Chiny, najgłośniejszy przeciwnik nowej unijnej opłaty klimatycznej, odczują ją znacznie mniej niż Rosja, Turcja i kraje północnej Afryki. Eksperci przestrzegają, że obecna konstrukcja tej daniny już jest przestarzała.

Z opłatą CBAM, która na dobre ma zacząć obowiązywać w drugiej połowie dekady, wiązano w Europie olbrzymie oczekiwania. Miała skończyć z tzw. wyciekiem emisji, czyli sytuacją, gdy ambitna polityka klimatyczna Wspólnoty zamiast korzyści dla planety przynosi ucieczkę energochłonnego przemysłu do krajów o łagodniejszych regulacjach. Mechanizm miał też zapewnić Brukseli źródło pieniędzy, które nie obciąży portfeli dzisiejszych płatników netto do unijnej kasy. Wreszcie miał być również kluczem do odzyskania pozycji w globalnej rywalizacji gospodarczej, przede wszystkim z Chinami, które dzięki twardej polityce przemysłowej, taniej pracy i ogromnym subsydiom zdołały zbudować przewagę w licznych strategicznych dla gospodarki XXI w. branżach, takich jak energia odnawialna, baterie czy szeroko pojęta elektronika. Jak wynika z analizy DGP, obecny zakres projektu Komisji Europejskiej stawia osiągnięcie tych celów pod znakiem zapytania.
Opłata ma objąć sześć kategorii towarów: żelazo, stal, cement, nawozy, aluminium i prąd. Obciążeni zostaną europejscy importerzy sprowadzanych spoza granic Wspólnoty produktów. Taka konstrukcja mechanizmu ma zagwarantować zgodność z regułami Światowej Organizacji Handlu i ochronić UE przed działaniami odwetowymi. Spośród rozważanych wcześniej wysokoemisyjnych sektorów z projektu wyleciała znaczna część chemii czy szkło. W przeciwieństwie do rozwiązań zaproponowanych ostatnio w USA poza spektrum zainteresowania europejskiego regulatora znajdą się paliwa kopalne. W konsekwencji do krajów UE nadal bez dodatkowych opłat będą mogły płynąć węgiel, ropa, gaz i ich pochodne z Rosji, Chin, Australii czy Bliskiego Wschodu.
Zdaniem prezesa Instytutu Energetyki Odnawialnej Grzegorza Wiśniewskiego błędem jest wykluczenie z CBAM kluczowych z punktu widzenia zielonych technologii miedzi, srebra czy półprzewodników, takich jak krzem (o paradoksach związanych z pozostawieniem go poza CBAM pisaliśmy w DGP 29 lipca). Przede wszystkim jednak – według niego – problematyczne jest skupienie się na stosunkowo mało przyszłościowych gałęziach światowej gospodarki. – Stal to najważniejszy materiał epoki węgla. W erze zielonej rewolucji bardziej będą się liczyć inne surowce – podkreśla.
Klimatycznym cłem, którego poziom ma być powiązany z ceną CO2 na unijnym rynku, nie zostaną na razie objęte emisje pośrednie (np. związane z prądem wykorzystanym w procesie produkcyjnym), choć KE nie wyklucza zmiany tych założeń. Za ślad węglowy nie zapłacą też dalsze ogniwa łańcucha, np. złożone produkty zagranicznej elektroniki. Dzięki temu znaczna część zagranicznych producentów nadal będzie mogła korzystać z taniego prądu z węgla i być konkurencyjna (np. tureckie huty czy chińscy producenci komponentów dla fotowoltaiki).
Jak wynika z analiz ekspertów, tak zaprojektowany mechanizm uderzy przede wszystkim w import z krajów unijnego sąsiedztwa: Rosji, Turcji i państw północnej Afryki. Na nieco korzystniejsze warunki będą mogły liczyć stowarzyszone z UE kraje bałkańskie, Ukraina czy Gruzja. Jest też prawdopodobne, że poza krajami, które uruchomiły własne systemy handlu emisjami CO2 lub jakieś warianty ich opodatkowania, płacenia Unii cła klimatycznego unikną kraje, które, jak USA, realizują cele klimatyczne innymi metodami.
