Kryzys energetyczny końca lat 70. fundował Polakom życie pełne niespodzianek. Na przerwy w dostawie prądu mogły wpłynąć nie tylko fale mrozu, lecz nawet mecze piłki nożnej
Kryzys energetyczny końca lat 70. fundował Polakom życie pełne niespodzianek. Na przerwy w dostawie prądu mogły wpłynąć nie tylko fale mrozu, lecz nawet mecze piłki nożnej
Wiadomości, że grożą nam przerwy w dostawach energii elektrycznej, powtarzają się od lat. Jak dotąd kończyło się na strachu, choć powodów do niego jest coraz więcej. Nowych mocy przybywa za mało, kluczowe dla systemu elektrownie węglowe są coraz starsze i powtarzają się ich awarie, a import energii elektrycznej od sąsiadów oscyluje na granicy możliwości technicznych. Na dokładkę zaczęło brakować węgla. Jak źle może być, wiedzą ci, pamiętający schyłek PRL.
„Po południu 31 grudnia 1978 r. minister energetyki i energii atomowej Andrzej Szozda, podobnie jak cały kraj, szykował się do sylwestra” – opisują w książce „Wiek energetyków. Opowieść o ludziach, którzy zmieniali Polskę” Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń. Zanim wyszedł z pracy, minister postanowił porozmawiać z nadzorującym sektor energetyczny wicepremierem Janem Szydlakiem. „Chciałem mu złożyć życzenia i powiedzieć, że sytuacja w systemie jest niezła. Ale tuż przed rozmową Państwowa Dyspozycja Mocy zameldowała, że sytuacja jest coraz gorsza. Prognozy pogody są fatalne, a sytuacja w Elektrowni Ostrołęka jest niebezpieczna, bo mają za mało węgla” – wspominał Szozda. Nad Polskę nadciągała fala zimna, która zyskała sobie miano zimy stulecia. Mróz sięgający −20 st. C i śnieg sparaliżowały kraj. Największym jednak problemem okazały się skromne rezerwy paliwowe. „Energetyka weszła w zimę z małymi zapasami węgla, bo coraz więcej surowca trzeba było wysyłać na eksport, żeby spłacać zaciągnięte kredyty. To, co czekało już na zwałach w elektrowniach, zamarzało w okamgnieniu. Nowe składy docierały także kompletnie zamarznięte. Rozpoczęła się rozpaczliwa walka o utrzymanie dostaw prądu i ciepła” – piszą Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń.
Z powodu odcięcia od paliwa stanęła elektrownia Siekierki oraz część bloków energetycznych elektrowni w: Kozienicach, Jaworznie, Rybniku, Turowie. „Jednocześnie z powodu braku węgla kamiennego lub nieodpowiedniej jego jakości zaniżono moc elektrowni o ponad 600 MW w elektrowniach blokowych: Ostrołęka o 400 MW, Łaziska o 200 MW. Z powodu braku węgla brunatnego w rejonie Konina wyłączono z ruchu praktycznie całą elektrownię Pątnów, poza blokami olejowymi nie pracują dwa bloki w elektrowni Adamów, część elektrowni Konin, razem 1600 MW” – głosił raport przekazany 2 stycznia 1979 r. członkom Biura Politycznego KC PZP. Ci zdecydowali, że z misją ratunkową należy posłać… wojsko. W trzaskającym mrozie żołnierze musieli pospiesznie rozładowywać słane do elektrowni wagony z węglem lub skuwać go z zamarzniętych hałd. Ale i tak było go wciąż za mało. Na szczęście część bloków energetycznych dawało się zasilać mazutem. „Kombinowałem, skąd wziąć mazut. Pomógł mi kolega Jurek Majewski, załatwił transport mazutu z Płocka” – wspominał Szozda. Tak udało mu się po jednej dobie przywrócić ogrzewanie w większości z 250 tys. odciętych od niego mieszkań w stolicy. „Wstrzymałem transporty węgla na eksport i skierowałem je do Ostrołęki. Potem się okazało, że niepotrzebnie, bo ten węgiel się nie nadawał do elektrowni” – relacjonował dalej Szozda. Na dokładkę niektóre pociągi zaginęły po drodze. „Poprosiłem wojsko o pomoc. Jak żołnierze dotarli, to w pociągu nie było nikogo. Okazało się, że maszynista i pomocnik są w pobliskim domu, fest spici, bo właściciel domu pędził bimber” – zapamiętał minister.
