Solidarność energetyczna i współdzielenie gazu są w interesie naszego kraju i powinniśmy o nie zabiegać jako pierwsi. Wbrew zapewnieniom rządu nasze rezerwy nie są szczególnie obfite i całkiem prawdopodobne, że zimą sami będziemy musieli prosić o wsparcie

Szok paliwowy zbliża się wielkimi krokami, a najbliższa zima może być wyjątkowo mroźna, nawet jeśli temperatury będą na plusie. Gazprom sięga po różne sztuczki, by jego odbiorcy nie poczuli się za pewnie. W czwartek wznowił wprawdzie przesył przez Nord Stream I po 10 dniach tak zwanej przerwy technicznej, ale wcale nie było to oczywiste, mimo że Kanada zgodziła się wysłać do Rosji turbinę, która wymagała remontu.
Zamożnym Niemcom zagląda więc w oczy ryzyko braku gazu, a potrzebują go około czterech razy więcej niż my. Przypada na nich prawie jedna czwarta całego zużycia gazu w UE. Ustami m.in. wicekanclerza Roberta Habecka i szefa Europejskiej Partii Ludowej Manfreda Webera apelują więc o europejską solidarność energetyczną i współdzielenie gazu. Berlin podpisał już z Pragą umowę bilateralną, która zakłada wzajemną pomoc w zaopatrzeniu w ten surowiec.
Ideę unijnej solidarności energetycznej wspierał niegdyś Lech Kaczyński. Politykom rządzącej Polską prawicy pomysł ten powinien się więc podobać. Niestety, zamiast go podchwycić, tradycyjnie postanowili doszukiwać się przejawów niemieckiej hegemonii. „Szef EPP Weber proponuje, żeby UE zmusiła kraje członkowskie do przymusowego dzielenia się gazem z takimi krajami jak Niemcy” – podsumował sprawę na Twitterze europoseł PiS Jacek Saryusz-Wolski, co błyskawicznie podchwyciły prorządowe media. Joachim Brudziński wolał się skupić na niemieckich błędach. „Gdzie była solidarność energetyczna, gdzie było bezpieczeństwo energetyczne całej Unii Europejskiej, w tym również Niemiec, jak wbrew stanowisku Polski rozpoczynali budowę gazociągu Nord Stream I?” – pytał europoseł w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl.
Strategia „na złość mamie odmrożę sobie uszy” nie jest przesadnie rozsądna nawet dla kilkulatka, a co dopiero dla statecznych panów należących do polskiej elity władzy. Solidarność energetyczna jest w interesie nie tylko Niemiec, lecz także Polski oraz całej Europy. Bez tej solidarności nadchodzący kryzys paliwowy może mieć katastrofalne skutki. Wbrew optymistycznej narracji polskiego rządu nasz kraj też potrzebuje wsparcia partnerów.