Według ekspertów międzynarodowego think tanku E3G główne ostrze unijnych regulacji w przedstawionym kształcie nie uderzy równie mocno w Chiny. Według wyliczeń ONZ wartość rosyjskiego eksportu w sektorach objętych CBAM to blisko 9 mld euro, tureckiego niecałe 6 mld, a egipskiego niespełna miliard. To odpowiednio ok. 6, 8 i 12 proc. całego eksportu tych krajów na rynek UE. Chiny eksportują do Europy ok. 7 mld euro w produktach objętych planowanym CBAM, ale stanowi to niecałe 2 proc. ich eksportu do UE. Mimo to Pekin, obawiając się rozszerzenia CBAM-u w przyszłości, należy do najgłośniejszych jego przeciwników na arenie międzynarodowej.
Na tym lista krytyków zielonego cła się nie kończy. Obawy w związku z planami UE wyrażają m.in. Indie, RPA i Brazylia. Z dystansem odnosi się do tego narzędzia m.in. ONZ, która w dniu prezentacji unijnego projektu ogłosiła raport swojej agendy ds. handlu i rozwoju, z którego wynika, że CBAM uderzy przede wszystkim w kraje rozwijające się, w minimalnym stopniu przyczyniając się do celów klimatycznych. Autorzy analizy przekonują, że UE powinna to zrekompensować poprzez zielone inwestycje w biedniejszej części świata.
KE nie chce jednak póki co wyłączyć spod reżimu cła nawet najmniej zamożnych państw rozwijających się – tłumaczy to obawami, iż stanowiłoby to dla nich zachętę do rozwoju w oparciu o brudne technologie. Zagrożone w związku z tym będą m.in. produkujące aluminium Mozambik, Kamerun i Ghana, Zimbabwe (stal) oraz Trynidad i Tobago (nawozy). Jak na razie nie ma też mowy o przeznaczeniu na wsparcie transformacji tych krajów choćby części dochodów z mechanizmu.
– W objętych planowanym cłem sektorach szkoda w postaci ucieczki przemysłu i towarzyszących mu emisji już się dokonała. Unia ten proces przespała. Rozwiązanie, o jakim mówimy dzisiaj, byłoby z punktu widzenia interesu naszych rynków pomocne może kilkanaście lat temu. Dziś należałoby spojrzeć w przyszłość i skupić się na najbardziej strategicznych sektorach, takich jak wodór. Należałoby wziąć pod tym względem przykład z Chin, które dzięki wielkim inwestycjom i ambitnej polityce przemysłowej wdrażanej na początku poprzedniej dekady w dużej mierze zdominowały dzisiejszy rynek zielonych technologii – mówi Grzegorz Wiśniewski. Szef IEO ocenia, że zakres regulacji przyjęty przez Komisję jest po części konsekwencją konsultacji przeprowadzonych w czasie pandemii i dominującego wówczas w europejskim przemyśle przekonania, że kryzys nie jest dobrym czasem na innowacje. – To nie jest koncepcja rozwojowa, nastawiona na przyszłość, tylko rodzaj rekompensaty dla tych gałęzi przemysłu, które zostały już dawno ograne przez konkurencję. Jeśli to podejście się nie zmieni, grozi UE porażką w kolejnym już wyścigu technologicznym – przekonuje.
Wiśniewski zaznacza, że Bruksela powinna w większym stopniu myśleć o metodologii raportowania, liczenia i certyfikacji emisji zawartych w produktach końcowych. – Jeśli tego nie zrobimy, zamiast podstawowych materiałów i surowców poza Unię wypływać będą najbardziej innowacyjne fabryki, i ten sam surowiec będzie przekraczał granice Wspólnoty w formie złożonego produktu. A przecież to właśnie te towary są kluczowe z punktu widzenia globalnej rywalizacji – wskazuje prezes IEO.
Szef zespołu handlu międzynarodowego w Polskim Instytucie Ekonomicznym Marek Wąsiński zwraca uwagę, że obecny kształt propozycji należy traktować jako rodzaj pilotażu. – To bardzo skomplikowany system, którego wpływ na rynek trudno w pełni przewidzieć, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że równolegle z jego wdrażaniem stopniowo wygaszane mają być darmowe uprawnienia do emisji dla europejskiego przemysłu. Dlatego trzeba sprawdzić go w działaniu, a w tym okresie łatwiej jest zacząć od wąskiego zakresu. Jeśli CBAM pozytywnie przejdzie test w sześciu sektorach, można się spodziewać jego poszerzania. Polski przemysł, m.in. branża szklarska czy chemiczna, już dziś jest tym procesem zainteresowany. Trudniej może być z wyliczaniem opłaty dla sprowadzanych do UE zaawansowanych produktów złożonych z wielu elementów – dodaje ekspert.
Katalog towarów objętych CBAM-em ma zostać zrewidowany za 5 lat.