W szczytowym momencie chaosu ogrzewania zostało pozbawionych ponad 600 tys. mieszkań, oprócz stolicy głównie we Wrocławiu, w Gdyni, Gdańsku, Bydgoszczy i Częstochowie. Unikający podpadania władzy od czasów premiery „Dziadów” reżyser Kazimierz Dejmek odważył się w wywiadzie dla podziemnego czasopisma „Zapis” na szczerą opinię. „Jestem bardzo przygnębiony. Wstrząsem była ta zima. Nie spodziewałem się, że z powodu dwudziestoparostopniowego mrozu i opadów śniegu państwo właściwie przestanie funkcjonować. Nie sądziłem, że jest aż tak. Jeszcze bardziej przygnębiło mnie to gładkie przejście do porządku nad tym wszystkim, co się stało” – stwierdził.
Zwykli Polacy podsumowali „zimę stulecia” i stan energetyki rymowanką „Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery”.
„Realizacja dynamizmu rozwoju kraju wyzwoli moc twórczą narodu, sprawi, że Polska będzie rosła w siłę, a życie jej obywateli będzie dostatniejsze i kulturalniejsze” – obiecał Polakom w lutym 1972 r. podczas wiecu w Katowicach Edward Gierek. Kluczem do uczynienia z PRL gospodarczego mocarstwa miał być rozwój przemysłu. Zaciągnięte na Zachodzie kredyty miały zostać zainwestowane w rozbudowę wszelkiego rodzaju zakładów produkcyjnych, by w ciągu zaledwie pięciu lat produkcja przemysłowa w PRL wzrosła o 50 proc. Oznaczało to podobny wzrost zapotrzebowania na energię elektryczną. Ekipa Gierka zdawała sobie też z tego sprawę. „Już w marcu 1971 r. Biuro Polityczne zdecydowało o zwiększeniu nakładów na górnictwo. Także energetyka miała przeżyć swój boom inwestycyjny” – opisują Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń. „W latach 1971–1976 w ramach planu pięcioletniego oddano w sumie 6100 MW mocy (…). To był rekord, którego już nigdy nie powtórzono” – dodają. Potem jednak tempo oddawania nowych bloków energetycznych zaczęło spadać. Z powodu niedoborów materiałów budowlanych, złej organizacji i malejącej chęci do pracy robotników inwestycje wlekły się w nieskończoność. Wiceminister energetyki Lech Tymiński tak wspominał swoją wizytę na budowie elektrowni w Jaworznie pod koniec lat 70. „I co? I nic. Siadamy, uzgadniamy, wyznaczamy kolejne terminy i nic od tych terminów nie chce być lepiej” – mówi w książce Derskiego i Zasunia. Wykonywane przez Gierka i premiera Piotra Jaroszewicza roszady kadrowe zupełnie nie wpływały na ten stan rzeczy. Nawet utworzenie w marcu 1976 r. oddzielnego resortu energetyki i energii jądrowej oraz postawienie na jego czele inżyniera budownictwa lądowego Andrzeja Szozdy niczego nie poprawiło. Wedle założeń przyjętych przez Biuro Polityczne w 1974 r. w Polsce miało do 1980 r. przybyć 9050 MW mocy w sieci. W rzeczywistości przyrost ten z powodu opóźnień w budowie elektrowni wyniósł jedynie 5550 MW. Tymczasem przemysł, zwłaszcza ciężki, bił kolejne rekordy w konsumpcji prądu. „Energochłonność gospodarki wymknęła się zupełnie spod kontroli. Dostrzegała to nawet część energetyków, pracująca bezpośrednio w rządzie. Bolesław Bartoszek, wiceminister energetyki pisał w 1976 r.: «W 1972 r. zużycie energii na jeden dolar PKB w Polsce wynosiło 1950 kg paliwa umownego, w USA 1370 kg, w Wielkiej Brytanii 1374 kg, w RFN 1042 kg»” – zauważają Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń.
Niczym nieograniczone marnotrawstwo energii sprawiało, iż jej zużycie w owym czasie zwiększało się w PRL o 7 proc. co roku. Z powodu złego stanu sieci wysokiego napięcia do olbrzymich strat prądu dochodziło też podczas jego przesyłu. „Dlaczego partia kładła tak olbrzymi nacisk na budowę elektrowni, zaniedbując jednocześnie rozwój sieci? Archiwalne dokumenty z tamtych czasów nie dają niestety odpowiedzi na to pytanie, brak jest nawet śladu refleksji, która powinna zrodzić się w głowach decydentów” – piszą Derski i Zasuń. W ich ocenie mogło to wynikać z tego, że energetyką zarządzali tylko „budowlańcy” oraz specjaliści od wytwarzania energii. Wytłumaczenie może też być prostsze. „Elektrownie to były «wielkie budowy socjalizmu», porywające swoim rozmachem i zatrudniające tysiące ludzi. Towarzysz Edward Gierek mógł i powinien wygłosić przemówienie z okazji otwarcia Kozienic czy Jaworzna. Na tle dymiącego komina oraz olbrzymich budynków prezentował się doskonale w «Dzienniku Telewizyjnym». A słupy energetyczne to nie był widok zdolny porwać masy” – zauważają Derski i Zasuń.