Zdążyć przed listopadem

Bardzo łatwo ulec pokusie wytykania Berlinowi błędów, a nawet egoizmu. W pierwszej kolejności mogliby to robić mieszkańcy państw południa Europy – dość brutalnie potraktowanych podczas kryzysu strefy euro, gdy narzucono im politykę ostrych oszczędności. Jednym z architektów tej polityki był ówczesny minister finansów Niemiec Wolfgang Schaeuble. Nasz region zapamięta Niemcom nie tylko budowę obu gazociągów Nord Stream, które miały być rzekomo jedynie projektami biznesowymi, a w rzeczywistości były sposobem obejścia państw Europy Wschodniej, lecz również sprzeciw wobec przyjęcia Ukrainy do NATO podczas szczytu Sojuszu w 2008 r. Postawa Berlina wobec wojny też jest co najmniej wątpliwa. Początkowo w ogóle nie chciał zbroić Ukrainy, przewidując jej rychły upadek, a następnie grał na zwłokę i blokował wysyłkę broni niemieckiego pochodzenia. Natomiast w sprawie embarga na ropę z Rosji głównym blokującym okazał się jednak Budapeszt, dla którego polska prawica ma zdecydowanie więcej wyrozumiałości.
Solidarność energetyczna nie jest pomysłem Niemiec, tylko całej Unii Europejskiej. Przyjęty w marcu na szczycie w Wersalu plan RePo werEU zakłada szybkie zmniejszanie zakupów gazu z Rosji – potencjalnie nawet o dwie trzecie jeszcze w tym roku – by przed końcem dekady Europa całkowicie uniezależniła się od dostaw ze Wschodu. Między innymi w tym celu państwa UE powinny zapełnić swoje magazyny gazu przynajmniej w 80 proc. przed 1 listopada i do 90 proc. w kolejnych latach. W Europie znajdują się jednak kraje, które w ogóle nie mają takich magazynów lub ich możliwości w tym względzie są śladowe. One również będą musiały pomóc w gromadzeniu rezerw, dokładając do magazynów w innych państwach członkowskich przynajmniej 15 proc. swojego rocznego zużycia. Dzięki unijnej sieci gazociągów surowiec będzie mógł być dystrybuowany w całej UE, a rządy i spółki energetyczne powinny zapewnić efektywne mechanizmy jego współdzielenia.
Manfred Weber i Robert Habeck nie postulują więc niczego rewolucyjnego. Wypracowanie mechanizmów współdzielenia gazu jest niezbędne, by plan zawarty w RePowerEU w ogóle się udał. Bez tego część państw UE może zimą nie mieć błękitnego paliwa, gdy inne będą miały go za dużo. Według danych Gas Infrastructure Europe (GIE) Portugalia jako jedyna napełniła swoje magazyny już w 100 proc. Ma w nich jednak surowiec odpowiadający tylko niecałym 4 TWh, a jej roczne zużycie jest 18 razy większe. Bardzo małe możliwości magazynowania gazu w stosunku do swojego zużycia mają także Belgia czy Bułgaria. Austria ma za to gigantyczne wręcz magazyny, których objętość wystarczyłaby jej na pokrycie niemal całego rocznego zużycia (98 TWh). Obecnie ma już zmagazynowane 48 TWh gazu, chociaż zapełniła magazyny dopiero w połowie. W solidarności energetycznej chodzi więc np. o to, żeby Austria podzieliła się surowcem np. z Bułgarią.

Kupować wspólnie

Jednym z państw, które skorzystają na tej solidarności, bez wątpienia będzie Polska. Rząd chwali się, że najszybciej w UE uzupełniamy magazyny gazu, co jest prawdą – według danych GIE Polska zapełniła je już w 98 proc. i jest to drugi najlepszy wynik, zaraz po Portugalii. Trzecia pod tym względem Dania osiągnęła 83 proc. zapełnienia. Dla całej Europy wynik wynosi dwie trzecie, więc czas goni, gdyż do 1 listopada nie zostało już go wiele. Tymczasem w czterech państwach poziom zapełnienia magazynów wciąż jest mniejszy niż połowa. Mowa o Węgrzech, które najwyraźniej nie obawiają się przerw w dostawach, ale też o Bułgarii, Chorwacji i Łotwie.
Problemem Polski jest jednak niska pojemność magazynów. Obecnie zgromadziliśmy niecałe 36 TWh gazu, czyli prawie 15 proc. rocznego zużycia. Niemcy mają w magazynach 158 TWh błękitnego paliwa, a więc 16 proc. zużycia. Tyle że nasi zachodni sąsiedzi mają jeszcze wolną jedną trzecią magazynów, a w naszych gazu jest pod korek. To oznacza, że pod względem rezerw jesteśmy w gorszej sytuacji niż Berlin. Polscy europosłowie powinni być pierwsi do popierania propozycji Manfreda Webera.
Wymóg napełnienia magazynów w 80 proc. przez kraje UE w oczywisty sposób podnosi popyt na surowiec, co wiąże się ze wzrostem cen. Nieprzypadkowo kontrakty na dostawy gazu między połową czerwca a połową lipca zdrożały dwukrotnie – według danych Trading Economics z 85 do 178 euro za MWh. Właśnie w połowie czerwca Gazprom zapowiedział zmniejszenie przepływu gazu przez Nord Stream w związku z brakiem remontowanej turbiny. Państwa Europy zaczęły na wyścigi zapełniać magazyny, w czym prym wiodły zamożne i duże Niemcy. Według danych GIE jeszcze 10 czerwca niemieckie magazyny były zapełnione ledwie w połowie – przypominam: obecnie to już dwie trzecie. W przeszło miesiąc nasz sąsiad zwiększył swoje rezerwy gazu o prawie 30 TWh, czyli o niewiele mniej niż wynoszą całe rezerwy Polski. Jak informował „Der Spiegel”, rząd federalny przeznaczył na to 15 mld euro. Według „Spiegla” niemiecka spółka Trading Hub Europe wykupiła w tym czasie większość dostępnego na rynku gazu.
Dzięki wspólnym zakupom, o których bezowocnie dyskutuje się w UE od dawna, nie doszłoby do takiej sytuacji, gdyż państwa członkowskie występowałyby jako jeden podmiot, a nie jako 27 konkurujących ze sobą chętnych o przeróżnej sile ekonomicznej. Na początku kwietnia UE uruchomiła mechanizm EU Energy Platform, który umożliwia chętnym członkom wspólne nabywanie gazu oraz wodoru. Funkcjonuje on jednak jako narzędzie fakultatywne, a nie jako obligatoryjny mechanizm zakupów, więc nadal obowiązuje zasada: kto zamożniejszy, ten lepszy.

