrożność będzie wskazana przy budowie rynku wodoru.
Największy rozstrzał między waszymi rekomendacjami a planami rządu widać w latach 30. Widzimy w ostatnim czasie wysyp nowych zapowiedzi rozwijania energetyki jądrowej, w tym małych reaktorów. Czy to nie mógłby być klucz do transformacji w kolejnej dekadzie? A przynajmniej do dywersyfikacji towarzyszących jej ryzyk: technologicznego, surowcowego, środowiskowego i społecznego?
W naszych rozważaniach braliśmy pod uwagę możliwość rozwoju energii jądrowej czy technologii CCS (wychwytu i składowania CO2). Osobiście nie mam nic przeciwko tym rozwiązaniom. Ale, po pierwsze, duże moce OZE i tak będą nam potrzebne – bo są znacznie tańszym i łatwiejszym do zbudowania elementem miksu. A po drugie, problemem jest myślenie magiczne: że możemy do końca tej dekady realizować „umiarkowany postęp w granicach prawa”, a potem przyjdzie atom i nas uratuje. Niektórzy zdają się wierzyć, że dopiero wtedy zaczniemy proces odchodzenia od węgla. Tak na pewno nie będzie, to się nie spina na poziomie liczb. Zobowiązanie do neutralności klimatycznej w roku 2050 w całej gospodarce będzie w praktyce oznaczało konieczność zredukowania niemal do zera emisji w energetyce już w 2040. Po Fit for 55 kolejnym krokiem będzie – już za moment – uzgadnianie unijnych celów na następną kolejną dekadę. Na stole będą leżały redukcje rzędu 80-90 proc. A to oznacza, że dla energetyki konwencjonalnej w dotychczasowym kształcie w 2040 r. miejsca nie będzie.