„Zapotrzebowanie kraju na energię elektryczną zostało zaspokojone. Nastąpiła dalsza poprawa ciągłości dostaw energii elektrycznej. Nadwyżki energii elektrycznej przeznaczono na eksport” – głosiła uchwała sprawozdawcza przyjęta w grudniu 1975 r. podczas VII Zjazdu PZPR. Zaledwie dwa tygodnie później życie zaczęło ją boleśnie weryfikować. Tuż przed Bożym Narodzeniem, 22 grudnia – jak mówiła notatka dla Biura Politycznego – „nastąpił niespodziewanie deficyt mocy w systemie i doszło do wyłączenia odbiorców dochodzących do 600 megawatów”. W styczniu ów deficyt wzrósł jeszcze bardziej. „Zapotrzebowanie w kraju wyniosło 16,5 tys. MW, a moc zainstalowana 20 tys. MW, teoretycznie wystarczała więc z nawiązką. Ale 3,5 tys. MW nie udało się wykorzystać. Ponad 2 tys. MW stało z powodu awarii, aż 800 MW zabrakło z powodu złej jakości węgla kamiennego. Kopalnie były rozliczane z wydobytych ton, a nie z wartości energetycznej węgla, mierzonej w gigadżulach czy kaloriach” – wyjaśniają Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń. Poza tym najlepszej jakości węgiel szedł na eksport do wybredniejszych zachodnich odbiorców. Obsługa rosnącego zadłużenia wymagała zdobywania jak największych kwot w dewizach, więc sprzedawano węgiel kamienny. Jednocześnie polskie elektrownie potrzebowały go coraz więcej. Idealnym rozwiązaniem byłoby radykalne zwiększenie wydobycia surowca. Jednak, choć kopalnie pracowały na trzy zmiany przez siedem dni w tygodniu, wiele więcej już nie dawało się z nich wycisnąć. Elektrownie musiały zadowalać się każdym rodzajem paliwa. Inżynier w elektrowni w Kozienicach Jacek Dreżewski zapamiętał, jak podczas wizyty Piotra Jaroszewicza szefostwo zakładu próbowało poskarżyć się na jakość, pokazując premierowi próbki węgla zmieszanego z kamieniami. Szef rządu uciął dyskusję jednym zdaniem: „Przestańcie mi tu pierdolić, i to czarne, i to czarne”.
Raporty o deficycie mocy w sieci nie pozwalały mu jednak zapomnieć o problemie. Zaczął wymuszać kolejne oszczędności. „Stopniowo od 1976 r. wprowadzano – częściowo jawnie, częściowo w tajemnicy przed społeczeństwem – ograniczenia w zużyciu prądu. Na początek nakazano wyłączenie części latarń ulicznych oraz włączanie ich o godzinę później. Potem z Komitetu Centralnego wychodziły kolejne, coraz bardziej absurdalne instrukcje: wyłączać oświetlenie kin i teatrów, restauracji i hoteli w nocy” – piszą Derski i Zasuń. Próbowano też obniżać średnie temperatury pomieszczeń, zarówno w urzędach, jak i prywatnych mieszkaniach. W odpowiedzi ludzie kupowali grzejniki elektryczne i nie wahali się ich użyć, czym zatruwali życie premierowi. W odwecie szef rządu sporządził następującą instrukcję: „Minister handlu wewnętrznego spowoduje wycofanie ze sprzedaży grzejników elektrycznych począwszy od 1 sierpnia 1976 r. Minister przemysłu maszynowego i prezes Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy wstrzyma produkcję tych grzejników od 1 sierpnia 1976 r. Ministrowie, kierownicy urzędów centralnych i jednostek równorzędnych, wojewodowie, prezydenci miast spowodują zmagazynowanie oraz zabezpieczenie przed używaniem grzejników i wprowadzają zakaz ich użytkowania w pomieszczeniach biurowych i innych”. Partyjny i państwowy aparat biurokratyczny nie palił się jednak do wcielania pomysłów premiera w życie.