Nie dać się podzielić

Nasz rząd chwali się budową Baltic Pipe, który ma nam zapewnić bezpieczeństwo energetyczne. Bez wątpienia można to dopisać do zasług PiS, jednak władza chyba zbyt często zapomina, że rura ta nie dociera do szelfu norweskiego, z którego ma pochodzić większość surowca płynącego tą drogą. Jest ona podpięta do gazociągu Europipe II, który biegnie z Norwegii do Niemiec. Jak wyliczał na łamach „Biznes Alert” Wojciech Jakóbik, przed pandemią Niemcy sprowadzały z Norwegii 27 mld m3 gazu rocznie, czyli o 9 mld mniej, niż wynosi łączna przepustowość obu gazociągów Europipe. To mniej więcej tyle, ile będzie wynosić przepustowość Baltic Pipe. Odcięcie dostaw przez Nord Stream zwiększy jednak popyt na gaz z Norwegii, a Polska będzie musiała rywalizować z Niemcami i o gaz, i o miejsce w gazociągach. Nasza siła ekonomiczna jest niższa od siły państw Europy Zachodniej, więc w wolnorynkowej rywalizacji stoimy na o wiele gorszej – żeby nie powiedzieć: straconej – pozycji. Tylko dzięki skoordynowanej polityce energetycznej UE możemy zapewnić sobie w miarę przystępne ceny surowca i fizyczną możliwość dostawy.
Według najnowszej prognozy Komisji Europejskiej UE czeka bardzo duże spowolnienie gospodarcze. W przyszłym roku i w całej Unii, i w Polsce PKB wzrośnie o ledwo 1,5 proc. Przy prognozowanym dla Polski 9-procentowym wzroście cen będziemy mieć właściwie stagflację. W takiej sytuacji napięcia między państwami UE mogą eksplodować, szczególnie w kwestii polityki energetycznej, wokół której toczą się nieustanne spory. Dopiero co mieliśmy przecież gorącą dyskusję na temat unijnej taksonomii, do której na szczęście zostały dopisane gaz i atom. Te napięcia bez wątpienia są na rękę Kremlowi, który marzy o tym, by Europa była rozbita i aby można było prowadzić rozmowy z każdym z państw z osobna. – Europa nie da się Rosji podzielić – zapewnił wicekanclerz Robert Habeck podczas wizyty w Pradze. I właśnie o to chodzi w solidarności energetycznej – żebyśmy się nie dali Rosjanom podzielić. Nie ma to nic wspólnego z wymuszeniem, szantażem ani niemieckim imperializmem, jak wydaje się niektórym polskim europosłom. ©℗