Jak się przygotujemy, to w 30–50 tys. osób do Warszawy przyjedziemy. Pytanie tylko, czy nawet jeśli podpalimy opony i zrobimy zadymę, bardziej pomoże to nam, czy władzy - mówi Dominik Kolorz, przewodniczący Zarządu Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ Solidarność.
Górnicy wynegocjowali z rządem niedawno spore podwyżki. Strajków nie ma - jest zgoda?
To zdecydowanie za dużo powiedziane. Wynagrodzenia to jeden z tematów. Ważny, ale kluczową kwestią dla górnictwa i Śląska jest realizacja podpisanej rok temu umowy społecznej. Prawie trzy tygodnie temu odbyliśmy w tej sprawie spotkanie z premierem Jackiem Sasinem, ale wiele kwestii wciąż nie zostało wyjaśnionych. Nie może być tak, że z jednej strony rząd zgadza się na podwyżki wynagrodzeń, a z drugiej nad Polską Grupą Górniczą (PGG) i całą branżą wydobycia węgla energetycznego wisi miecz Damoklesa. Dalej nie ma wniosku notyfikacyjnego do Komisji Europejskiej w sprawie wsparcia polskiego górnictwa. Wciąż czekamy też na ustawę o Funduszu Transformacji Śląska. Nie ma spotkań z przedstawicielami gmin górniczych czy pracodawcami funkcjonującymi na terenach górniczych. Brak podejmowanych działań sprawia, że trudno mówić o zgodzie.
Podwyżki uspokoiły sytuację, ale nie załatwiły najważniejszych kwestii?
Tak. Czekamy na wniosek notyfikacyjny. Dopiero wtedy zacznie się prawdziwa dyskusja o roli węgla w polskiej gospodarce na kolejne dekady. Niech już zaczną się rozmowy z UE – one pokażą, na czym stoimy. Liczmy na zaakceptowanie ustawy górniczej, która została podpisana przez prezydenta, a pierwsza transza środków już trafiła do PGG.
Przed zgodą KE na udzielenie pomocy publicznej.
Nie było innego wyjścia, bo PGG upadłaby bez tych pieniędzy. Wiemy, że to stąpanie po cienkim lodzie. W razie braku zgody Brukseli, może powtórzyć się kazus Stoczni Szczecińskiej i środki trzeba będzie zwrócić. Wówczas Tauronowi, Węglokoksowi czy PGG znów będzie grozić upadłość. W optymistycznym scenariuszu czeka nas natomiast ścieżka PLL LOT – w tym przypadku również wsparcie było udzielone przed formalną zgodą. KE notyfikowała jednak pomoc i wszystko się udało. Sytuacja jest zero-jedynkowa, ale liczymy się z tym, że łatwo nie będzie. Spodziewamy się długich i niełatwych rozmów. Zwłaszcza, że oprócz czysto ekonomicznych argumentów niewątpliwie będą też używane te polityczne.
Najbliższe spotkanie sygnatariuszy umowy społecznej ma odbyć się w przyszłym tygodniu. Co związkowcy chcieliby na nim usłyszeć?
Chcemy dowiedzieć się, na czym obecnie stoimy i kiedy będą realizowane kolejne zapisy porozumienia. Oczekujemy, że otrzymamy do wglądu wniosek notyfikacyjny. Dostaliśmy wcześniej takie zapewnienie od wicepremiera Sasina. To dla nas ważne, zwłaszcza, że wcześniej pojawiały się informacje o możliwych modyfikacjach dat zakończenia wydobycia w poszczególnych kopalniach.
Chcemy mieć pewność, że rząd przeniósł na wniosek to, co podpisał w ramach umowy społecznej. Oczekujemy również, że dowiemy się, co z ustawą o Funduszu Transformacji Śląska, która miała stanąć na Komitecie Ekonomicznym Rady Ministrów kierowanym właśnie przez wicepremiera Sasina. Dziś nie wiemy, czy projekt w ogóle się pojawił i jaka jest jego treść, czy jest zgodny z naszymi postulatami, czy to projekt skonstruowany wyłącznie według planów rządu. Nic nie wiemy.
I wszystkiego górnicy dowiedzą się już na najbliższym spotkaniu?
Bardzo byśmy chcieli, bo samych rozmów mamy już po dziurki w nosie. Ciągle rozmawiamy, ale nic z tego nie wynika.
A jeśli nie wyniknie nadal, to...?
Wiem, do czego panowie zmierzają, więc uprzedzę to pytanie. Nie wykluczamy podejmowania dodatkowych akcji. Uważam jednak, że w obecnej sytuacji najlepszą formą wyrażenia naszego zadowolenia bądź jego braku będzie kartka wyborcza. Na Śląsku zawsze ocenialiśmy kolejne władze przez pryzmat tego, jak wywiązują się ze swoich obietnic złożonych na Śląsku i podpisów składanych pod dokumentami. Tak będzie i tym razem. Nie zapominamy, co mówiono nam w 2015 r. i weźmiemy to pod uwagę, niezależnie od tego, czy wybory odbędą się w tym czy w przyszłym roku.