Po grzejnikach elektrycznych Jaroszewicz zabrał się także za prądożerne telewizory. „Przeprowadzona analiza wykazała, że dodatkowy pobór mocy elektrycznej w godzinach przedpołudniowych w dniach roboczych z tytułu emisji programów telewizyjnych wynosi od 200 do 300 MW, co przyczynia się do pogłębienia niedoboru mocy elektrycznej w tym okresie, a tym samym do ograniczenia produkcji przemysłowej” – stwierdzał w piśmie przesłanym prezesowi Radiokomitetu Maciejowi Szczepańskiemu. „W związku z powyższym proszę Towarzysza Przewodniczącego o ograniczenie od dnia 1 września 1976 do 28 lutego 1977 r. nadawania programów telewizyjnych w dni robocze, tak aby rozpowszechnianie ich emisji nie następowało wcześniej aniżeli o 12:00” – nakazywał premier.
Niedługo potem Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk zaczął zakazywać publikowania uchwały VII Zjazdu PZPR mówiącej, iż „zapotrzebowanie kraju na energię elektryczną zostało zaspokojone”. Mogła niepotrzebnie rozdrażnić obywateli.
Pomimo coraz mocniejszego zaciskania pasa sytuacja energetyczna kraju wciąż się pogarszała. „W 1978 r. z KC i Ministerstwa Energetyki wychodziły już zalecenia okresowego obniżania napięcia w sieci. To ogromnie utrudniało pracę silników elektrycznych, urządzenia się psuły, znowu, jak w latach 50., migotały żarówki” – opisują Derski i Zasuń. Jak tylko długo się dało, władze chroniły przemysł. Jednak w 1979 r. limity poboru mocy musiano zacząć narzucać także fabrykom. Akcją objęto ponad 3 tys. zakładów. Z początkiem następnego roku desperacja ekipy Gierka była już tak wielka, iż nakazywano w czasie zimy wyłączanie filtrów zainstalowanych na kominach elektrowni, by zwiększyć efektywność spalania węgla. Zdrowiem obywateli nikt się nie przejmował.
Katastrofa zdawała się już nieuchronna. Paradoksalnie powszechny bunt i narodziny Solidarności w 1980 r. od ręki poprawiły jednak sytuację energetyczną kraju. Gdy załogi fabryk strajkowały, ich zakłady nie zużywały prądu. Gierek nie zdążył się już tym nacieszyć, został obalony przez szefa MSW Stanisława Kanię i ministra obrony narodowej gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Wkrótce potem, realizując wytyczne płynące z Kremla, Jaruzelski rozpoczął ciche przygotowania do wprowadzenia w PRL stanu wojennego. Jednym z sygnałów, że reżim szykuje się do rozprawy ze zbuntowanym społeczeństwem, było połączenie w jedno ministerstw górnictwa oraz energetyki i postawienie na ich czele gen. Czesława Piotrowskiego. Nie znał się on ani na górnictwie, ani na energetyce, ale potrafił wyegzekwować całkowite posłuszeństwo podwładnych. Po 13 grudnia 1981 r. nie zastrajkowała ani jedna elektrownia. Ich pracowników codziennie nadzorowali uzbrojeni żołnierze. Na tym robienie wojskowych porządków się nie skończyło. „Ekipa Jaruzelskiego przynajmniej wprowadziła w miarę jasne ustawowe procedury wyłączania odbiorców. W 1982 r. rząd przyjął uchwałę w sprawie «ustalenia przedsięwzięć zapewniających zmniejszenie niedoborów mocy elektrycznej w krajowym systemie elektroenergetycznym». Oficjalnie zaakceptowano technicznie dopuszczalne przeciążenia bloków energetycznych, ograniczenie oświetlenia ulic o 25 proc., zaniżenie napięcia w sieciach zasilających odbiorców maksymalnie o 5 proc. Ustalono także, w jakich godzinach mają się rotacyjnie wyłączać poszczególne województwa” – wyjaśniają Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń. „W ten sposób usankcjonowano system zwany w krajach anglosaskich «wirującym blackoutem»” – dodają. Polacy zaczęli się wówczas orientować, że ograniczenia w dostawach energii określa się w skali od 11 do 20. Gdy w radiu słyszeli, iż nadciąga „20. stopień zasilania”, wiedzieli, że należy sprawdzić posiadany zapas świec i zapałek, bo czeka ich wiele godzin bez prądu. W zimie, jeśli w kaloryferach była woda z elektrociepłowni, oznaczało to dodatkowo chłód w mieszkaniu.
