Małe krajowe firmy przegrywają konkurencję z zagranicznymi potentatami inwestującymi w fotowoltaikę. Dlatego chcą zmian w systemie wsparcia.
W październiku i listopadzie odbędą się aukcje, których uczestnicy będą walczyć o wsparcie dla inwestycji w odnawialne źródła energii (OZE). Rozdzielane będą dopłaty (tzw. kontrakty różnicowe) m.in. dla farm wiatrowych, biogazowni i fotowoltaiki. Eksperci nie sądzą, by polski biznes wypadł lepiej niż podczas aukcji zorganizowanych w roku 2016 i 2017 (podczas nich rozdzielono około 1,3 mld zł).
– W pierwszej uczestniczyło wiele średnich firm, które chciały zainwestować nadwyżki i zdywersyfikować swoją działalność, wchodząc w energetykę. Jednak z 62 projektów, które wygrały, zrealizowana zostanie niewiele ponad połowa. A przedsiębiorcom, którzy nie uruchomią projektu w ciągu 24 miesięcy od wygrania aukcji, grożą kary. Osobiście znam takich, którzy stracili na tym biznesie – komentuje Krzyszof Dziaduszyński, członek zarządu Hymon Technik, który doradza przy projektach OZE.
Problem polega na tym, że polskie firmy chcące budować niewielkie farmy słoneczne nie wytrzymują konkurencji z wielkimi zagranicznymi funduszami, np. z Niemiec i Chin czy Litwy. Drobny inwestor stawiając farmę musi wydać 2,8–3,5 mln zł na jeden MW mocy zainstalowanej. Potem dostaje np. 385 zł dotacji do każdego wytworzonego 1 MWh energii. I w ostatecznym rozrachunku ponosi stratę albo generuje skromny zysk – 10–30 tys. zł. Dla porównania, chińskie fundusze są w stanie zbudować farmy w formule pod klucz w cenie 2,2–2,5 mln zł/MW, co pozwala im zarabiać nieporównywalnie więcej.
– Nie rozumiem, dlaczego obecna władza, która głośno deklaruje, że stawia na polski biznes, pozwala, by tak wielkie pieniądze wypływały z kraju, a nie wspiera polskiego biznesu. Przecież instalacje PV można masowo zakładać na dachach małych firm czy w gospodarstwach rolnych – wyjaśnia Dziaduszyński.
Zdaniem specjalisty od OZE mały i średni biznes nie powinien startować w aukcjach i konkurować z dużymi graczami. Trzeba stworzyć mu inne warunki do działania – np. zapewnić stałe ceny odkupu prądu bądź wprowadzić ułatwienia administracyjne pod kątem przyłączania ich instalacji do sieci.
Inwestycje OZE w Polsce w ostatnich dwóch latach mocno wyhamowały. Rząd PiS, tłumacząc to pogorszeniem wizerunku branży, dokonał zmian w prawie, które drastycznie ograniczyły opłacalność np. farm wiatrowych. Wskutek tego osłabł entuzjazm instytucji finansowych do wspierania tego typu projektów. Czy uda się przywrócić utracone zaufanie rynku? Tego nikt nie wie. Coraz częściej jednak w kuluarowych rozmowach słychać, że rząd musi „przeprosić się” z OZE. W przeciwnym razie trudno będzie o kompromisy w Brukseli w innych obszarach.
Inwestycjom w alternatywne źródła energii sprzyjają ostatnie wzrosty cen prądu. Taryfy dla małych i średnich firm idą do góry nawet o 50 proc. W tych warunkach własne panele słoneczne na dachu wydają się coraz bardziej kuszącą alternatywą.
– Nie zmienia to faktu, że podobnie jak w przypadku farm wiatrowych, tak i w fotowoltaice polski rynek zmierza w kierunku dominacji wielkich inwestorów instytucjonalnych. Jedynym sposobem, by to zmienić, jest wprowadzenie ułatwień dla małych i średnich firm. W obecnych warunkach wystarczyłyby odpowiednie rozwiązania systemowe i te projekty będą bronić się same – ocenia Michał Tarka, prawnik związany z branżą OZE.
Niestety spółki sieciowe, czyli dystrybutorzy energii, są sceptycznie nastawione do ułatwień w przyłączaniu nowych instalacji. Bo wiąże się to z kosztami po ich stronie. I oznacza utratę części przychodów ze starej energetyki, opartej na konwencjonalnych surowcach.