Palenia opon nie będzie?
W ostatnim czasie widzieliśmy już wystąpienia uliczne, choć dotyczyły one postulatów ideowych i kulturowych, a nie walki o miejsca pracy. Władza się chyba takich manifestacji nie boi, dlatego karta wyborcza będzie skuteczniejsza.
Górnicy nie są zmobilizowani do tego by „jechać na Warszawę”? Pełzająca restrukturyzacja sektora osłabiła morale?
Nikt nie lubi, gdy ubywa mu pensji, a inflacja i zmiany podatkowe uderzają również w górników. Z drugiej strony, trzeba przyznać, że podwyżki wywalczone przez związkowców praktycznie we wszystkich spółkach górniczych spowodowały, że nasza branża traci chyba stosunkowo najmniej. To spowodowało może nie demobilizację, ale istotne uspokojenie nastrojów.
Niestety mam takie wrażenie, że część pracowników sektora nie dostrzega tego, co dzieje się wokół. Nie widzi wiszącej gilotyny w postaci unijnej polityki klimatycznej. Nie myśli, jak przekłada się na ich sytuację działalność spółek energetycznych. Sprawiają wrażenie, jakby żyli w innym świecie. Co nie zmienia faktu, że jak się przygotujemy, to w 30-50 tys. osób do Warszawy przyjedziemy. Pytanie tylko, czy nawet jeśli podpalimy opony i zrobimy zadymę, to bardziej pomoże to nam czy władzy. Bo dziś władza może obrócić protesty przeciwko górnikom. Dlatego nie będziemy podejmować pochopnych działań, choć niczego nie wykluczamy.
Jaka będzie rola górników w procesie notyfikacyjnym? Związkowcy ubiegali się o rolę obserwatora w tym procesie.
W umowie społecznej mamy zapisane, że z naszej strony będzie wytypowany obserwator. Rząd ma też na bieżąco informować nas o postępach negocjacji. Nie czekając na decyzje Warszawy wysłaliśmy też zapytanie do KE, czy możemy uczestniczyć w tych rozmowach jako obserwator. Otrzymaliśmy jednak odpowiedź stwierdzającą, że notyfikacja to proces między Komisją Europejską, a polskim rządem i stronie społecznej nic do tego. To przykre, bo unijni dygnitarze zawsze mówią, że transparentność to jedna z kluczowych kwestii w działaniach instytucji UE. Teraz okazuje się, że tak nie jest. Spodziewamy się więc, że zarówno ze strony rządu, jak i KE mogą nas spotkać utrudnienia w uczestniczeniu w tych rozmowach.
Co zrobicie?
Zwrócimy się do rządu i zobaczymy, jak z tego wybrnie. Zapisy umowy społecznej są jednoznaczne i precyzyjnie wskazują, jak mamy być informowani o tym procesie. Nie wyobrażam sobie, żeby rząd zlekceważył zawarte porozumienie.
Liczycie na sukces rozmów notyfikacyjnych mimo, że polityka klimatyczna UE zmierza w odwrotnym kierunku niż dotowanie węgla?
Ta polityka musi się zmienić, bo grozi katastrofą gospodarczą. Dotychczasowe działania UE doprowadziły do tego, co dziś widzimy w branży energetycznej. Odczuwamy z tego powodu gorzką satysfakcję – przewidywaliśmy takie trendy już w 2006 r. Olbrzymim błędem Komisji Europejskiej i polskiego rządu jest brak poszukiwania innowacji w sektorze węglowym. W umowie społecznej wzywamy do poszukiwania takich rozwiązań. To zapobiegłoby uzależnieniu sektora energetycznego od rosyjskiego gazu, na który przy obecnej polityce zapotrzebowanie będzie radykalnie rosło.
Zielona polityka UE jest jednak faktem. Czy nie zmniejsza to szans na powodzenie notyfikacji?
Trudno te szanse określić procentowo. Obawiamy się, że rząd też będzie chciał zwlekać z rozmowami do kampanii wyborczej. Z drugiej strony KE częściowo słusznie, częściowo nie, ale niechętnie nastawiona do polskiego rządu też może brać pod uwagę sytuację polityczną w kraju i fakt, że wsparcie może mieć wpływ na wynik wyborczy. To może sprawić, że znajdziemy się w środku sporu między rządem, a KE zupełnie nie z naszej winy. Ofiarą tego wzajemnego boksowania może być właśnie polskie górnictwo. Po podpisaniu umowy społecznej byłem optymistą, teraz trudno o takie nastroje. Nie pokuszę się by spekulować, czy Komisja się zgodzi i na co.
Możliwe, że KE zażąda zmniejszenia skali pomocy dla kopalń. Innym dyskutowanym scenariuszem jest skrócenie harmonogramu wygaszania górnictwa. Jak zareaguje w takim wypadku strona związkowa?