„Szczególna odpowiedzialność spadła w tych warunkach na pracowników Państwowej Dyspozycji Mocy, która zarządzała systemem. Mieli do dyspozycji tylko telefony i teleksy, potem pojawił się specjalnie zakupiony amerykański komputer” – piszą Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń. „Dziś pracownicy PSE pilnie śledzą prognozy pogody, aby zaplanować produkcję energii wiatrowej, wtedy równie pilnie śledzili zapowiedzi programu telewizyjnego” – dodają. Regularne przeciążenia sieci energetycznej generowało bowiem zachowanie nazywane „odruchem sedesowym”. Państwowa telewizja w PRL nie znała normalnych w komercyjnych stacjach na Zachodzie przerw na reklamy. Puszczano trwające półtorej godziny i dłużej filmy, do tego jeszcze na jedynym działającym po wprowadzeniu stanu wojennego kanale TVP. Kiedy pojawiały się napisy końcowe, miliony ludzi wstawały od odbiorników i włączały światło w łazience lub – rzadziej – w kuchni. Masowe udanie się Polaków za potrzebą albo po herbatę natychmiast stawiało energetykę na skraju zapaści. Dlatego operatorzy Państwowej Dyspozycji Mocy z uwagą studiowali program telewizyjny na kolejny tydzień, starając się oszacować, które filmy niosą za sobą największe zagrożenie dla państwa. Zazwyczaj były to hollywoodzkie produkcje, jednak rekord padł, gdy telewizja po raz pierwszy pokazywała „Seksmisję” Juliusza Machulskiego. „Zaplanowaliśmy, że gdy film się skończy, zapotrzebowanie wzrośnie o 700 MW, tymczasem wzrosło o 1400 MW. System nie wytrzymał, w niektórych regionach automatyka wyłączyła odbiorców. Przywrócenie zasilania zajęło kilka godzin” – relacjonował Janusz Staniszewski, operator PDM z tamtych czasów.
Poza filmami największym zagrożeniem były mecze piłki nożnej. Szczęściem dla energetyków dzięki przerwie po 45 min Polacy odwiedzali toaletę lub kuchnię w dwóch rzutach. Najbardziej stresującym momentem niezmiennie okazywała się jednak Wigilia oraz Boże Narodzenie. Władza ludowa bardzo starała się nie irytować Polaków odcięciem od prądu w święta, jednak zawsze mogły nadciągnąć mrozy. „Bolesław Sokołowski, dyrektor elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu, na jednej z ministerialnych narad podsumował to krótko: «Bóg się rodzi, moc truchleje». Jacek Szyke (dyrektor Elektrociepłowni Siekierki – przyp. aut.) wspomina, że gen. Piotrowski przyjął powiedzonko dowcipnego podwładnego z dość kwaśną miną” – relacjonują Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń.
Realia PRL sprawiały, że zarówno przemysł, jak i indywidualni odbiorcy nie potrafili redukować zużycia prądu. Równie trudne okazywało się dalsze zwiększanie wydobycia węgla. Ekipa gen. Jaruzelskiego uznała więc, że permanentną już zapaść w energetyce może przezwyciężyć jedynie budowa pierwszej w Polsce elektrowni atomowej. Po zawarciu umowy ze Związkiem Radzieckim, który dostarczał plany konstrukcyjne, technologie i obiecał reaktory jądrowe, w 1982 r. ruszyły prace budowlane. Jako że inwestycję uznano za szczególnie priorytetową, postępowały one nadzwyczaj szybko. Gdy latem 1989 r. komuniści oddawali władzę w Polsce, stan zawansowania budowy elektrowni w Żarnowcu oceniano na jakieś 50 proc. Po katastrofie w Czarnobylu Polacy gremialnie bali się jednak wszystkiego, co wiązało się z „atomem”. Premier Tadeusz Mazowiecki początkowo wahał się, co zrobić z wielką inwestycją, na którą wydano już ponad 2 mld dol., ale posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego opowiedzieli się zgodnie przeciw dokończeniu budowy. Tak samo uważało w maju 1990 r. aż 86 proc. mieszkańców województwa gdańskiego, głosujących w urządzonym tam referendum. A że transformacja ekonomiczna przyniosła likwidację ok. 1,6 tys. zakładów przemysłowych, nagle przestało brakować prądu i ludzie szybko zapominali o czasach, gdy musieli nauczyć się radzić sobie bez niego. Po zasięgnięciu opinii komisji utworzonej pod auspicjami Państwowej Agencji Atomistyki premier Mazowiecki zdecydował, iż elektrownia atomowa w Żarnowcu nie powstanie. Teraz by się przydała.
Reklama
Reklama