Umowa społeczna została skonstruowana tak, że największa fala likwidacji ma się zacząć za sześć lat. Chodziło o to, żeby dać wszystkim zainteresowanym stronom czas na ocenę tej umowy. Za dekadę możliwa byłaby rewizja: czy harmonogram, który w niej przyjęliśmy jest odpowiedni, czy powinniśmy go wydłużyć albo skrócić.
W obliczu aktualnego kryzysu energetycznego widać jednak lepiej niż kiedykolwiek, że tylko głupiec pozbywałby się swojego surowcowego bogactwa. Polityka klimatyczna UE ma bardzo duży wpływ zarówno na ceny prądu, jak i ceny ciepła. Biorąc to wszystko pod uwagę, uważam, że jeśli w ogóle mielibyśmy zmieniać zapisy umowy społecznej – to należałoby proces odchodzenia od węgla opóźnić, a nie przyspieszyć. Zamiast ograniczać wydobycie i eliminować węgiel z energetyki powinniśmy postawić choćby na technologie wychwytu i magazynowania emisji.
Alternatywą jest atom i cieszymy się, że premier Sasin podpisał w USA umowę na małe reaktory. Ale na razie tej technologii (SMR) nie ma i – według fachowców – na skalę przemysłową wdrożona zostanie nie wcześniej niż za kilkanaście lat. Skąd w takim razie będziemy mieli prąd, skoro węgla mamy się wyzbywać? Odpowiedź nasuwa się sama: z rosyjskiego gazu.
Wielu fachowców mówi, że polski węgiel nie ma ekonomicznej przyszłości nawet bez uwzględnienia zielonego ładu. Według danych Forum Energii w ostatnich dwóch dekadach import tego surowca wzrósł o ponad 750 proc. Ogromna część tych dostaw też pochodzi z Rosji.
System skonstruowany jest tak, że cokolwiek się dzieje, cenę ma płacić górnictwo. Przed pandemią spółki energetyczne nie odbierały zakontraktowanych dostaw z krajowych kopalń, bo mogły sprowadzić tańszy węgiel z zagranicy. Teraz mamy sytuację odwrotną: ceny węgla na świecie są horrendalnie wysokie, a my sprzedajemy surowiec energetyce po kosztach, jeśli nie poniżej. No bo proszę sobie wyobrazić, co by się stało z cenami prądu, gdybyśmy zastosowali te same „rynkowe” zasady, co energetyka wobec nas parę lat temu.
Jest jakieś wyjście?
Należałoby odwrócić cały ten mechanizm: kopalnie powinny być zakładami „nawęglania” przypisanymi na sztywno do energetyki, a cała ekonomika sektora powinna być zależna od ostatecznej ceny prądu w gniazdku. To doprowadziłoby do racjonalizacji. Dziś w łańcuchu energetycznym jest wiele ogniw, które generują zupełnie niepotrzebne koszty. Wiele można też zarzucić zarządzającym spółkami węglowymi, wśród których dominuje postawa gry na przeczekanie. Nie wykorzystano szans okresu hossy, jaki miał miejsce w latach 2016-2018, na to, by dokonać strategicznych inwestycji w technologie niskoemisyjne.
W odczuciu związków rząd nie chce się wywiązać z umowy społecznej?
Myślę, że jest w tej kwestii podzielony. Część zaplecza politycznego Zjednoczonej Prawicy dostrzega, co dzieje się w europejskiej energetyce i ma wolę „przestawienia wajchy”, i wywiązania się z danych górnikom obietnic. Ale jest też część liberalna tego obozu, która chce być bardziej europejska niż Europa i nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przyspieszyć coalexit, byle tylko zapewnić dostęp do środków z Krajowego Planu Odbudowy.
Gdyby w rozmowach Warszawy z Brukselą pojawił się poważny impas, górnicy wrócą do stołu, żeby renegocjować porozumienie?
Fakty pokazują, że racja jest po naszej stronie. Widać to na przykładzie najbardziej namacalnym dla ludzi, jakim są ceny chleba. Piekarze, którzy mają piece gazowe, doświadczyli trzycyfrowych podwyżek paliwa. Ci, którzy pozostali przy węglu, będą mogli utrzymać ceny na rozsądnym poziomie. Jeśli umowa miałaby być zmieniana, to na korzyść górników.
W unijnym pakiecie Fit for 55 planowany jest nowy fundusz społeczno-klimatyczny. Polska miałaby z niego uzyskać w latach 2025-27 prawie 13 mld euro. To wystarczające środki, żeby złagodzić skutki społeczne transformacji?
Powiem brutalnie: nie akceptujemy praktycznie niczego, co jest w tym pakiecie. Koszty z nim związane poniosą nie tylko górnicy i energetyka, ale też rolnicy, a pośrednio my wszyscy.
Rozmawiali Grzegorz Kowalczyk i Marceli Sommer